11.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Siadajcie, moi drodzy – odezwała się profesor McGonagall, kiedy wszyscy zebrali się w Wielkiej Sali. – Muszę omówić z wami na szybko ważne sprawy. Ewakuacja odbędzie się pod nadzorem pana Filcha i pani Pomfrey. Kiedy dam znać, prefekci ustawią porządnie uczniów swojego domu i poprowadzą ich do punktu ewakuacyjnego.

Ze stołu Puchonów wstał Ernie Macmillan i zawołał:

– A co jeśli chcemy zostać i walczyć?

Tu i ówdzie rozległy się okrzyki aplauzu.

– Kto ukończył siedemnaście lat, może zostać – odpowiedziała profesor McGonagall.

– A co z naszymi rzeczami? – zapytała jakaś Krukonka. – Z naszymi kuframi i sowami?

– Nie ma czasu na zabieranie rzeczy osobistych. Teraz jest najważniejsze, aby was stąd bezpiecznie wyprowadzić.

– Gdzie jest profesor Snape? – zawołała jakaś Ślizgonka, rozglądając się po sali.

– Używając popularnego określenia, dał drapaka – odpowiedziała profesor McGonagall, na co Gryfoni, Puchoni i Krukoni ryknęli z uciechy.

Cassandra przygryzła wargę, lekko zmartwiona.

– Otoczyliśmy już zamek magiczną ochroną przed napastnikami – mówiła Minerwa – ale mamy świadomość, że na długo ich to nie powstrzyma, jeśli się jej nie wzmocni. Muszę was więc prosić, żebyście opuścili zamek szybko i w spokoju, robiąc wszystko, co prefekci wam...

– Wiem, że przygotowujecie się do walki. – Przerwał jej wysoki, zimny i dobitny głos. – Próżne są wasze nadzieje. Mnie nie można pokonać. Nie chcę was zabijać. Żywię głęboki szacunek do nauczycieli Hogwartu. Nie chce przelewać krwi czarodziejów.

Zapadła głucha cisza, podczas której zebrani w sali rozglądali się z przerażeniem w poszukiwaniu źródła dźwięku.

– Wydajcie mi Harry'ego Pottera – odezwał się Voldemort – a nikomu nie stanie się krzywda. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a zostawię szkołę w spokoju. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a zostaniecie wynagrodzeni. Macie czas do północy.

Wszystkie głowy w ciszy zwróciły się w stronę Wybrańca i uwięziły go w miejscu. Nagle Pansy Parkinson poderwała się z miejsca i z paniką w oczach wskazała na chłopaka.

– On jest tutaj! Potter jest tutaj! Niech ktoś go złapie! – Wskazała na niego palcem.

I wtedy stało się coś niezwykłego. Znaczna część uczniów jednocześnie wstała ze swoich miejsc, zwracając się przodem do przestraszonych Ślizgonów, zwłaszcza do Pansy Parkinson. Scarlett, Cassandra i Anwey były jedynymi ze Slytherinu, które uczyniły to samo.

– Dziękuję, panno Parkinson – ucięła profesor McGonagall. – Opuści pani sale pierwsza, w eskorcie pana Filcha, wraz ze swoimi rówieśnikami ze Slytherinu.

To im wystarczyło. Rozległ się chrobot odsuwanych ławek, a po chwili przy stole zostały tylko trzy osoby, które Filch chciał siłą zaciągnąć.

Cassandra otworzyła usta i spojrzała z niedowierzaniem na profesorkę transmutacji.

– Argusie! Ta trójka zostaje! – Uśmiechnęła się do dziewczyn, a Anwey wyrwała się woźnemu i posłała mu mordercze spojrzenie.

– Krukoni, teraz wy! – zawołała profesor McGonagall.

Po kilku minutach w sali zostali tylko pełnoletni uczniowie, gotowi do walki. Trzy przyjaciółki ze Slytherinu były jedynymi, które przeciwstawiły się woli Lorda Voldemorta i wyraziły chęć udziału w bitwie, wraz z rówieśnikami z innych domów.

Profesorka zeszła z podium, a na jej miejsce wkroczył Kingsley.

– Tylko pół godziny dzieli nas od północy, więc musimy działać szybko! Plan bitwy został uzgodniony między nauczycielami i członkami Zakonu Feniksa. Profesorowie Flitwick i Sprout i McGonagall zaprowadzą grupy walczących na trzy najwyższe wieże, Ravenclawu, Gryffindoru i Astronomiczną, skąd będą mieli doskonały widok i pozycję do rzucania zaklęć. W tym samym czasie Remus, pan Weasley i ja poprowadzimy inne grupy na błonia. Będzie nam także potrzebny ktoś do zorganizowania obrony tajnych wejść do szkoły.

– To chyba zadanie dla nas! – odezwali się Fred z George'em.

Kingsley skinął głową, na znak, że się zgadza.

– Dobrze, a teraz przywódcy do mnie! Podzielimy się na oddziały.

– Anwey, gdzie idziemy? – Cassandra zwróciła się do swojej przyjaciółki i razem z nią podeszły do dużej grupy obrońców Hogwartu.

– Zależy od tego, gdzie będą potrzebować ludzi. Z jednej strony, wolałabym na błonia, bo tam jest więcej miejsca i walka będzie troszkę inna, ale minusem jest fakt, że nie masz żadnej naturalnej osłony. Z drugiej zaś strony, przy obronie zamku będę mogła wykorzystać eliksiry, które dla mnie stworzyłaś.

– Czyli co? Tajne wejścia?

– Dokładnie, Cass. Dokładnie.

Kilkanaście minut później trójka Ślizgonek zajęła pozycję obok jednego z tajnych przejść. Cassandra ściskała z niepokojem swoją różdżkę, czując bardzo szybkie bicie swojego serca. Dziewczyna co jakiś czas rzucała zaniepokojone spojrzenia w stronę swoich koleżanek.

– Kiedy oni łaskawie tu przyjdą? – zapytała Anwey tonem, który mogłaby użyć przy rozmowie o wczorajszym śniadaniu.

– Podejrzewam, że już idą. Jest chwila po północy – odpowiedziała Scarlett, przystawiając ucho do kamiennej ściany obok posągu wiedźmy.

– Scarlett, potrzebują kogoś na błoniach! – krzyknął Fred wybiegający zza rogu.

– Idę! – dziewczyna puściła się biegiem za rudowłosym.

– Merlinie, Scar, uważaj na siebie! – zawołała Cassandra, a blondynka skinęła jej głową, by zaraz po tym zniknąć z jej zasięgu wzroku. – Ślizgonka spojrzała na przyjaciółkę. – Zdajesz się być zrelaksowana, An.

– Nie zdaje się... jestem – odparła pewnie.

– Wiesz, z Tobą czuję się bezpieczniej, ale i tak niedostatecznie, by móc się zrelaksować – stwierdziła Cassandra, przykucnąwszy.

– Idą! Łykaj płynne szczęście! – Anwey puściła oczko do koleżanki i odkorkowała swoją porcję eliksiru.

Oparły się o ścianę parę metrów od przejścia, nasłuchując. Nagle, posąg wiedźmy runął na podłogę, a zza niego wyskoczyło trzech śmierciożerców. Anwey zrobiła unik przed zaklęciem, wyciągnęła różdżkę i krzyknęła:

Avada Kedavra! – Jeden ze śmierciożerców padł na posadzkę martwy, a Cassandra unieruchomiła drugiego.

Trzeci napastnik, był nieco bardziej doświadczony, uniknął lub obronił zaklęcia rzucane przez Cassandrę i posłał jedno Niewybaczalne w jej stronę. Anwey błyskawicznie znalazła się przed przyjaciółką.

Protego! Odbiła zaklęcie uśmiercające z zadziwiającą precyzją.

Śmierciożerca zachwiał się i upadł na posadzkę, wyraźnie przestraszony. Cassandra sprawnym ruchem rozbroiła napastnika. Anwey podeszła do niego blisko, przykucnęła obok jego głowy i powiedziała:

– Radzę wam tędy nie wchodzić. Jeżeli napotkacie mnie, to wam wszystkim zrobię z dupy jesień średniowiecza. – Wyjęła z kieszeni fiolkę z zawartością kolorystycznie podobną do rtęci, odkorkowała ją i wylała kropelkę substancji na czoło śmierciożercy. Zaczęło głośno syczeć, mężczyzna z przeraźliwym krzykiem tarzał się po posadzce w konwulsjach, a Anwey stała nad nim przypatrując się, dopóki ten nie znieruchomiał. Gdy odeszła, Cassandra zobaczyła jak w jego twarzy wypalona jest ogromna dziura. Widok był co najmniej odrażający.

– Osoby, które zginęły z jego ręki zostały właśnie pomszczone. – Odwróciła się i wesołym krokiem powędrowała w stronę najbliższej klatki schodowej, nucąc coś pod nosem.

Scarlett dobiegła do głównego wejścia. Po drodze zdołała unieruchomić paru śmierciożerców, którzy niczym figury woskowe runęli na ziemię. Mijała po drodze ożywione zbroje, kierujące się na błonia. Były one o dziwo odporne na śmiertelne zaklęcia, przez co niedoświadczeni nie mieli z nimi żadnych szans. Wypadła z zamku, pomimo zmęczenia nadal biegnąc przed siebie. W odległości około trzydziestu metrów dostrzegła Lupina walczącego zawzięcie z jakimś śmierciożercą. Z wież dolatywały czerwone zaklęcia rzucane przez uczniów. Po prawej stronie ujrzała pędzącego ku niej wroga, który wydawał z siebie rzadko spotykane dźwięki.

– Wyjątkowy okaz natury zaraz będzie gryźć piach! – krzyknęła Scarlett. – Drętwota!

Przeciwnik równie szybko, jak znalazł się koło Ślizgonki, tak runął na ziemię. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Scarlett!! – krzyknął ktoś za nią, machając jej rękoma.

– Co?!

– UCIEKAJ!

Zobaczyła masywne dębowe skrzynie, które dźwigała profesor Sprout, Neville i paru innych uczniów, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wszyscy mieli na sobie nauszniki.

"Dorosłe mandragory" pomyślała z przerażeniem, po czym co sił w nogach popędziła w stronę walczących.

– Mandragoooryyy!! – krzyczała do towarzyszy, a ci odbiegli od źródła zagrożenia z zasłoniętymi uszami.

Gdy pokonali dystans kilkudziesięciu metrów, zerknęli za siebie i zobaczyli grupkę małych, białych istotek kicających w stronę śmierciożerców. Ci, zanim zdążyli się zorientować o nadchodzącym niebezpieczeństwie, padali jeden po drugim martwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro