Rozdział 1. Upadek (Noella)
Naprawdę nie mogłam doczekać się powrotu do domu. Choć panująca wokół aura była piękna, chciałam już odłożyć ciężkie pakunki i zabrać się do zagniatania ciasta na pierniczki. Wiedziałam, że jeśli chcę, by zdążyły zmięknąć do Świąt, musiałam upiec je teraz. W myślach rozkoszowałam się już korzennym zapachem cynamonu, imbiru, goździków i gałki muszkatołowej, który wkrótce będzie rozchodził się po całym domu. Zawsze wtedy miałam wrażenie, jakby egzotyczny aromat łaskotał mnie w nos, jakby się ze mną droczył.
Jednak na razie szłam po śliskim od lodu i śniegu chodniku, balansując z wyładowaną wydrukami torebką na jednym ramieniu i płócienną torbą wypełnioną kuchennymi wiktuałami na drugim. Starałam się ostrożnie stawiać kroki, bo miałam przy sobie słoik prawdziwego miodu, który udało mi się kupić na Starym Kleparzu, i dwie wytłaczanki pełne wiejskich jajek. Wiedziałam, że dobre wypieki zaczynają się od dobrych składników, więc pieczołowicie dbałam o ich jakość.
Już niedaleko.
Zobaczyłam ciemne okna swojego mieszkania i światło palące się u mieszkającej naprzeciw mnie przyjaciółki. Mignął mi zarys sylwetki Michasi, jej córki. Uśmiechnęłam się do siebie na ten widok i przyspieszyłam kroku.
W tym momencie poczułam, jak moja lewa stopa zaczyna szalony poślizg na lodzie ukrytym pod cienką warstwą świeżego śniegu. Przez ułamek sekundy moje ciało znajdowało się w powietrzu. Następnie z impetem, który zaparł mi dech w piersiach, wylądowałam na ziemi.
Patrzyłam na ciemne niebo usiane gwiazdami i gałęzie, na których znajdowały się śnieżne czapy. Jedna z nich właśnie na mnie spadła. Zdrętwiałą ręką zrzuciłam zimną breję z twarzy. Oddychałam przez chwilę i leżałam, cała obolała. Zakręciło mi się w głowie od uderzenia, ale poza tym chyba byłam cała. Tylko że razem ze mną o lodowaty grunt uderzyły obie torby. Jęknęłam.
– Ała... O nie, moje jajka!
Zaczęłam niezdalnie gramolić się, by wstać i zobaczyć, czy z zakupów zostało cokolwiek przydatnego. Nie zdążyłam się podnieść, gdy nieopodal rozległ się śmiech. Siedząc dalej na ziemi, obróciłam się za siebie i zamarłam.
Tuż za mną stał mężczyzna, na oko niewiele starszy ode mnie, i zaśmiewał się do łez.
Ze mnie!
Rozzłoszczona, odwróciłam się od niego i jakimś cudem wstałam, ślizgając się niepewnie. Chwyciłam się pobliskiego ogrodzenia.
– Nigdy nie sądziłem, że jakaś kobieta to powie! – rzucił mężczyzna pomiędzy salwami śmiechu. – „Moje jajka!" – powtórzył i zakrztusił się.
– Widzę, że prawdziwych dżentelmenów już nie ma – burknęłam. – Powinien był pan pomóc mi wstać, a nie naśmiewać się ze mnie!
Po tych słowach odeszłam z największą godnością, na jaką było mnie stać. Starałam się nie myśleć o sugestywnych śladach ze śniegu, jakie musiały zostać na płaszczu, ani o tym, że część jajek z pewnością się potłukła i ich śliska zawartość wycieka teraz z materiałowej torby. Szybko doszłam do klatki schodowej, nawet tam nie obracając się, by sprawdzić, czy podły szyderca zniknął już z pola widzenia. Ciężkim krokiem doszłam na pierwsze piętro, otworzyłam drzwi mieszkania i po chwili z ulgą zamknęłam je za sobą.
– To był dłuuugi dzień... – westchnęłam przeciągle, rozbierając się.
Wkrótce dotarłam do swojego ulubionego miejsca, czyli kuchni. Przywitał mnie wymalowany na drewnie napis „Królestwo Noelli", zapach cytrusów i cynamonu, jasne barwy urozmaicone karmazynowymi ozdobami świątecznymi i to, co było dla mnie najważniejsze – poczucie spokoju. Nareszcie mogłam ocenić straty po niefortunnym wypadku na lodzie. Okazało się, że jakimś cudem wszystko ocalało. To zdecydowanie poprawiło mi humor.
Byłam wykończona po ciężkim dniu w pracy. W redakcji wrzało, telefony się urywały, drukarnie miały opóźnienia, autorzy dopytywali o poprawki i terminy. W torbie miałam kilka propozycji wydawniczych, które powinnam oddać jak najszybciej. Innymi słowy: zapowiadał się bardzo pracowity grudzień.
Jednak byłam zadowolona, że tym wszystkim mogłam zająć się trochę później. Zaraz po kolacji zamierzałam zabrać się do pieczenia. Włączyłam Dziadka do orzechów Czajkowskiego i zaczęłam przygotowywać ingrediencje potrzebne do próbnych pierniczków bezglutenowych. Miałam swój ulubiony przepis na zwyczajne ciasteczka, ale te miały być prezentem dla małej alergiczki. Musiały wyjść idealnie. Założyłam swój szczęśliwy fartuszek w serduszka i wzięłam się do roboty.
W rondelku rozpuściłam masło i miód, kakao, a później dodałam domową przyprawę piernikową, której korzenny zapach zawrócił mi w głowie. Wystawiłam wszystko na parapet, by zimna aura szybko schłodziła masę. Nucąc pod nosem zmieszałam mąkę gryczaną i bezglutenowy proszek do pieczenia, następnie wzięłam jajka i oddzieliłam żółtka od białek. Później dodałam to do gotowanej masy, na koniec dorzuciłam dwie łyżki słodkiej śmietanki i mogłam zabrać się za to, co lubiłam najbardziej: zagniatanie, wałkowanie, wycinanie i pieczenie. Kiedy wyciągnęłam pierwszą partię ciasteczek z piekarnika, słodki aromat rozszedł się po całym mieszkaniu. Niemal od razu wzięłam pierniczek z blachy i ugryzłam kawałek. Był dokładnie taki, jaki chciałam, by był. Co prawda z wierzchu był nieco bardziej chrupiący, niż przewidywałam, ale nie zamierzałam się skarżyć. I mała testerka wypieków zapewne też nie będzie narzekać.
Kilka chwil później, nadal w ubrudzonym mąką dresie we wzorek w ciasteczkowe ludziki i moim szczęśliwym fartuszku, wyszłam z mieszkania, przeszłam przez korytarz i zapukałam do drzwi. Zwykle nie musiałam tego robić, ale moja przyjaciółka uczyła Michasię odpowiedzialności, więc teraz dziewczynka z zapałem zadawała odwieczne pytanie: „kto tam?".
*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*.*
Oto macie przed sobą rozdział wprowadzający do świątecznej komedii kryminalnej, która od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie :) Jeśli uwielbiacie Boże Narodzenie - to będzie książka dla Was!
Jak może niektórzy zauważyli, zmieniłam imię głównej bohaterki z imienia Klara na Noellę, by nadać jej jeszcze bardziej bożonarodzeniowego charakteru :) Co o tym sądzicie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro