.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uderzenie. Zgrzyt metalu o metal niesie się przez całe boisko. Już, już witam się z parkietem, ale przeniesienie w odpowiednim momencie ciężaru ciała sprawia, że wózek znów ląduje na kołach. Straciłem za to piłkę, której nie zdołały schwycić moje na wpół bezwładne dłonie. Wściekły i bezsilny patrzę teraz, jak przeciwnik zdobywa punkt. Przejeżdża między pomarańczowymi słupkami, ustawionymi w przepisowej odległości, a jedna z atrakcyjnych sędzin odgwizduje punkt. Czuję, że Siwy, nasz kapitan, klepie mnie po plecach.

My, gracze wheelchair rugby, jesteśmy słabi i silni zarazem.

Słabi, bo gra została wymyślona dla osób z niesprawnymi trzema lub czterema kończynami, a większość z nas jest po urazie rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym. Brzmi skomplikowanie? Chodzi po prostu o to, że w pewnym momencie naszego życia coś poszło nie tak i strzaskaliśmy kręgosłup. Mieliśmy pecha, że tak blisko głowy, bo odcięliśmy mózg od ciała poniżej miejsca urazu. Nie funkcjonujemy sami w życiu. Wymagamy ciągłej opieki, cewnikowania, niektórzy nawet pieluchowania jak niemowlęta.

Silni, bo rugby to gra kontaktowa. Wchodząc w to, godzisz się na zderzenia. Na otartą skórę rąk, krwawiące rany i pęcherze na dłoniach, powstające podczas pokonywania całych kilometrów wokół boiska. Na głowę obtłuczoną od parkietu. Upadasz, to stawiają cię na koła i musisz jechać dalej. Nie ma, że boli, pewnie bolało cię w życiu bardziej.

Uderzenie. Tym razem ja wjeżdżam w atakującego przeciwnika. Blokuję go zderzakiem tak, by nawet nie drgnął. Nie jest w stanie poruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Jego kolega, który miał mu właśnie podać mu piłkę, staje bezradny na środku boiska, a czas ucieka. Osiem, siedem, sześć... Jak czegoś nie zrobi, tracą piłkę. Stojący na podłodze w rogu zegar odmierza sekundy. Pięć, cztery, trzy... Próbuje wykonać kozła, ale okrągły, niewygodny do schwycenia przedmiot wypada ze słabych rąk i toczy się po klepkach. Siwy wykorzytuje sytuację, zbiera go ręką po kole na swoje kolana i pędzi do bramki. Jest! Wysuwamy się na prowadzenie.

Siwy jest naszym mentorem. Jego ciało przypomina robótkę patchworkową szalonej szwaczki. Nie ma obu nóg i kilku palców dłoni, a to, co z niego zostało, kilkanaście lat temu pozszywano do kupy. Mężczyzna wciąż nosi tego ślady. Tu blizna, tam blizna, taki tam efekt wjechania Fiatem Seicento pod ciągnik siodłowy. Ale i tak miał szczęście: policjanci, którzy zdążyli go już zapakować w czarny worek, zorientowali się, że coś tam jęczy i się porusza.

Mimo bycia kukiełką bez nóg, mimo ubytku w czaszce, mimo pooranej bliznami twarzy, Siwy jest najweselszym człowiekiem, jakiego znam. Każdą porażkę zamieni w żart. Kiedy on się uśmiecha, śmieje się cały świat. Pewnie dlatego ma piękną jak marzenie kobietę, która urodziła mu czwórkę dzieci. No cóż, Siwy jest człowiekiem—kadłubkiem, ale to, co potrzebne do prokreacji, pozostało na swoim miejscu.

Uderzenie. Tym razem nie udaje mi się skontrować ciężarem swojego ciała i tracę równowagę. Lecę trochę bokiem, trochę w przód. Odpycham się od parkietu dłońmi i ląduję na plecach. Słyszę, jak sędzia gwiżdże, a brat Siwego i ojciec Heńka podbiegają do mnie, by postawić wózek ponownie na koła. Pot zalewa mi oczy. Ocieram go grzbietem dłoni, wracam do gry.

Heniek jest najmłodszy w naszej drużynie. Ma dziewiętnaście lat; trzy lata temu w swej głupocie skoczył na główkę w nieznane wody. Można się łatwo domyślić, jak skończył się dla niego bliski kontakt karku z zatopioną starą zamrażarką, którą kilka dni temu ktoś tam wyrzucił.

Heniek ma wspaniałych rodziców, którzy motywują go do rehabilitacji. To oni namówili go do pójścia na pierwszy trening rugby, a także jako właściciele dużej firmy sponsorują naszą drużynę. Jego matka przynosi nam na treningi domowe ciasta, a ojciec jeździ na każde zawody jako obsługa — czyli staff. Starszy facet dzielnie nauczył się pompować i wymieniać koła, zakładać nam na niewładne dłonie rękawiczki i zmieniać cewniki.

Uderzenie. Trzy wózki to stanowczo za dużo na małą przestrzeń podbramkową, czyli małą przestrzeń w kształcie prostokąta, wydzieloną taśmą klejącą. Ja mam piłkę na kolanach i próbuję się przebić do bramki, Heniek mnie osłania, a ten z przeciwnej drużyny po prostu zawadza. Musimy się śpieszyć, za pięć sekund powinienem wykonać kozła, tymczasem zbliżają się koledzy obrońcy. Łapię za koła i pcham je do przodu z całej siły. Przeciwnik przesuwa się o centymetr, o dwa... Jest! Traci panowanie nad wózkiem, jego spocone ręce ześlizgują się z ciągów i odjeżdża bezwładnie do tyłu, a ja przejeżdżam przez bramkę.

Murderball. Tak nazwał rugby na wózkach Mark Zupan. W każdym razie napisał książkę o takim tytule. To określenie pasuje doskonale. Pewnie, w Polsce gra nie jest na jakimś niezwykle wysokim poziomie, ale i tak należy do agresywnych i widowiskowych dyscyplin. Za to w Kanadzie, USA czy Irlandii wygląda jak taniec. Głośny, szybki i od cholery dynamiczny taniec brutalności, swoiste dance macabre.

Uderzenie. W zasadzie nie wiem, co tu się podziało. Wszyscy mieliśmy wspólny cel — piłkę na kolanach Heńka — i spotkaliśmy się na środku boiska. Mój wózek zaczepił się o podnóżek rudego z przeciwnej drużyny, więc trochę groteskowo machamy chudymi rękoma, by sędzia wygwizdał przerwę, a staff nas rozdzielił.

Szczerze mówiąc, gram od dziesięciu lat, a sam się gubię w tej dyscyplinie. Nie znam wszystkich zasad na pamięć i czasem przeżywam zdziwienie, gdy moje zachowanie okazuje się nieprzepisowe. Zdarza się też, że mimo wspaniałego trenera nie potrafimy skoordynować działań na boisku i dajemy plamy, bywa, że zachowujemy się nieracjonalnie. Grześ, alfa i omega siedzący obok stuffu i rezerwowych na zwykłym, aktywnym wózku, mówi na takie sytuacje "spierdoliliście lub przejebaliście, jak kto woli".

Grześ, choć ma dopiero pięćdziesiąt lat, jest legendą rugby w Polsce, jednym z założycieli pierwszej takiej drużyny. Szkoda, że wysiadające nerki i wątroba nie pozwalają mu grać, a jeszcze większa szkoda, że na dializach długo nie pociągnie. Dobrze sobie zdaje sprawę, iż zostało mu niewiele czasu i stara się nauczyć Siwego wszystkiego, co sam wie o grze.

Uderzenie. Wjeżdżam w przeciwnika, by zabrać mu piłkę, ale, gwałtownie się zatrzymawszy, lecę do przodu. Mimowolnie chwytam go za ramię. Ten odruch kosztuje nas odgwizdanie faulu. Klnę pod nosem. Na szczęście tamci nie zdobywają punktu, więc wciąż prowadzimy. Kiedy opada z nas napięcie, trener prosi o jedną z należnych nam przerw. Wykorzystujemy te parędziesiąt sekund na napicie się wody tudzież oblanie sobie nią spoconych głów.

Patrzę, jak Siergiej przechyla butelkę, a woda spływa mu po długich, czarnych włosach na tatuaże zdobiące umięśnione ramiona i plecy. Siergiej jest Rosjaninem, który przyjechał do Polski pracować na budowie, spadł z rusztowania, złamał się i został. Kojarzycie ten dowcip, gdy niepełnosprawny upija się w barze, czołgawszy się, wraca do domu, bo nie pamięta, że nie potrafi chodzić, a rano dzwonią do niego, że ma odebrać wózek? To nie dowcip, to prawdziwe życie. Sierg wystawia piękną laurkę swojemu narodowi: nawet Grześ chciał go wyrzucić z drużyny za uchlanie się w hotelu i spanie na podłodze w windzie, ale za duża z niego perła rugby. Za to od tego czasu Siergiej przed każdym wyjazdem przechodzi rewizję osobistą i konfiskatę wszelkich trunków.

Uderzenie. Choć dopiero co wróciłem do gry, znów muszę ją przerwać, bo przed chwilą rozległ się huk pękającej dętki. Ojciec Heńka spycha mnie z boiska, w pośpiechu. Niczym mechanicy z Formuły 1, zmienia koło i wyjeżdżam z powrotem na boisko.

Nie dam się złamać. To znaczy, już raz się dałem, ale nie miałem na to wielkiego wpływu. Pod wpływem był za to kierowca, który wjechał we mnie, stojącego spokojnie na przystanku autobusowym. Pewnie w internecie i tak znaleźliby się znawcy ruchu drogowego, którzy orzekliby winę pieszego; że szczególna ostrożność, że mogłem nie wychodzić z domu, bla, bla, bla. Na szczęście to było przed epoką kamerek samochodowych i powszechnego łącza do sieci w każdym domu. Pozostało mi śmiać się z podobnych pierdół, pisanych bezmyślnie w komentarzach pod cudzymi tragediami. Cóż, za klawiaturą każdy jest najmądrzejszy i wie najlepiej, co robić — taka natura ludzka.

Uderzenie. Siwy przed chwilą zderzył się z rudym, a ja, zapatrzony na zawodnika z piłką na kolanach, wjeżdżam w nich z impetem. Siwy macha wściekle rękoma; wygląda przy tym nieco komicznie. Słowa, które wypowiada, nie nadają się do powtórzenia. Wyciągam przed siebie dłonie wnętrzem w jego stronę w geście "oj no, sorry" i ruszam zablokować kogoś innego, może tak dla odmiany przeciwnika?

Mijam ładną panią i grubego pana z kamerą. O, będziemy w telewizji. Poświęcą nam czterdzieści sekund czasu antenowego, nie za dużo, bo nieprzyjemnie widzom spoglądać na żywe kukły, stadko połamanych, zniekształconych, ułomnych ludzi. Jeszcze nie daj borze szumiący jakiś Janusz, zalegający z piwem na kanapie przed TV, będzie w czuł się źle z tym, że kalecy mają więcej ruchu i zainteresowań od niego.

Uderzenie. Ostatni raz blokuję przeciwnika, Heniek przejmuje od niego piłkę i przejeżdża z nią między pachołkami. Rozlega się gwizd kończący mecz, a my nareszcie możemy rozluźnić wszystkie mięśnie. No, przynajmniej te, nad którymi mamy władzę. Rzucamy się do wodopoju w postaci ławki z rzędem butelek i bidonów.

Każdy z nas, jeżdżących w nie do końca zrozumiałym celu po boisku, jest osobną historią. Tym, co było przed wypadkiem. Tym, co sprawiło, że nasze ciała stały się ułomne. Tym, co czuliśmy i robiliśmy potem. Tym, co tworzymy teraz — drużynę, rodziny, nowe życia w postaci biegających po trybunach maluchów. Ale tego telewizja nie pokaże. To nudne i mało sensacyjne.

Brat Siwego podnosi mnie pod pachy, by przełożyć na mój wózek aktywny. Już nie jestem szybkim superhero, tylko zwykłym, szarym niepełnosprawnym. Wyróżniają mnie się co najwyżej odciski na nadgarstkach zwieńczonych sparaliżowanymi, chudymi dłońmi, czy plamy potu na kołnierzyku i pod pachami.

Do domu z hali mam niedaleko, do tego — cud nad cudy, przynajmniej w naszym państwie — po równym chodniku, więc wracam piechotą. Mordując się w upale, przystępuję do pokonywania stromego jak dla mnie podjazdu, gdy podbiega starsza kobieta i wpycha mnie na sam szczyt. Dziękuję jej z szerokim uśmiechem, a ona patrzy na mnie z troską, z jaką patrzyła moja nieżyjąca już babcia, gdy leżałem w szpitalu.

— Taki młody, przystojny i na wózku — kręci ze smutkiem głową, a ja wzruszam ramionami i wjeżdżam do bloku.

W mieszkaniu myję się nad umywalką, zmieniam przepocony t-shirt na rozpinaną koszulę i znów wychodzę na lejący się z nieba żar. Tym razem do pokonania mam nieco większą odległość, ale również idzie gładko. A już nastawiałem się, że będę musiał prosić kogoś o pomoc.

Jestem na miejscu po piętnastu minutach. Staję przed wejściem... Schody... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć schodów. Nie ma opcji, żebym je sam pokonał, nie ma opcji nawet, by zaczepiony przechodzień mnie po nich wepchnął.

Kurwa, przecież to przychodnia. Niby niedostosowane placówki nie powinny dostać kontraktu z NFZ, ale jednak — to Polska.

A nie, przepraszam, jest dostosowanie. Dzwonek, w niebieskim kolorze, z ikonką inwalidy. To chyba dla mnie. Może mają schodołaz, albo windę gdzieś z tyłu? Ale cholera, ktoś nie pomyślał: żeby nacisnąć dzwonek wezwania pomocy dla niepełnosprawnego, trzeba wspiąć się na pierwszy lub nawet drugi stopień. No nic, zatrzymuję przechodzącego chłopaka w wieku na oko gimnazjalnym.

Po jakichś trzech minutach stania w pełnym słońcu odechciewa mi się wszystkiego, lecz drzwi się w końcu otwierają. Staje w nich staruszek w stroju ochroniarza i patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby pierwszy raz widział osobę na wózku.

— Dzień dobry, ja byłem na dziś umówiony do dentysty. Chciałbym się dostać do gabinetu — mówię spokojnie, z uśmiechem. Aż dziw, że mnie na niego jeszcze stać.

— Panie kochany, chyba pan nie wejdziesz po tych schodach, co?

Jasne, że wejdę. W podskokach, jak baletnica.

— Nie macie jakiegoś podjazdu? Windy, schodołazu? Mam umówioną wizytę — powtarzam jak głupi proszącym tonem. Do ochroniarza podchodzi gruba pielęgniarka i również na mnie patrzy.

— Nie ma nic. A chyba nie myśli, że my go wniesiemy — mówi kobieta, a w jej głosie wyczuwam pretensje. 

Mam ochotę wyrzucić z siebie złość, nazwać tego dziada starym prykiem, który powinien dawno siedzieć w grobie, a nie przychodnię "ochraniać", chętnie wypomniałbym też pigule jej tuszę bliższą wieprzkowi tucznemu, niż osobie mającej reprezentować sobą zdrowie. Później będę się wstydził tych myśli, ale teraz ogarnia mnie wściekłość.

— Dobrze, dziękuję — odpowiadam tylko i odwracam się. Ze złości i smutku robi mi się ciemno przed oczyma. Mrugam kilkukrotnie powiekami, by odgonić łzy. Czuję ich wzrok na plecach, gdy jadę przez parking i ruszam chodnikiem pod lekką górkę.

To nie chodzi nawet o tego głupiego dentystę, ale o to, że kolejny raz od wypadku czuję się gorszy. Wykluczony. Jakbym był z innej planety, a normalni ludzie traktowali mnie jak intruza.

Na boisku jestem silny. Mogę zderzać się dziesiątki razy, upadać i ruszać dalej do walki. Ale w życiu jestem tylko kaleką, nie mam szans w zderzeniu z rzeczywistością.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro