Rozdział 7: ,,Jednak nie jesteś spostrzegawcza"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na początek chcę coś powiedzieć. Dziękuję za wszystkie komentarze <3 Jesteście najlepszymi czytelnikami na świecie. Nie wiem, co widzicie w moich beznadziejnych historyjkach... Wróciłam tylko dla Was, bo jesteście kochani <3 Wena się trochę ulotniła, ale postarałam się i coś tam wyszło... Nie jestem pewna. Powiem tylko, że zbliżamy się do końca tej książki. Nie wiem, dlaczego to opowiadanie jest najbardziej lubiane z moich wszystkich trzech. Ja na przykład nie przepadam za nim, ciężko mi się je pisze i reprezentuje ono kiepski poziom XD. Ale chcieliście, to macie^^ Jest długi, ale myślę, że nie zanudzę XD. Ale się rozpisałam. Zapraszam do czytania:

Następny dzień był normalny. Usiedliśmy wszyscy razem w stołówce, nawet z Nelsonem, opijając nasze zwycięstwo. Nawet Jack i Max go polubili. Jestem doprawdy ciekawa, czemu przedtem mieli do niego jakieś uprzedzenia. Wszystkie inne walki przmijały bardzo miło. Max i Annie odpadli. Dzisiaj półfinały. Trochę się stresuję, ale mój partner mnie wspiera. W końcu to tylko zabawa.

Do tego wszystkiego doszły rozmyślenia o moim ojcu. Jestem ciekawa, jak zareagował na moje zniknięcie. Są dwie opcje: Albo dostał zawału, albo się po prostu przestraszył. Tęsknię za nim trochę.

- Dlaczego tak babrasz w tej sałatce? - zapytał Peter, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Co....? Ach... Ja... Nie jestem głodna - wyrzuciłam plastikowy talerz do kosza i ponownie usiadłam obok robotycznego przyjaciela. 
- Nie martw się tymi półfinałami. Przecież walczysz z Libby, to po prostu nie może być trudne wyzwanie - zaśmiał się Max.
- Hej! - wspomniana dziewczyna rzuciła w niego ogryzkiem. Zauważyłam, że nawet da się ją lubić.
- Tym się akurat nie martwię - mruknęłam.
- Więc o czym myślisz? - zapytała Wendy.
- Zapewne o mnie - poruszył zabawnie brwiami Jack.
- Nie, pacanie - warknęłam, na co się tylko zaśmiał - Myślę o tym, co będzie po tym wszystkim. Wy jesteście ninjami, więc wrócicie do swojego klasztoru... A ja? Zostanę kowalem? - westchnęłam.
- To proste, weźmiemy cię ze sobą - uśmiechnął się Max. 
- A co z moim ojcem? Hmm? - spojrzałam na niego wyczekująco.
- Jego też weźmiemy - odpowiedział.
- Taa, może mojego kota też, co? - burknęłam.
- A żebyś wiedziała - uśmiechnął się cwaniacko.
- Debil.
- Idiotka.
- Pomyłka ewolucji.
- Kretyn.
- Kocham cię kuzyneczko.
- Ja ciebie też.
- Wy to macie problemy - Annie przewróciła oczami.
- Ciebie też bierzemy ze sobą - Max odwrócił się do swojej dziewczyny.
- Taa, jasne. Mieszkam na drugim końcu Ninjago, to nie przejdzie.
- To cię porwiemy - wtrącił Jack.
- Co na to moi rodzice? Hmm? 
- Ich też weźmiemy.
- Kota też - dodała Wendy.
- Zabawne - Annie prychnęła.
- Mam szczęście, że mnie nie chcecie wziąć - uśmiechnął się Nelson.
- A żebyś wiedział, że nie chcemy - rzucił Jack - Śmierdzisz na kilometr, już się boję, co byś zostawiał po sobie w łazience.
- Ej! - Nel poczochrał Jacka po włosach - Nie śmierdzę.
- Pięknie pachniesz... - wtrącił Peter.
- To, że jestem gejem, nie znaczy, że polecę na pierwszego lepszego robota - burknął Nelson - Ale masz idealny nos.
- Może dlatego, że jest androidem? - dodała Libby, widocznie zirytowana całą sytuacją - Jak mi ktoś powie, że Lara fajnie marszczy czoło, to dostanie ogryzkiem.
- Czy ty czytasz mi w myślach? Właśnie miałem to powiedzieć - Jack uśmiechnął się. Po chwili dostał ogryzkiem.
- Spokój - odezwałam się - Zaraz idziemy na walkę. Libby, przygotuj się na ból.
- Żyjąc z tymi małpami, jestem przyzwyczajona do każdego rodzaju bólu - odparła, a Jack i Max zaśmiali się.

~~~

Już po walce. Wygraliśmy, to było jasne. Libby trochę się wkurzyła, ale przegrała z resztkami honoru. Jestem taka zmęczona. Mimo wszystko, to była trudna walka. Jeszcze jedna walka i finał... Zaraz zaraz... Walczyć będą Jack i Peter... O cholera. To znaczy, iż jest 50% szans, że w finale spotkam się właśnie z nimi. Cóż, to tylko zabawa, prawda? Mogę przegrać. Przecież nikt mnie za to nie zabije. 
- Laro? - zawołała mnie pani Skylor.
- Słucham? - odparłam, patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Ja... mam pytanie... Bo... czemu twój ojciec nie przypłynął razem z tobą?
Zmarszczyłam brwi.
- Po co pani ta wiedza?
- Zależało mi na tym, by wszyscy rodzice byli tu ze swoimi pociechami - odpowiedziała stanowczo.
- Nie mógł - ucięłam dyskusję i poszłam dalej. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Mogłam zostawić jakąś karteczkę, czy coś. 
- Lara!!! - krzyknął ktoś za mną zdyszanym głosem. Znowu? Westchnęłam i odwróciłam się.
- Co chcesz? - mruknęłam zmęczonym głosem.
Jack odrzucił mokrą od potu grzywkę z twarzy i osunął się na ziemię, opierając się o ścianę. 
- Zdałem sobie sprawę, że jak ja i Peter wygramy, to będę musiał walczyć z tobą.
Usiadłam obok niego.
- Tak, też niedawno się domyśliłam. Ale... Co w związku z tym? - zapytałam.
- Nie chcę z tobą walczyć - odparł.
- Czemu? Jakoś wcześniej normalnie biłeś dziewczyny. Ja akurat nie rozpłaczę się przy jednym siniaku i dobrze o tym wiesz.
Zaśmiał się.
- Jednak nie jesteś spostrzegawcza - rzucił, patrząc w moje oczy.
- Hmm? - wydusiłam - O co ci cho... - nie skończyłam, bo mnie pocałował. Co do cholery?! Ja się nie pisałam na miłość. Ja nie chcę. Jednak nie mogłam się od niego oderwać. Za bardzo było to przyjemne. 
- Teraz już wiesz? - zapytał po pocałunku, uśmiechając się jak debil.
- Ja... - spojrzałam na swoje palce, licząc na jakąkolwiek pomoc z ich strony. Głupie kończyny, nie pomagają. Jack też nic nie mówił. Patrzył prosto w moje oczy. 
- Jesteś nieznośny - odpowiedziałam w końcu.
- Wiem o tym.
Położyłam głowę na jego ramieniu i westchnęłam ciężko. To będą długie dni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro