~ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po moim powrocie do domu napisałem do Evana, czy wszystko u niego dobrze, a chłopak odpowiedział mi pozytywnie. Dopytywałem o szczegóły, jednak szatyn nic ciekawego nie przytoczył, poza wspomnieniem o narzekaniach na mnie przez jego ojca. Nie było to złe, jednak nadal dawało do myślenia.

Następnego dnia podczas spaceru do szkoły nie zobaczyłem Evana przed budynkiem (od czasu naszej pierwszej randki zawsze na mnie czekał, żeby się przywitać). Było to dziwne, jednak nie napiszę do niego z tego powodu. Chłopak mógłby pomyśleć, że jestem histerycznie zazdrosny i martwię się o niego bez powodu, co prawdą nie było. Mimo to, na korytarzu zobaczyłem znaną mi twarz. Caleb, który poprzedniego dnia podłożył się pode mnie stał niedaleko od wejścia, a po spotkaniu się naszych oczu wesoło zaczął do mnie podchodzić. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać.

– Victor, poczekaj na mnie! – krzyknął starszy, podbiegając do mnie i zawieszając ramię na moich brakach, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. Nie uważałem go za kogoś takiego, dlatego od razu odsunąłem od siebie jego rękę.

– Wybacz, ale nie mam ochoty z tobą rozmawiać...

– A to dlaczego? Czyżbyś obwiniał się o sytuację z wczoraj? Naprawdę nie musisz mnie za nią przepraszać!

– Nie o to chodzi... A właściwie o to, ale... Posłuchaj, muszę już iść – spławiłem czerwonowłosego, odchodząc od niego nawet szybciej, niż podczas pierwszej próby. Chłopak niestety poszedł za mną, co uznałem za formę dokuczania. Naprawdę nie miałem ochoty z nim rozmawiać.

Caleb stanął ze mną przy mojej szafce. Nie odzywał się i jedynie patrzył, jak ją otwieram oraz wyjmuję z niej rzeczy. Czułem się niezręcznie. Co jakiś czas zerkałem na starszego i wtedy nasze oczy się spotykały.

– Naprawdę cię do siebie zniechęciłem, co? – na twarzy Caleba pojawił się szyderczy uśmiech. Nie wyglądał przyjaźnie. Zrobiłem z tego powodu niezadowoloną minę. – Po prawdzie już od samego początku cię nie lubiłem.

– Świetnie to ukrywałeś... Masz coś do mnie, że postanowiłeś wrobić mnie w podstawienie ci nogi?

– Wiele rzeczy, które długo można wymieniać. Ale kilka się znajdzie, jeśli cię to interesuje.

– Podziękuję. Nie będę ci wchodził w drogę, więc ty z mojej też zejdź – powiedziałem, zamykając szafkę i zaczynając kierować się w stronę klasy, w której miałem zacząć lekcję matematyki. Niestety ponownie zawiodłem się, myśląc że Caleb zostawi mnie w spokoju. Starszy pociągnął mnie za ramię, wchodząc w mało uczęszczany przez innych uczniów korytarz.

– Tacy jak ty mają wszystko podstawione pod nos. Nie musicie się starać, żeby być lepszymi. Mimo to zadajesz się z dużo mniejszymi rangą od siebie... Powiedz, czy to jakieś zboczenie?

– O co ci chodzi?

– Inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Nie jesteś wcale taki niesamowity – Caleb odsunął się w końcu ode mnie, a ja poczułem ulgę. Miałem przeczucie, że między nami może wydarzyć się coś złego, jeśli granica osobista nie zostanie przywrócona.

– Nigdy nie uważałem siebie za kogoś takiego. Poza tym, nikt nie będzie mi mówił z kim mam się zadawać.

– Dobrze wiesz, że społeczeństwo prędzej, czy później będzie wymagać od ciebie perfekcji, panie Apostole. Nawet w miłości będą ci mówić, kogo powinieneś poślubić. Lepiej daj sobie z tym wszystkim spokój, dopóki masz szansę.

Caleb spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym jak bardzo ma w nosie moją niechęć do niego i zaczął odchodzić. Znikając z moich oczu machał mi, myśląc że nabierze mnie takim zachowaniem. Tym razem się nie dam. Chyba powoli rozumiałem dlaczego Tobias nie pajał do niego szacunkiem podczas każdego treningu, na którym byłem. Caleb Lee jest zwykłym arogantem, być może posiadającym nawet kompleks Arystotelesa. Od teraz powinienem trzymać się od niego z daleka. Na moje szczęście po zawodach to zadanie będzie o wiele łatwiejsze.

***

Evan nie pojawił się dzisiejszego dnia w szkole. Próbowałem dokładnie dowiedzieć się powodu jego nieobecności, jednak odpisał mi, iż nie czuje się najlepiej. Na jednej z przerw pytałem także o to Thomasa, ale on o niczym nie wiedział. Spędziłem cały dzień na zastanawianiu się, czy wszystko u niego dobrze, mając nawet myśl, żeby go odwiedzić. W rezultacie tego nie zrobiłem z uwagi na ojca chłopaka. Nie chciałem, żeby mężczyzna znów był zły, że przebywałem w ich domu.

Pod wieczór nie mając robić nic ciekawego postanowiłem pomóc mamie w robieniu ciasteczek dla ciotki, którą miała odwiedzić jutrzejszego dnia. Zajęcie czymś myśli było dobrą rzeczą, jednak nawet podjadanie czekolady nie wydawało mi się ciekawe. Moją zmartwioną minę pierwsza zauważyła mama.

– Coś się stało, Victor? Czemu wyglądasz na smutnego? – mama odłożyła na bok szklankę z pozostałościami po mące. Otrzepała ręce nad miską i podeszła do mnie, dotykając palcem mojego nosa. Uśmiechnęła się, co odrobinę mnie rozweseliło.

– To nic takiego. Martwię się trochę o Evana, nie przyszedł dziś do szkoły...

– Zachorował? Możesz zanieść mu rosołu, jeśli mu się nie poprawi.

– Nie, nie, to chyba coś innego... Mam po prostu wrażenie, że czegoś mi nie powiedział.

– Wiesz, każdy ma swoje małe sekrety. Dobrze się dogadujecie, więc jestem pewna, że ta sytuacja nie zniszczy waszej relacji – białowłosa kobieta przytuliła mnie, czego na początku nie chciałem, jednak uległem jej, żeby i ona nie zaczęła zachowywać się jak ja. Widok smutnej matki jest chyba gorszy od jakichkolwiek tortur.

Gdy tylko mama mnie puściła, do naszych uszu doszedł dźwięk dzwonka do drzwi. O tej porze raczej nikt nie powinien nas odwiedzać, na dworze było już ciemno, a listonosze, czy kurierzy o takich godzinach nie kursują. Z ciekawości oraz chęci wyręczenia rodziców poszedłem otworzyć drzwi. Ku mojemu zdziwieniu za nimi stał Evan, ściskając w rękach wypchaną po brzegi torbę oraz czerwoną twarzą, najpewniej po płakaniu. Taki widok nie zwiastował nic dobrego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro