Rozdział III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było już prawie całkowicie ciemno, kiedy Javier mknął galopem przez pachnące trawą pola. Koń, którego dosiadał dyszał ciężko, a jego bieg był nierówny i nerwowy – zwierzak czuł bowiem, że jeździec niekoniecznie jest w dobrym nastroju.

Emocje skumulowane w księciu uleciały gdzieś w otchłań po rozmowie z przyjaciółmi. Jedyne, co mu teraz towarzyszyło to apatia, zmęczenie i gryząca niechęć do wszystkiego. Nie był już przygnębiony ani zły. Chciał po prostu znaleźć się już w domu i nie musieć z nikim o niczym rozmawiać.

Wreszcie, po godzinnej podróży przepełnionej sapaniem, dyszeniem, wbijaniem w boki ostróg i szarpaniem za wodze, koń został odstawiony do stajni i sowicie wynagrodzony dużym, czerwonym jabłkiem i wiadrem zimnej wody.

Javier stanął na dziedzińcu pałacu i rozejrzał się dookoła. „No tak – pomyślał – Nic się tu nie zmieniło”.

Budynek był ogromny i miał kształt kwadratu. Pośrodku znajdował się dziedziniec z fontanną wykładany brukiem i otoczony całym mnóstwem kolumn, które podpierały brzegi dachu. Całość wyglądała na schludną i zadbaną, choć widać było, że pałac jest wiekowy i utracił już nieco swoich dawnych wdzięków. Nie rozsypywał się jednak; jak na budowlę sprzed 100 lat wyglądał całkiem nieźle. Brak mu tylko było (jak to ujmowali przyjezdni i mieszkańcy) „kobiecej ręki”.

Książę wszedł do środka przez boczne drzwi, chciał bowiem uniknąć konfrontacji z ojcem lub sytuacji, w której byłby zmuszony tłumaczyć się komukolwiek, gdzie siedział tak długo i dlaczego. Zmęczenie i inne, niezdefiniowane uczucie za bardzo mu na to doskwierały.

Drzwi, którymi wszedł prowadziły do zamkowej kuchni. O tej porze jednak nie było w niej już nikogo – kucharze poszli do domów zaraz po przyrządzeniu wieczornego posiłku. Javier chwycił leżący bezpańsko na drewnianym stole mały koszyczek malin i przemknął przez pomieszczenie, jakby ktoś miał go za moment przyłapać. Dotarł do drzwi, szarpnął mosiężną klamkę i znalazł się na korytarzu prowadzącym do schodów.
W środku było ciemno i wilgotno, w powietrzu unosił się zapach stęchlizny, zamokniętych desek i mchu. Na niegdyś pobielonych ścianach znajdowało się mnóstwo kurzu, pyłu i czegoś mokrego, czego nazwy i składu chemicznego może lepiej nie być świadomym…

Książę znał doskonale wszystkie zakamarki tego zamku: każde tajne przejście, piwniczkę, ukryty korytarz, schowek, wszystkie kąty lochów… Jako dziecko sporządził sobie plan całej budowli, który trzymał u siebie, pod jedną z desek w podłodze, razem ze szkicownikiem mamy, znalezionym kiedyś przypadkiem i swoim pamiętnikiem. Lubił patrzeć na rysunki Carmen i wyobrażać sobie, jak powstawało każde pociągnięcie ołówka. Dopisywał w głowie całą historię okoliczności powstania danego szkicu i czuł wtedy, jak bardzo matka jest mu bliska.

Kiedy już przemknął przez kilka pogrążonych w mroku korytarzy i stanął przed drzwiami do swojej komnaty, ogarnęło go poczucie ulgi. Nie musiał w końcu przed nikim z niczego się tłumaczyć i będzie mógł wreszcie zostać sam ze swoimi myślami, po czym pozwoli im odpłynąć i spokojnie zaśnie.

Jakże szybko to uczucie zostało zmącone przez nagłe zaskoczenie.

Przy małym drewnianym stoliczku pod ścianą siedział sobie jak gdyby nigdy nic siwy staruszek o dobrotliwym spojrzeniu bursztynowych oczu. Nie był jeszcze bardzo stary, ale już dość (jak sam o sobie zresztą mówił) „schylony wiekiem”. Księżycowa łuna wpadająca do komnaty przez okno (niebo tej nocy było bowiem bezchmurne) rozświetlała jego siwiznę i czyniła ją srebrzystą i błyszczącą.

Staruszek miał na imię Salvador, a za jego imieniem kryła się niezbyt ciekawa, acz dość znacząca przeszłość – wywodził się z wysoko postawionej rodziny, odebrał solidne wykształcenie i koniec końców zasiadł w Najwyższym Sądzie Królewskim jako jeden z kilku sędziów, którzy mieli stosunkowo mało pracy w całej swojej karierze. W życiu osobistym układało mu się średnio: poznał w młodości kilka pięknych dziewczyn, ale żadna z nich nigdy specjalnie go nie pociągała.

Z sędziowskiego krzesła zszedł około szesnaście lat temu, kiedy urodził się Javier. Rodrigo, który ufał mu bezgranicznie i świadomie uważał za przyjaciela, powierzył mu wychowanie chłopca, uciekając tym samym od tego przykrego obowiązku. Sądził, że surowy i bezwzględny sędzia to idealny człowiek do tego zadania. Nie wiedział jednak, że się przeliczył, gdyż charakter mężczyzny kompletnie nie odpowiadał jego oczekiwaniom.

W istocie Salvador potrafił przejawiać surowość i bezwzględność, ale tylko kiedy wyjątkowo natchnęły go okoliczności. Był to z reguły człowiek niezwykle spokojny, opanowany, taktowny i posiadający taką mądrość życiową, że samo spojrzenie jego bursztynowych oczu wlewało w serce nadzieję i spokój duszy. Bliska była mu empatia, cenił szacunek, dobroć, wrażliwość… To właśnie te cechy były powodem pogłosek, jakoby człowiek ten miał pochodzić nie z Ermanu, a z leżącej za rzeką Regus malowniczej, iście poetycznej Erencji.

Javier wlepił badawczo oczy w wychowawcę próbując odgadnąć, co robi on w jego komnacie o tej porze. „Pewnie ojciec go przysłał – pomyślał – Jak wyda mu, że dopiero wróciłem, czeka mnie jutro kolejny tuzin kazań na temat wstydu, jaki mu ciągle przynoszę”. Zwiesił smętnie ręce i wbił wzrok w podłogę.

- Ojciec cię przysłał, tak? – wymamrotał z miną psa czekającego na skarcenie – Powiesz mu i znowu mnie prześwięci?

- Javier… - odezwał się Salvador głosem miękkim i ciepłym – Znów uciekłeś żeby wypłakać się w cudze ramię?

- Daj spokój – warknął książę odwracając się momentalnie i kładąc koszyk na parapecie – Mężczyźni nie płaczą, wiesz o tym.

- Mylisz się. Płaczą wszyscy. A jeżeli nie płaczą, to nie są ludźmi. Jesteś człowiekiem, prawda?

Chłopak nic nie odpowiedział. Zamyślił się tylko na moment, po czym dodał z rezygnacją:

- Wiesz, nie jestem dziś w nastroju. Idź już, proszę cię.

Staruszek podniósł się z krzesła, na którym siedział, rzucił jeszcze okiem na młodzieńca sadowiącego się właśnie na parapecie z zeszytem w ręce i cicho westchnął.

- Dobranoc nicponiu.

- Dobranoc.

Gdy Salvador znalazł się za drzwiami, zalała go fala współczucia. Ten chłopak wprost kipiał żalem i było to po nim doskonale widać, choć starał się to ukrywać na wszelkie możliwe sposoby. Jego sytuacja rodzinna go niszczyła, pozbawiała poczucia miłości i zrozumienia. Brak mu było ojca jako kogoś, na kim można polegać, komu można zaufać i kto będzie zawsze obok. I tak było przez wszystkie lata życia. Nie pamiętał matki, bo przecież nie mógł; oddała swoje życie w zamian za niego.

„Och, droga Carmen – rozmyślał staruszek w drodze do domu – Gdybyś dzisiaj żyła, twój syn byłby zupełnie innym człowiekiem. Byłby szczęśliwy”.

Salvador wiele razy chciał porozmawiać z Rodrigo o Javierze i wytłumaczyć, że wyrządza mu swoją ignorancją krzywdę, z której konsekwencji nawet nie zdaje sobie sprawy. Układał stosowne przemówienia, ćwiczył sposób, w jaki należy to poruszyć, ale nigdy się na to nie zdobył. Nie dlatego, że był tchórzem. Po prostu przez wszystkie lata swojej pracy poznał króla na tyle, że doskonale rozumiał, że rozmowa takiej treści tylko pogorszy sprawę, a w najlepszym wypadku nie przyniesie żadnego rezultatu.

Wszystko dlatego, że Rodrigo w istocie miał naturę silną, stanowczą i upartą. Przemówienie mu do rozumu było niemożliwe. Carmen była jedyną osobą, wobec której ten nieugięty realista stawał się nagle potulny jak baranek. Kiedy ją stracił, zmienił się nie do poznania: określano go jako oschłego, gburowatego, surowego i nielitościwego. To też nie tak, że wprowadził w kraju dyktaturę czy wyżywał się na ludziach – po prostu zapomniał, jak to jest być człowiekiem i zamknął się w sobie. Pod maską stanowczości i nieczułości ukrył własny ból, który od środka wypalał mu serce.

Salvador doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Był jednym z nielicznych, którzy znali króla na tyle, że wiedzieli, iż nauczył się on nie okazywać żalu i to w sposób wybitny.

Niestety największe skutki metamorfozy króla spadły na jego syna. Kiedy był mały, wyglądało to znacznie prościej: dostał komnatę w drugim końcu zamku, opiekunkę, wychowawcę i Rodrigo nie musiał go nawet widywać. Jednak gdy chłopiec rósł i zaczęły do niego docierać pewne kwestie, często pytał o ojca; nie rozumiał, dlaczego nie spędza z nim czasu i jest dla niego taki oschły. W istocie, Rodrigo nie jadł z nim nawet śniadania (ani żadnego innego posiłku). Dawał mu wyraźnie do zrozumienia, że jest dzieckiem niechcianym. Natomiast kluczowe słowa padły, kiedy Javier miał około 12 lat. Tego dnia wymknął się z pokoju z nadzieją, że wyciągnie ojca na wspólny spacer. Zastał go siedzącego nad papierami.

- Książę – rzekł Rodrigo z kamienną twarzą, nie odrywając nawet wzroku od piętrzących się kartek – Nie zapominaj, że obowiązuje cię szereg reguł, z których właśnie złamałeś co najmniej trzy. Wróć łaskawie do komnaty, przemyśl pewne kwestie i nie zdobywaj się więcej na takie zuchwalstwo. Jesteś tu tylko dlatego, że wyrzucenie cię wywołałoby publiczny skandal, którego nie chcę. Gdyby nie to, już lata temu wylądowałbyś za drzwiami.

Javiera uderzyła szczerość tego wyznania i zimna krew, z jaką zostało wygłoszone. Tego dnia zrozumiał, że nie jest wcale osobą mile widzianą w życiu ojca. Że jest niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu i czasie.

Stary sędzia podążał polną drogą do domu, zostawiwszy pałac za plecami. Obraz księcia jednak przez cały czas go prześladował; uderzające podobieństwo do matki stawało się z wiekiem coraz wyraźniejsze. Głębokie, szafirowe oczy, jasna skóra i delikatne, niemal kobiece rysy twarzy były cechami charakterystycznymi jej rodu, a Javier miał szczęście (lub nieszczęście – w zależności od punktu widzenia) odziedziczyć je wszystkie. Czarującego charakteru nadawały jego twarzy blond włosy, które były nieco dłuższe niż powszechnie noszono, a na dodatek układały się w lekkie fale, spośród których kilka kosmyków opadało swobodnie na czoło. Kiedy odgarniał je dłonią do tyłu, oczy dziewcząt błyszczały wymownie.

Salvador westchnął z rezygnacją.

- Jestem bezsilny w tej sprawie – wymamrotał pod nosem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro