~ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W dzień urodzin Nancy zacząłem się trochę denerwować. Mój mózg doskonale zdawał sobie sprawę, że na tej imprezie będą jedynie ci niemili Apostołowie, ale dopiero kilka godzin przed samym przyjęciem zrozumiałem jak bardzo mogłem wszystko zepsuć. Nie należałem do elit, jednak wszyscy w mniejszym lub większym stopniu powinni mnie kojarzyć właśnie przez mój status albo moje osiągnięcia sportowe. W najgorszym wypadku zaczną przezywać mnie jako "ten, co zadaje się z niższymi klasą". W normalnych okolicznościach nic bym sobie z takich docinek nie robił, jednak... w pobliżu będą Peter i Evan, którym mogłoby się to nie spodobać bardziej ode mnie. Musiałem na czas całej imprezy po prostu się od nich nie oddalać.

Na imprezę miałem zamiar ubrać czarne dresowe spodnie, zwykły podkoszulek oraz kurtkę dżinsową. O tej porze roku nie było jeszcze tak ciepło (szczególnie w nocy) jednak miałem nadzieję, że jakoś dam sobie radę i nie zamarznę. Wychodzę przecież na mniej więcej dwie godziny. Nie wiem, czy dam radę na dłużej, gdyż to bananowe towarzystwo może mnie przygnieść swoim wywyższaniem się. Naprawdę chcę tego wszystkiego uniknąć, ale Nancy bardzo chce mnie na tym przyjęciu...

Całą trójką ustaliliśmy, że spotkamy się pod szkołą. Nancy mieszkała blisko, jednak z drugiej strony ode mnie. Adres dawno temu wyleciał mi z głowy, więc posłużymy się moją pamięcią. Sądzę jednak, że dom wypełniony ludźmi oraz wieloma światłami nie trudno będzie znaleźć.

– Victor, tutaj! – gdy już dochodziłem pod główny dziedziniec szkolny dobiegł mnie głos Petera. Machał jak oszalały rękami, chcąc chyba bym w tej ciemności jakoś go zauważył. Westchnąłem tylko na niego, przyspieszając kroku.

– Wiem, że jest dopiero dwudziesta pierwsza, ale ludzie wolą jak na ulicy jest cicho... – powiedziałem do przyjaciela po zatrzymaniu się, obserwując jego następne ruchy. Evana jeszcze nie było, więc wychodziło na to, że poczekamy dłużej.

– Nic mi nie zrobią! Mam swoje dojścia i dzielnicowy nic mi nie zrobi!

– Bo to twój szwagier... Omijając temat, nie miałeś w planach przyprowadzenie swojej dziewczyny?

– Na początku tak, ale Naomi ma w poniedziałek ważny egzamin i nie mogła dzisiaj, bo się uczy. Posłuchaj, chodzi też o to, że ona uwielbia biologię...

Kompletnie niezainteresowany tym, co dalej mówił Peter wyjąłem telefon i zacząłem sprawdzać, czy Evan mi coś napisał. Nie zrobił tego, więc ja postanowiłem to zrobić. Z chwilą wciskania przycisku wyślij usłyszałem z daleka czyjeś kroki. Okazało się, że był to mój chłopak, który niósł w rękach torebkę prezentową. Był w niej prezent od całej naszej trójki (złożyliśmy się na niego, bo głupio było przychodzić na czyjeś urodziny bez podarku). Po zatrzymaniu się pierwszym, co Evan zrobił było obdarowanie mnie krótkim pocałunkiem w policzek. Peter się na to zaśmiał (sądzę jednak, że nie był to drwiący śmiech, a taki milszy, czyli radosny).

Było zdecydowanie za ciemno, by szatyn mógł migać, dlatego zdecydował się napisać nam swoje myśli na telefonie.

"Przepraszam za spóźnienie. Nie miało nas być czworo?"

– Mała zmiana planów. We trójkę też będzie wesoło.

– Ta grupa facetów da dziś czadu! – krzyknął Peter, podnosząc ręce do góry, jakby był na jakiejś kolejce górskiej. Chciał nam przybić piątki, ale wtedy odezwała się jego komórka, wydając z siebie dźwięk przychodzącego połączenia. – Szlag, znów dzwoni... Przepraszam na moment.

Peter odszedł od nas kawałek, odbierając słowami "tak, myszko?". Znaczyło to, że dzwoniła jego dziewczyna i chłopak po prostu nie mógł nie odebrać. Zabawny widok.

"Peter jest pantoflem?"

– Nawet nie wiesz jak wielkim...

***

Okazało się, że moja pamięć nie jest jeszcze tak zła, jaka myślałem, że będzie. Szliśmy według mojej logiki (i trochę fartu), czyli podążaliśmy za muzyką. Nie była ona jakoś szczególnie głośna, ale słychać ją było już na początku poprzedniej ulicy od domu Nancy (mam nadzieję, że sąsiedzi nie będą narzekać na tyle hałasów).

Po dotarciu zatrzymaliśmy się na chwilę przed domem. Był on jak wielka, świecąca się na fioletowo kula. Na nowo zacząłem czuć zdenerwowanie, ale tym razem Evan złapał mnie za rękę, dając mi poczucie, że będę miał w nim wsparcie. To było naprawdę kochane z jego strony, jednak musieliśmy tutaj w szczególności ukrywać naszą relację, gdyż jeśli ktokolwiek zobaczy nas trzymających się za ręce nie tylko będzie nas za to wyzywał, ale też wyśmieją nas w najgorszy możliwy sposób. Dwójka chłopaków i to w dodatku z zupełnie innymi statusami społecznymi w oczach tylu ludzi mogą wydawać się... ohydni. Może przyjście tu było zwykłym błędem?

Pod drzwiami ja i Evan puściliśmy swoje ręce. Peter jako ten najbardziej odważny zadzwonił dzwonkiem i czekaliśmy aż ktoś nam otworzy. Nie czekaliśmy jakoś specjalnie długo. W drzwiach pojawiła się Nancy.

– Victor, cieszę się, że udało ci się dotrzeć – powiedziała miłym głosem, patrząc na przybyłych ze mną chłopaków. Uśmiech od razu z niej zszedł, zastępując go niezadowoleniem. – Was też miło widzieć...

– Dzięki i wszystkiego najlepszego! Mamy dla ciebie upominek!

Obaj z Peterem spojrzeliśmy na Evana, który pokiwał głową, podając jubilatce trzymany pakunek. Ta wysiliła się na lekki uśmiech, jednak dobrze wiedziałem, że wcale nie chciała go pokazywać. Zaprosiła nas do środka i wtedy znaleźliśmy się w tłumie głośnych nastolatków. Wcześniej grająca muzyka dopiero teraz doszła do naszych uszu, a lekki zapach alkoholu dotarł zaraz po tym. Już od jakiegoś czasu ta impreza rozkręcała się w najlepsze.

– Możecie pokręcić się po całym domu bez przeszkód. Jedzenie i picie stoi w kuchni.

Nancy zostawiła nas samych, kierując się schodami na górę. Zobaczyliśmy, że kilka par się na nich całowało i to nas trochę zniesmaczyło. Nim się obejrzałem Peter gdzieś zniknął. Evan został ze mną, pewnie nie mając do kogo podejść. Ja też wolałem trzymać się z boku, ale jak można było to robić, skoro każdy kąt w tym domu był praktycznie zajęty? Ta godzina będzie istnym koszmarem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro