Rozdział 13 1/3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na początku nic nie widział. Pierwsze, czego doświadczył po wejściu do czarnej przestrzeni to przyjemny chłodek jak podczas letniego wieczoru. To uczucie nieco ukoiło jego nerwy. Zrobił drugi krok, a jego stopa stanęła na — jak się zdawało — jakimś gładkim kamieniu. Odetchnął, nieco uspokojony posiadaniem gruntu pod nogami, nawet jeśli niewidocznego. W powietrzu uniósł się jakiś słodki, owocowy zapach. W końcu ciemność przed nim się rozstąpiła.

Najpierw zobaczył potężny, drewniany regał wypełniony najróżniejszymi różnościami. Nie zwrócił jednak na nie szczególnej uwagi, bo pomieszczenie, w jakim się znalazł, rozpraszało ją całą.

To miejsce było absolutnie przepiękne.

Jasne, betonowe ściany kończyły się łukowatym sklepieniem, z którego zwisało kilka niewielkich żyrandoli. Podłogę zdobiły płytki z białego marmuru, a po prawej stronie Ewandera znajdowały się potężne, dwuskrzydłowe drzwi o malachitowej barwie. Po lewej natomiast brakowało ściany — w miejscu, gdzie powinna stać, wnętrze pokoju zamieniało się w balkon. Odwrócił się. Nie znalazł za sobą czarnej plamy, w którą przed chwilą wszedł, a wąską przestrzeń między dwoma kolejnymi regałami.

Nie było drogi odwrotu.

Powinien się bać. Ba, powinien być przerażony! Nie znał tego miejsca i z pewnością go tutaj nie chciano. A jednak oddychało się tu tak przyjemnie, a słońce pieściło skórę... Mimowolnie zerknął na balkon, skąd dochodziły łagodne promienie.

Zdumienie odebrało mu mowę. Najpierw odwróciła się jego głowa, potem całe ciało. Nawet nie zauważył, kiedy podszedł do barierki, szeroko otwartymi oczami chłonąc widok, jaki zastał.

Przed nim roztaczał się widok na olbrzymie miasto i z pewnością nie było to Patrimoine, ani nawet Paryż.

Najpierw rzuciły mu się w oczy wieżowce. Dziesiątki wieżowców koloru piaskowca piętrzyło się w oddali, wysoko nad niego samego. Wszystkie połączono mnóstwem mostów, po których przechodziły tłumy ludzi, z daleka wyglądające jak rzesze mówek. Same budynki były przepełnione balkonami i łukami zastępującymi ściany, a na dachach rosły bujnie drzewa i jakieś inne rośliny.

Bliżej siebie Ewander widział natomiast trzy inne budynki, z wyższymi kondygnacjami całkowicie pozbawionymi ścian — zamiast nich stały jedynie filary połączone ze sobą podłogami. Dachy miały spadziste i obrośnięte zapewne winoroślą. Pomyślał tak tylko dlatego, że te właśnie rośliny wspinały się po barierce, przy której stał. Słodki zapach unoszący się w powietrzu musiał więc pochodzić od kiści ich dojrzałych owoców. Tylko gdzie znajdowały się korzenie?

Nie zdołał się nad tym bliżej zastanowić ani uważniej rozejrzeć, bo zakręciło mu się w głowie. Wycofał się z powrotem do środka, by nie musieć patrzeć ani w dół, ani ku czystemu, błękitnemu niebu.

Gdzie on właśnie się znalazł? Jak to było w ogóle możliwe? Halucynował? Śnił? Potrząsnął głową i usiadł pod regałem, bo poczuł nagle, że traci grunt pod nogami. Zdawało mu się, że spada, ale czuł, że to tylko złudzenie. W przeciwieństwie do tego, co widział, bo to było tak prawdziwe, jak tylko mogło.

Zacisnął powieki i policzył do dziesięciu. Wszystko dobrze. Po prostu trafił w jakieś dziwne miejsce. Za chwilę kogoś znajdzie, porozmawia z nim i wszystko się wyjaśni.

Chociaż... Na chwilę zmroziła go przerażająca myśl. Spojrzał jeszcze raz na urzekającą panoramę miasta, a potem na swoje ręce. Czy to możliwe, że jakimś cudem umarł? Czy tak wyglądało życie pozagrobowe? Taki właśnie czekał go koniec? Ale dlaczego?! On tylko wszedł do dziury! Jak miałby...

Skulił się bardziej pod regałem, aż trącił o coś łokciem. To coś ze zgrzytem się od niego odturłało. Chwycił gładki przedmiot i uniósł go do oczu. To była puszka, którą wcześniej rzucił w pustkę. Rozejrzał się raz jeszcze. Śmieci przecież nie wędrują z ludźmi na tamten świat, prawda?

Uspokoiło go to na tyle, żeby pomyślał o wyciągnięciu telefonu. Natychmiast rzucił mu się w oczy brak zasięgu. Przynajmniej wiadomość do Evelyn zdążyła się wysłać. Może jednak śnił. Było kilka sposobów, by się o tym przekonać.

Klasycznie się uszczypnął, oczywiście bez żadnego efektu. Później spojrzał na regały naprzeciwko i spróbował zauważyć i nazwać jak najwięcej szczegółów. Gdy człowiek śni, takie rzeczy jakoś mu umykają, prawda?

Ale na półkach wyraźnie widział najdrobniejsze zdobienia na grzbietach grubych ksiąg. Jakieś zwoje, skrzyneczki, pudełeczka. Pliki papieru, przyrządy do pisania. Wszystko w jakimś dziwnym, bogatym stylu. Trafił też na kilka znanych mu książek — głównie słownik francusko—łaciński i włosko—łaciński oraz parę powieści kryminalnych. Znalazł się także pluszowy miś, pozytywka w kształcie karuzeli oraz klasyczny gramofon. Dziwne to było połączenie. Wszystko z innej parafii.

Co ważniejsze, wszystko wydawało się tak niesamowicie prawdziwe. Dotknął tego i owego, a sen stawał się coraz mniej prawdopodobną opcją. Jego umysł nie wytworzyłby tak dopracowanej iluzji.

Postanowił dać tej możliwości ostatnią szansę. Zdjął z półki jeden ze słowników i otworzył go na losowej stronie. Wszystko było na niej idealnie poukładane. Słowa ułożone alfabetycznie, każde perfekcyjnie wydrukowane, bez rozmywających się literek. Ewander znalazł tam nawet parę słów, których w ogóle nie kojarzył.

Potwierdzone. Nie było mowy o nieprawdziwości tej sceny.

Wraz z tą myślą, w jego sercu zagnieździło się ziarno niepokoju, które starał się stłumić ekscytacją i zachwytem. Przecież było tu tak pięknie! Widział nawet ludzi, którzy mogliby odpowiedzieć na jego pytania! Będzie dobrze, po prostu musi się do nich dostać. W najgorszym wypadku zostanie oskarżony o włamanie, ale lepsze to, niż gdyby miało się okazać, że jest martwy.

Dobrze więc. Czas wyjść z tego uroczego pokoju oraz stawić czoło pokręconej i niesamowitej rzeczywistości.

Nacisnął ciężką klamkę i otworzył drzwi. Za nimi zobaczył wąski korytarzyk otaczający spiralne schody wykonane chyba z betonowych bloków. Odwrócił się i zamknął za sobą drzwi, tylko po to, by po bokach usłyszeć dwa ciężkie, grube głosy.

— Qualis hic intrusor est?

— Heus tu! Quis es?

Ledwo zrozumiał słowo "intruz" i pytanie "Kim jesteś?". Zamarł i przyjrzał się mężczyznom, którzy blokowali mu przejście. Chyba to, że posługiwali się łaciną, zdziwiło go mniej, niż ich stroje.

Te to dopiero były dziwaczne! Jakieś tuniki ze śnieżnobiałego, prostego materiału i sandały na wysokiej podeszwie. Ich właściciele mieli znajomą, śniadą cerę i ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Obaj wyglądali niemal identycznie, tylko jeden miał bardziej orli nos od drugiego.

— Um... Przepraszam? Znalazłem się tu przypadkiem, nie wiem, gdzie tak właściwie jestem — powiedział, oczywiście po francusku, żeby jak najszybciej wszystko im wyjaśnić. W końcu raczej nie trafił tak szybko poza granice kraju, prawda? — Nazywam się Ewander Serra. Gdybyście mogli mi panowie powiedzieć, co to za miejsce...

Przestał mówić, bo tamci dwaj wymienili spojrzenia pełne — jak mu się zdawało — dezorientacji. Jeden powiedział coś, co jak mniemał, oznaczało "On chyba jest obłąkany", a drugi przytaknął. Następnej ich kwestii nie zrozumiał, ale domyślił się mniej więcej jej znaczenia, gdy chwycili go pod ramiona.

— Hej, hej, spokojnie... — spróbował tym razem łaciną. Zauważył w ich oczach iskierki zrozumienia, ale nie puścili go. — Cóż... Czy możecie powiedzieć mi, gdzie jestem?

A mógł przyłożyć się bardziej do nauki tego języka w liceum.

— Przy gabinecie samego konsula! — Jeśli Ewander się nie mylił, to właśnie powiedział strażnik z orlim nosem. — Kim jesteś i czego tu szukasz?

Konsula? A to nie był tytuł jakiegoś polityka? Nic tu się nie kleiło. Dziwny wystrój, dziwne stroje, dziwni ludzie... I co to wszystko miało wspólnego z Fortusem?

Właśnie!

— Yyy... Szukam kogoś o imieniu Fortus — powiedział. Skroń zaczęła go boleć od przypominania sobie dawnych lekcji łaciny. Dałby sobie głowę uciąć, że trochę miesza ją z francuskim.

Na szczęście ci goście chyba go zrozumieli, bo wydobyli z siebie identyczne "Och!". A wtedy jeden z nich wyciągnął z ukrytej kieszeni wielki nóż. Albo sztylet.

Ewander cofnął się tak gwałtownie, że uderzył plecami o drzwi.

— E—ej, groźby są karalne! — zawołał, a jego głos poniósł się echem po klatce schodowej. Facet w tunice jednak nic mu nie zrobił. Jedynie wolną rękę położył na jego plecach i popchnął go lekko ku zejściu na dół.

— Idź po konsula — powiedział do swojego towarzysza i odszedł z Ewanderem, który nawet nie próbował mu się opierać.

Nie chodziło tylko o ten sztylet. Po prostu był ciekaw. Cholernie ciekaw rozwoju wydarzeń. Dreszcz ekscytacji walczył z przerażeniem i dezorientacją. Na razie nic mu się nie działo. Gość nie wyglądał, jakby miał go zranić. Kto wie, może to ostrze to tylko rekwizyt? Będzie dobrze. Będzie dobrze. Będzie dobrze...

Mężczyzna z orlim nosem poszedł schodami na górę, a oni w dół. Minęli korytarz podobny, co na piętrze wyżej i zatrzymali się na kolejnym. Trafili do pomieszczenia wielkości sali weselnej, całego zastawionego okrągłymi, szerokimi stolikami z ciemnego drewna. Światło wpadało przez szerokie, nieoszklone okna, a kilkanaście osób w identycznych tunikach spokojnie jadło posiłek i szeptem ze sobą rozmawiało. Na nowo przybyłych padło parę krótkich spojrzeń, ale mimo tego, że wyraźnie się wyróżniali, nikt nie zwrócił na nich szczególnej uwagi.

— Usiądź — powiedział facet z nożem. Jego ton był tak niesamowicie neutralny, że nie dało się z niego nic wyczytać. Odsunął krzesło przy jednym ze stolików i sam usiadł na drugim. Ewander zawahał się chwilę, ale w końcu do niego dołączył.

— To... — zaczął, ale nie znalazł właściwych słów. Na szczęście obcy ułatwił mu komunikację.

— Konsul zaraz tu przyjdzie — stwierdził i wskazał na owoce w wielkiej, ceramicznej misie leżącej na ich stoliku. — Proszę, jedz.

A więc spotkanie z tym konsulem go nie ominie. Jeśli z tamtym też będzie musiał rozmawiać po łacinie, słabo widział to, jak się wytłumaczy. I dlaczego zaproponowano mu jedzenie? Czy nie przyłapali go teoretycznie na włamaniu?

— Dziękuję, nie jestem głodny — odparł, chociaż w sumie to chętnie by coś zjadł. — Co to za miejsce? Dlaczego musimy rozmawiać po łacinie? Czemu masz takie ubrania?

Do zadania tych pytań wspiął się na wyżyny swojej znajomości języka, ale nie doczekał się odpowiedzi. Jego rozmówca jedynie pokręcił głową, powiedział coś niezrozumiałego i wbił swoje spojrzenie w schody. Ewander skupił się na tym samym punkcie i zastukał palcem o blat. Mieli czekać ze wszystkim na konsula?

Więc oparł brodę na nadgarstku i czekał. Zamierzał rozejrzeć się uważniej po pomieszczeniu, ale nie spodziewał się, że ktokolwiek pojawi się tak szybko — nie minęła minuta, gdy usłyszał pospieszne kroki. Osoba, która schodziła właśnie schodami, musiała się wyjątkowo spieszyć.

Chyba w końcu zrozumiał dlaczego. Mężczyzna ze szpakowatym nosem zszedł pierwszy, a za nim Fortus ubrany w taką samą tunikę, jak wszyscy. Wyróżniała go jedynie cienka, błyszcząca, złota obręcz spoczywająca na jego głowie.

Ewander w jednej chwili zapomniał wszystkie słówka z łaciny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro