~ROZDZIAŁ STO DRUGI~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez całą drogę Evan wydawał się nazbyt podekscytowany tym wyjazdem. Kręcił się, patrzył we wszystkie strony i czasami pytał mnie po migowemu kiedy dojedziemy. Było to do niego niepodobne, jednak cieszyłem się, że dotrzymywał mu dobry humor. Jego spóźnienie zostało już całkowicie zapomniane i zastąpić je miało o wiele milsze wspomnienie. Na to przynajmniej liczyłem.

Droga tak naprawdę minęła mi w mgnieniu oka. Siedziałem przy oknie i podziwiałem piękne krajobrazy, co każdemu może wydać się ciekawe podczas takiej podróży. Po wyjściu z autobusu skierowaliśmy się na leśną dróżkę, która poprowadziła nas na pole namiotowe. Peter od razu swoimi oraz Thomasa rzeczami zajął nam miejsce, żeby inni nie zrobili tego pierwsi. Nikt nie miał mu tego za złe, ale nasz przyjaciel bez pary nie wyglądał na zadowolonego. Mimo wszytko towarzyszyły nam rozmowy i żarty podczas rozkładania namiotów. Naprawdę było warto przyjechać tu całą grupą.

- Ej, myślicie że spotkamy w tym lesie bobra? Bo wiecie, ja to bym w sumie chciał chociaż raz zobaczyć jednego - powiedział Peter, podając swojej dziewczynie śrubę lub coś takiego do podtrzymania namiotu. To właściwie ona go rozstawiała, bo brunet prawie go rozerwał.

- Najpewniej nie, ale to nawet dobrze. Znając ciebie od razu byś zaczął mu słodzić, a potem zwierzak by cię ugryzł.

- No ale jak to?! Bobry przecież nie gryzą! Czy gryzą...?

- Lepiej się nie przekonuj - powiedziałem z daleka, a kiedy przyjaciel skierował na mnie wzrok, podarowałem mu wymowne spojrzenie, żeby przestał już mówić. Apostołowie z dnia na dzień nie mogą stać się rybami, ale lepiej jeśli on naprawdę przestanie marnować swoje słowa. Pokazał mi tylko okejkę i wrócił do pomagania Naomi. Ja za to skupiłem się na instrukcji mojego namiotu, w którym będzie także spał Evan. Z jakiegoś powodu odrobinę się tym denerwowałem...

Chyba pierwszy raz miałem do czynienia z namiotami. Chcąc się popisać przed swoim chłopakiem zadeklarowałem, iż sam go rozłożę, jednak po trzynastu minutach czytania jednego i tego samego zdania nie poczynałem żadnych postępów. Po prostu niczego nie rozumiałem. Najlepiej miał z nas wszystkich Thomas. On tylko musiał wyjąć namiot z worka, a on magicznie się rozłożył. Przybił to jeszcze do ziemi, żeby nie odleciał, a ja wciąż nie miałem pojęcia, jak się regulowało niektóre części szkieletu. Evan w końcu nie wytrzymał i zabrał się do pomocy. Na końcu tak czy inaczej byłem potrzebny jedynie do podawania rzeczy, zupełnie jak Peter. Na następny raz postaram się bardziej...

Jako że zbliżała się pora obiadowa, rozpoczęliśmy przygotowania do zjedzenia tego, co ze sobą wzięliśmy. Zamierzaliśmy spędzić tu weekend, więc nasze zapasy ograniczały się do czegoś, co nie zepsuje się bez lodówki. Chleb, owoce, jakieś jedzenie z puszki (głównie fasolka) oraz kiełbaski, które trzymaliśmy w specjalnej torbie przetrzymującej zimno. Picie też było, ale nie było sensu interesować się jakąś zwykłą wodą. W zaledwie trzydzieści minut udało nam się przygotować ciepły posiłek, używając do tego palnika gazowego, który dziewczyna Marthy ze sobą wzięła. To ona była naszą kucharką. Mimo że jedzenie było odgrzewane, wszystkim bardzo smakowało.

- Może pójdziemy na mały spacer, gdy zjemy? - zaproponowałem po cichu Evanowi, kiedy inni byli skupieni na opowieści Sary. Opowiadała o swojej pasji do gotowania, mówiąc też, że kiedyś na pewno poczęstuje wszystkich swoimi ciasteczkami. Moja mama robiła na pewno lepsze, ale tak dla porównania chętnie kilka zjem.

Szatyn ochoczo pokiwał głową jako odpowiedź i całkiem szybko dokończył swoje jedzenie. Odstawił potem plastikowy talerz na bok do innych. Bez mówienia czegokolwiek innym chwycił mnie za rękę, prowadząc na ścieżkę wgłąb lasu.

- Ej! A zakochane gołąbki to dokąd? - zawołała za nami Martha, a ja spojrzałem na nich przepraszająco. Wszyscy się jednak uśmiechali, więc raczej nie byli zdziwieni takim obrotem spraw.

- Do lasu na mały spacer! Na pewno wrócimy zanim się zrobi ciemno!

- Przynieście ze sobą chociaż jakieś patyki na ognisko!

- I uważajcie na bobry!

To ostatnie zdanie rozbawiło mnie i kiedy tylko skręciliśmy za drzewem, zostaliśmy sami. Chwyciłem Evana pod ramię, a on mnie objął i tak zaczęliśmy nasz powolny spacer. Nie musieliśmy się tutaj ukrywać, bo to w końcu był las. Z tego, co widziałem inni obozowicze poszli na pobliskie zbocze, żeby móc pooglądać wszystko z góry (jak też zza bardzo bezpiecznych barierek). Nasza grupa być może wybierze się tam jutro. Na razie chciałem cieszyć się nacieszyć widokiem Evana obok mnie.

Nasz spacer mogłem w sumie uznać za formę randki. Pierwszy raz na takiej jesteśmy i w sumie chciałem, żeby była godna zapamiętania. Niestety nie miałem żadnego pomysłu, jak miałbym to zrobić w lesie, gdzie jedyną atrakcją jest słuchanie koncertu świerszczy w trawie. Starszemu nie wydawało się to przeszkadzać. Dla niego mogłem milczeć godzinami, a jednak korciło mnie, żeby właśnie tu i teraz wyznać mu swoją wieczną miłość, jak robili to w bajkach. Nie wyszedłbym przez to na jakiegoś idiotę?

- Evan, bo ja chciałem... - zacząłem, jednak szatyn mi przerwał, ciągnąc mnie na bok ścieżki. Nie rozumiejąc o co mu chodzi po prostu szedłem za nim, aż dotarliśmy do miejsca, w którym rosło bardzo dużo stokrotek. - Wow... Naprawdę tu ładnie.

"Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Musiałem zaspokoić swój dziecięcy charakter. Co zamierzałeś mi powiedzieć?"

- Cóż... Ten... Dobrze, że nie pada...?

Evan pokiwał głową w geście zgody i po chwili usiedliśmy blisko kwiatków. Wyglądały jak śnieg latem, dlatego pewnie go tak zaciekawiły. Chłopak w pewnym momencie zaczął wyrywać kwiatki i pleść z nich coś. Przyglądałem się mu tak do pewnego momentu aż nie zrozumiałem, że był to wianek. Ja czegoś takiego robić nie potrafiłem, ale mogłem powiedzieć Evanowi, że go kocham w całkiem inny, niż dotychczas sposób. Do tego potrzebny był mi jeden kwiatek odpowiedniej długości. Zerwałem więc go, robiąc z jego łodygi małe kółko. Zaplatanie zajęło mi sporo czasu, jednak było to warte czekania. Zrobiłem coś na kształt pierścionka. Starszy też już skończył wianek i umieścił go sobie na głowie. Mi by takie kwiatki nie pasowały, bo wyglądałbym dziwnie z żółtymi kropkami na włosach.

- Evan... - zwróciłem zadowolonego chłopaka uwagę na siebie, biorąc jego rękę. Delikatnie włożyłem na jego palec kwiatowy pierścionek, wprawiając go w rumieńce. Były dość spore. - Na razie jestem w stanie podarować ci tylko taki pierścionek. Wiem, może to trochę dziecinne...

"To mi wcale nie przeszkadza. Jest bardzo ładny. Dziękuję."

- Hehe... Starałem się.

"Poczekam teraz na ten prawdziwy."

Odczytując te znaki analizowałem ich sens przez dobre kilka sekund. Evan w tym czasie skradł mi krótki pocałunek, śmiejąc się pod nosem i zabierając się za robienie kolejnego wianka. Ja natomiast uśmiechnąłem się, obserwując jego ruchy. Naprawdę chciałbym być już dorosły, by móc codziennie czuć szczęście u boku Evana. Chociaż... czy teraz już tak nie jest? W takim razie niech to szczęście utrzyma się w naszym życiu na zawsze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro