Powrót

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Jesteś wdzięczni za gościnę, ale czas nas nagli. -Jack sprawdzał juki przy siodle

-Rozumiem, nie nalegam na to byście zostali. Proszę was o jedno: uważajcie na siebie.- Edward stał przy schodach, a za nim jego brat. -Za kilka dni powinien dołączyć do was Newra...

-Oczywiście, chętnie go przyjmiemy.-odparłam- Dobrze ruszajmy. Do zobaczenia!

Brama została otwarta, a my ruszyliśmy. Zjechaliśmy z gór i pokierowaliśmy się na równinny. Po drodze odłączył się Lambert i powrócił na szlak, potem odłączyli się od nas Yennefer i Geralt, jednak obiecali, że jeszcze się spotkamy. Zostaliśmy sami: ja i Jack. Jechaliśmy sami, zdani na siebie.

-Arcee, ogłuchłem czy jest tu tak spokojnie?-Jack wstał w siodle i rozejrzał się po okolicy

-Owszem ogłuchłeś.-odparłam zadowolona- A teraz chodź tędy.- i zjechałam ze szlaku.

-Gdzie jedziesz?! Arcee!- chłopak popędził Koszmara i zrównał się ze mną

-Dothraków znajdziemy na rozległych równinach, które oni nazywają Morze Koni. Im szybciej dołączymy do nic i ich przekonamy tym łatwiej, będzie nam zdobyć kolejnych sojuszników.-powiedziałam- Jednak, to będzie trudne. Dothrakowie mają specyficzną hierarchię i to na twoich barkach spocznie przekonanie ich.

-Wiem, ale co najgorsze jedyną forma jaka przemawia do przywódców to argument siły.- Jack zwiesił głowę- Będę musiał nieźle się namęczyć, ale jeśli mamy pokonać Śnieżkę, to nie mamy wyjścia. Chociaż tak naprawdę możemy sami ją pokonać.

-Serio? Ty tak naprawdę? Jack to nie jest wojna o Cybertron, tu nie ma broni palnej, mostów ziemnych i tym podobnych. Tu jest inna mentalność, styl bycia czy wzór społeczeństwa. Potrzebujemy ich, bo znają ten świat, znają tych ludzi. Oni bez nas zginą tak samo jak my bez nich.-Powiedziałam- Ja wiem,że nie uśmiecha ci się być królem. Mi też, wolałabym zamieszkać, gdzieś i wychować dzieci, dożyć starości i odejść z tego świata, ale jeśli pisane jest nam być przywódcami niech tak będzie. Jack, pamiętasz może pierwszy trening i to co nam powiedziano?- zwróciłam się do niego

-Zakładajcie wszystko nawet najgorsze, nie doceniajcie się, przeceniajcie się, ale pamiętajcie o jednym: podejmowane decyzje ich konsekwencje zaprowadzą was do celów, do których zostaliście powołanych wraz z przyjściem na świat. Nie znacie ich, ale możecie swoje powołanie odkryć jedynie jeśli pokonacie przeszkody na waszej drodze.- Wheeljack zamilkł po słowach jednego z najlepszych trenerów

-I co? Jakie wnioski?-zapytałam zgryźliwie

-Jeśli mamy poznać o sobie prawdę, zabijmy tą sukę.-Jack uśmiechnął się, ukazując białe zęby

-No, bo zaczynałam się zastanawiać gdzie zgubiłam szalonego Jacka...-odwzajemniłam uśmiech i popędziłam swojego wierzchowca do kłusa

Jazda była długa i męcząca. Teren z podgórza stał się równiną, co jakiś czas pojawiało się pojedyncze drzewa, jednak najwięcej było wysokiej do pasa trawy. Gdzie okiem nie sięgnąć trawa.... Kichnęłam i zaczerpnęłam powietrza.

-Krew...-mruknęłam

-Krew?! Musimy to sprawdzić.- Jack popędził Koszmara

Ruszyłam za nim. Zatrzymaliśmy się dopiero przy porzuconych wozach i koniach. Na ziemi widać było ślady walki.

-Co tu się stało?- spytałam

-Nie wiem, ale to nie było nic dobrego.-Jack objechał pobojowisko kilka razy- Patrz tam.-wskazał na małą czarną dziurę lewitującą nad ziemią-Reszta portalu.

-Może doprowadzi nas do Dothraków?-zastanowiłam się

-Sprawdźmy. Gotowa?- chłopak pochylił się w siodle

- Zawsze.

Ponownie otworzyliśmy portal i przeszliśmy przez niego. Wyjechaliśmy w lesie, wysokie drzewa stały majestatycznie, tworząc kolumny podbierające niebo. Za naszych pleców wiała morska bryza.

-Ziemia. Jesteśmy znowu na Ziemi.-odparłam- Super,po prostu bomba.

-Chodź poszukamy ich. A tak w ogóle wyglądasz seksownie.- Wheeljack cmoknął i ruszył dalej

Spojrzałam na siebie i przewróciłam oczami. Zbroja się nie zmieniłam, natomiast ciało pokryła warstwa srebrnego metalu. Podążałam za swoim towarzyszem, który zmienił jedynie ubarwienie: czerwone i zielone wstawki zastąpione były złoto-żółtymi. Cichy stukot kopyt odbijał się echem w lesie. Nagle usłyszeliśmy trzask bata i krzyki. Zeskoczyliśmy z wierzchowców i podeszliśmy bliżej.

-Patrz! Mój ojciec.-Jack wskazał na mężczyznę- Co on tu robi?

-Widzisz to Dothrakowie wynoszą z kopalni kolejne kosze Energonu.-wskazałam na wychodzących ludzi z tunelu

-Czego on szuka?

-Sposobu by mnie zabić.-odparłam, a Jack otoczył mnie ramieniem i cicho westchnął- Mam plan, ale musisz mi pomóc.

-Oświeć mnie.- odparłam

-Pomówię z nim, a ty uwolnisz ich.- Jack wstał i ruszył w kierunku ojca

Ja natomiast podeszłam do Dothraków. Zdziwili się, ale spokojnie czekali na rozwój sytuacji. Otwierałam kajdanki, w czasie, gdy Wheeljack prosił ojca o wybaczenie, o pomoc w pozbyciu się mnie z jego życia. Jego ojciec był bardzo zadowolony, jednakże ciągle wypytywał go o mnie na co Jack odpowiadał "Nie" lub "Nie wiem". I gdy miałam otwierać ostatni zamek, ktoś trzasnął batem.

-Do roboty, sierściuchy niemyte!- kolejny bat trafił w jakieś dziecko

-Prestio.(Przegiołeś).-usłyszałam od ojca dziecka, a potem trzask łamanego karku i głuchy upadek bezwładnego ciała

-Imna sertio.(Pospiesz się, kobieto).-kolejny z wojowników syknął w moim kierunku

-Keilse.(Milcz.)-odparłam w ich rodzimym dialekcie, co wywołało zdziwienie

Ostatnie kajdany spadły na ziemię. Jack i jego ojciec nadal rozmawiali, kierując się w las z którego przyjechaliśmy. Otwierałam portal, gdy poczułam dłoń na swoim karku. Szybko się odwróciłam i spojrzałam w oczy starej kobiety, która ewidentnie się zdziwiła.

-Serito, desteli imna io mne yuins? (Kobieto, kto nauczył cię naszej mowy?) -spytała

-Mnyse.(Opiekunka)-odpowiedziałam- Imne Nadia.(Nazywa się Nadia).

-Tyria? ( Wiedźma?)-zdziwiła się

-Es.(Tak)-potwierdziłam- Tye mneke ur Inseres Yuins? (Czy mówicie Wspólnej Mowie?)

-Oczywiście. Po prostu nie możemy uwierzyć,że ktoś mówi w naszym języku.-kobieta spojrzała na mnie złoto-zielonymi oczami - Masz na karku księżyc. Jesteś smokiem?

-Tak.-powiedziałam, jednak zwątpiłam w słuszność swojej decyzji

-Udowodnij.- jeden z wojowników wystąpił, zaciskając dłoń w pięść.

Wzięłam głęboki wdech i rozpostarłam skrzydła. Poczułam ja każda kość się wydłuża, staje się cięższa. Po chwili stałam przed nimi jako smok. Rozejrzałam się czy nikt nie idzie i ponownie wróciłam do ludzkiej postaci.

-Na kolana! Na kolana przed kakkase.(wojowniczką).- o wszyscy jak jeden mąż uklękli przede mną

Stałam osłupiała. Każdy klęknął,pochylając głowy. Wiedziałam, że teraz każdy będzie mnie traktowali jak bóstwo.

-Jedź z nami do Vaers, do Świętej Macierzy.- stara kobieta zbliżyła się do mnie- Kapłanki będą zachwycone faktem, że sam Księżyc będzie przy walkach o tytuł khala (króla).

-Jestem niegodna by odwiedzić Macierz.- zobaczyłam jak Jack biegł w naszym kierunku

-Co oni ty robią?! Arcee miałaś ich stąd zabrać!- Jack złapał za ramię

-To mi pomóż!- warknęłam

Otworzyliśmy portal w odpowiednim miejscu. Dothrakowie w zorganizowanym pośpiechu opuścili Ziemię.

-Idź z nimi.-Jack warknął do mnie

-Nie!-krzyknęłam, gdy bełt przeleciał między naszymi głowami.

Spojrzałam się w stronę strzelca, który wymierzał w Jacka. Złapałam jego ramię i wepchnęłam go w portal, natomiast bełt dla niego utkwił w mojej ręce. Zacisnęłam zęby i zaczęłam zamykać portal. Do mnie zdążyli dobiec żołnierze i dwaj magowie,którzy próbowali otwierać zamykany portal.

"Nie daj się! Pomogę." moja smoczyca odezwała się

"Jaśnie pani się wyspała? Dlaczego powiedz mi, nie raczyłaś się odezwać?" zapytałam

"A po co? Kobieto ja jestem twoją intuicją. Nie muszę się odzywać, wystarczy,że jestem." odpowiedziała

Przewróciłam oczami, siłowałam się z magami i jeszcze prawdopodobnie czekałam na mnie walka z żołdakami. Załadowałam energią portal do takiego stopnia, że zaczął piszczeć i skrzyć, a następnie wybuchnął. Siła odrzuciła wszystkich, jedyne co pamiętam to siłę uderzenia o coś, a potem straciłam przytomność. Obudziłam się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Długo leżałam, nim usiadłam. Czułam najmniejszą kostkę. Podsunęłam się pod ścianę i dopiero teraz zorientowałam się,że znam to miejsce. Nagle weszła do pomieszczenia kobieta o fioletowych oczach.

-Airachnid.-warknęłam przez zęby

-Witaj Arcee na Nemezis. Nie martw się dotrzymam ci towarzystwa.-stukot odnóż wypełniał pomieszczenie- Jak tam twój partner? Ach, zapomniałam ty go nie masz.-zbliżyła swój szpon do mojej twarzy

-A ty? Znowu liżesz Megatronowi tyłek?- odparłam

-Na przesłuchaniu inaczej będziesz śpiewać.-fuknęła i wyszła

Oparłam głowę o ścianę, przymknęłam oczy. Ogarnęła mnie senność i korzystając z okazji zasnęłam.
****
Maraton 1/2

Papatki
Arceex

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro