Potwory

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pamiętał tamten dzień. Ten jego raz pierwszy, gdy spróbował tego. Przez pierwsze miesiące nienawidził się za to.

Pamiętał wzrok tego Polaka, gdy się zorientował. Pamiętał jak Napoleon ich wykorzystał. Pamiętał jak Rosjanie ich pokonali. Bez bitwy przez całą prawie.

A teraz oddał się temu. Szukał wybranych dla swojego pana, ojca, czy matki. Nawiedzał ich i mówił. Mówił co się stać miało i będzie.

Teraz nie był już Niemcem. Teraz był synem, sługą. Oddał się panu i walczył za niego. Teraz był kimś innym. Całkowicie innym. Zmienił się przez te sto lat. Oj zmieniła zdecydowanie za bardzo dla wielu. Bójcie się каннибал nadchodzi!

-Mówisz, że wiesz jak mogę go znaleźć? Mówisz, że wiesz jak mogę dalej przejść?-pytał mężczyzna.
-Tak. Musisz tylko ofiarować каннибал coś od siebie. Coś wielkiego. Jak ja-odpowiedziała mu przedziwna istota.

Bo co może powiedzieć zwykły żołnierz, który pod Osowcem*nie był? Niezwykły to był człowiek. Jeśli nadal można go nim nazwać.

Przeszkodzić temu mogły niezwykle długie paznokcie, całkowicie żółte oczy poza źrenicami, czy przerażające zęby i język.

Wcześniej istota ta leżała, ale stała teraz przy żołnierzu. A on co prawda niewysoki, ale mimo wszystko ledwo potrafił mu, w oczy spojrzeć.

-Cóż mam ofiarować panu twemu?-zapytał niepewnie.
-Na razie niewiele. Lecz teraz musisz coś zrobić-odparł wyciągając rękę do niego-Musisz dostać znak. By pan nasz mógł cię znaleźć. Wtedy powie co ofiarować musisz naprawdę. Podaj rękę woju sabatu.

Mężczyzna niepewnie podał mu rękę. Gdy zrobił to potwór ścisnął go mocno za nadgarstek. Po tym pazur drugiej dłoni wbił się, w jego rękę.

Przeszedł przez skórę miażdżąc kości. Rozcinał mięso jakby tam było jedynie powietrze. Gdy przebił się na wylot istota ruszyła nim, w stronę nadgarstka.

Krew obficie leciała, a monstrum wyjęło miskę i zbierało ją. A jak zapełniła się samo zaczęło pić.

Przerażony mężczyzna patrzył na to, w bezruchu. Patrzył na swoja dłoń. Rozciętą prawie, że w połowie. I na pysk stwora. Przedziwny język, czy kolejne rzędy kłów. To było coś co go przerażało.

-Możesz wracać potomku Heinza. Żegnaj-powiedział podnosząc twarz na, której nadal pozostawała krew.
Tak jak zresztą na kłach i języku.

-Generale? Niemiec chce się z panem widzieć-powiedział mężczyzna potrząsając Władysławem.
Ten przerażony spojrzał na swoją rękę. Nie zobaczył tam nic. Poza blizną, która mu pozostała po kontrataku. Wyglądała ona dziwnie jednak. Po chwili zauważył, że ułożyła się ona, w znak, który często widział na grobach, w Kongresówce.

-Wiesz może czego chce Soldat?-zapytał wstając zamyślony-A i już zakopaliśmy ciała komunistów?
-Nie proszę pana nie wiem. I nie jeszcze nie pochowaliśmy. Są przed linią naszych okopów-odpowiedział zastanawiając się po co generał się o to pytał.

Mężczyzna szybko ruszył, w stronę bolszewików. Nie był pewien, ale musiał sprawdzić. Przybył zaczął sprawdzać.

Każde ciało miało na sobie ten znak. Jedno z jelit, drugie z palców, trzecie ze skóry. Łączyły je oprócz znaku jedna rzecz. Każde miało coś zjedzone.

-Dzikie zwierzęta? Mało możliwe. Zwłaszcza, że to z tego dnia i tak blisko nas. To co? Ludzie raczej nie. Tak to musiały być zwierzęta-zastanawiał się, gdy padł tracąc przytomność.

Mężczyzna pochylał się nad innym. Leżący nieprzytomny, lub nieżywy był. Można by było pomyśleć, że to człek chętny do pomocy, gdyby nie jeden niewielki szczegół. Ten mężczyzna dzierżył nóż, którym rozcinał tamtemu brzuch. By po chwili wyciętych kawałek mięsa pociąć. Zaś po tym dany kawałek włożył sobie do ust.

Władysław na początku widział to z oddali. Chciał pomóc. Chciał pójść, ale nie mógł. Ba on nawet powiekom, czy okiem ruszyć nie mógł. Po chwili zorientował się, że może. Był jeden problem. Teraz on był ludożercom.

Sięgnął po kolejny kawałek. Nie mógł temu przeszkodzić. Ba on musiał to robić. Jadł i jadł dopóki kawałki się nie skończyły. Wtedy po raz kolejny sięgnął po nóż. Wbił go tym razem, w piersi. Zaś ofiara zaczęła wrzeszczeć przebudzona. A on nie wzruszony tym nie zauważył orła. Nie byle jakiego, a orla z koroną. Nie zauważył herbu Polskiego.

Wyciął mięso by sięgnąć po serce. Gdy to zrobił ogarnęła go rządza. Przedziwna, wielka, ogromna. Nie wierzył by ktokolwiek mógł się temu oprzeć. Nikt. Kobieta, czy mężczyzna, człowiek, czy potwór. Wyjął ociekający krwią narząd, by po chwili zmiażdżyć go zębami. Krew pokryła jego ręce, usta, część twarzy i co najważniejsze herb.

Usłyszał żołnierze biegnących i wrzeszczących z przerażenia. Kule leciały, ale omijały go jakby cos go chroniło. Jakby coś go pobłogosławiło. Lecz po chwili kula tknęła. Pocisk Mosina przeszły jego ramie na wylot osmalając mięśnie i tkanki. W końcu jeden podbiegł i powiedział:

-Panie generale? Panie generale? Panie generale!?

Przerażony zamknął oczy, by po chwili znaleźć się przed linią. Trzymał w jednej ręce nóż ociekający krwią, a w drugiej serce. Serce jednego z wrogów. Zaś ręka była w połowie drogi do ust. Jakby tamten sen naprawdę się dział. Jakby on naprawdę tamto zrobił.

Z jednej strony przerażała go ta myśl. Miał zjeść innego człowieka? Okropieństwo, obrzydliwe. Nie mógłby prawda? Zaś z drugiej strony podobało mu się to. Lecz to był jedynie sen prawda?

-Panie generale! Widzę, że się pan przebudził-wykrzyknął podbiegając żołnierz.
By po chwili z przerażeniem spojrzeć ma to co wódz, w dłoniach trzymał.
-K-ktoś z-zaatakował j-jednego z n-naszych. P-po c-czym próbował go zjeść. B-ba j-jadł go. Serce pożreć chciał-mówił niepewnie ze strachem doskonale słyszalnym-I c-co p-pan c-chciał z-zrobić?

Polak spojrzał z wzrokiem w, którym mieszał się strach z nadzieją. Strach tłumaczyć nie trzeba. W końcu mógł zjeść ludzkie mięso. Nadzieja, że mimo wszystko to nie był on.

-A ty Wilhelm za co trafiłeś?-zapytał jeden z mężczyzny.
Tamten westchnął i po chwili rozpoczął opowieść:
Była to ważna noc nie tyle co dla niego, ile dla przyjaciela. Miał się żenić. Z młodą Ukrainką. A teraz cóż wysoko postawiony ojczulek pozwolił na wieczór dla Polaków. Alkohol niezbyt legalny lał się litrami.

A tam gdzie coś się dzieje są lidzie bogaci zbiera się najróżniejsze towarzystwo. Od najzwyklejszych złodziei do ludzi z ambicjami. Od młodych dziewczyn szukających swego wybranka do kobiet sprzedających się, by na chleb zarobić.

Ona niestety dla niego była wyjątkiem. Pochodziła z bogatej rodziny, a zaczęła pracę w najstarszym zawodzie nie dla pieniędzy. A by niszczyć życia ludziom. A on miał stać się jej ofiarom.

-No cóż trafiłem na znaną już w towarzystwie Zofię Miedzianom. Niestety dla mnie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro