34.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Pewnego wrześniowego wieczoru, w dzień poprzedzający początek weekendu, Cassandra wracała z biblioteki, niosąc pod pachą pewien bardzo ciekawy tytuł, który miał jej się przydać do napisania długiego eseju z eliksirów na temat krwi jednorożca. Mijała właśnie chimerę, strzegącą wejścia do gabinetu dyrektora gdy usłyszała krzyk. Nie był to wrzask przerażenia, lecz czystej, niepohamowanej furii; Cassandra zdołała także rozpoznać, iż nie pochodził od żadnej kobiety. Instynktownie złapała za różdżkę, ukrytą pod połami swojej szkolnej szaty i ostrożnie wyjrzała zza rogu korytarza. Widok, jaki tam zastała sprawił, iż w jej żyłach natychmiast poczuła przypływ adrenaliny. Kilkanaście metrów przed nią stał pewnie na nogach jakiś Gryfon, najprawdopodobniej z piątego roku. Miał wyciągniętą do przodu rękę, w której mocno ściskał wycelowaną w leżącego naprzeciw niego nauczyciela.

– Będziesz cierpiał, tak jak oni! Crucio! – wrzasnął chłopak, a Cassandra rzuciła się w jego stronę.

Kiedy była tuż za nim, ten odwrócił się z wyjątkową szybkością i pozbawił ją równowagi, wystawiając nogę i przerzucając ją do przodu.

– Aua, koleś, na łeb upadłeś? – krzyknęła, przetaczając się zwinnie do przodu. Wojna wyćwiczyła w niej pewne instynkty.

– Ten skurwiel zapłaci za wszystko, co zrobił – warknął chłopak, patrząc do przodu dziwnie mętnym spojrzeniem, a kiedy Cassandra podeszła do lezącego, zdawał się w ogóle nie zwracać na nią uwagi.

– Panie profesorze – zaczęła, chcąc pomóc mu wstać.

Sectumsempra! – ryknął Gryfon, a Ślizgonka z prędkością światła wyszarpnęła różdżkę i odbiła zaklęcie, z trudem utrzymując równowagę.

Expelliarmus! – Czerwone zaklęcie świsnęło w stronę napastnika, lecz ten zdołał je odbić.

Młoda kobieta rzucała w jego stronę zaklęcia rozbrajające, jednak jego zdolności zdawały się przewyższać jej, a przecież to ona uczestniczyła w Bitwie o Hogwart i to ona zdołała ją przetrwać.

Crucio! – Nienawiść z jaką przeciwnik dziewczyny wypowiedział zaklęcie zdołała odepchnąć ją na kilka metrów w tył, przez co wylądowała boleśnie na podłodze.

Ich pojedynek został przerwany przez interwencję profesor McGonagall, która unieruchomiła napastnika atakiem, może nie do końca sprawiedliwym, ale na pewno zasłużonym, tuż zza jego pleców. W tym czasie z korytarza zaczynającego się tuż za Cassandrą, wypadł profesor Aberforth Dumbledore, stawiając obolałą Ślizgonkę na nogi.

– Co tu się stało? – spytała profesor McGonagall, podbiegając do powoli podnoszącego się Snape'a.

– Wracałam z biblioteki i usłyszałam krzyk, a potem on rzucił zaklęcie torturujące na profesora Snape'a – wytłumaczyła najszybciej, jak tylko potrafiła, kątem oka widząc, jak zbiera się coraz więcej uczniów, chcących zobaczyć na własne oczy to bardzo dziwne zajście.

– Severusie? – Minerwa zwróciła się do klęczącego i dyszącego ciężko mistrza eliksirów.

– Cholernie mocny Cruciatus – mruknął, a po chwili stanął na nogach.

– Może powinieneś...

– Daj spokój, Minerwo, nic mi nie jest.

Obie kobiety spojrzały troskliwie na wysokiego mężczyznę, patrzącego teraz mrożącym krew w żyłach spojrzeniem na unieruchomionego chłopaka.

– Jakim sposobem taki młody człowiek użył zaklęcia torturującego? – zapytał Dumbledore, stając obok trójki.

– Nie wiem, ale się dowiem. Minerwo, jeśli byłabyś taka uprzejma – syknął Severus, masując swój bark, jednocześnie nie spuszczając morderczego wzroku z Gryfona.

– Jasne – mruknęła ponuro, po czym wykonała szybki ruch różdżką, cofając zaklęcie.

– Rozejść się! – krzyknął Aberforth, a nauczycielka transmutacji spojrzała na niego z aprobatą.

Cassandra rzuciła ostatnie spojrzenie nauczycielom i wiedząc, że będą teraz zajęci sprawą chłopaka, udała się do swojego dormitorium, chcąc uspokoić opadające powoli emocję, a także drżenie rąk spowodowane malejącym poziomem adrenaliny. Ślizgonka opowiedziała wszystko swoim przyjaciółkom oraz kilku ciekawskim uczniom z Domu Węża, a następnie poinformowała Anwey i Scarlett, iż postara się nieco zrelaksować pod prysznicem. Jak się niedługo później okazało, ani ciepła, ani zimna woda nie zdołała spłukać z zmartwionej kobiety dziwnego uczucia, którego nie potrafiła zdefiniować, a które towarzyszyło jej bez przerwy od pojedynku w obronie nauczyciela. Zakręciła wodę i wyszła spod prysznica, mijając jakąś młodą Krukonkę, której twarzy dotąd nie widziała. Była tak pogrążona w swoich myślach, że wszystko robiła machinalnie, odruchowo, nie przywiązując do podejmowanych przez siebie czynności żadnej wagi. Dopiero widok mówiącej do niej profesor McGonagall, stojącej na pustym korytarzu przed gabinetem profesora Snape'a, zdołał przywrócić jej trzeźwe myślenie.

– Cassandro, to bardzo pilna i delikatna sprawa.

– O co chodzi? – zdziwiła się.

– Proszę cię, chodź ze mną – odparła starsza kobieta i zaprowadziła ją do środka gabinetu. – Severus, choć może na takiego nie wyglądał, to bardzo się przejął tą całą sprawą i... niestety troszkę sobie wypił.

– Dobrze, że dziś piątek.

– Już prawie sobota.

– Naprawdę? – spytała, zszokowana. Musiała dość długo w zamyśleniu chodzić po korytarzach. – Pani profesor, ale nie rozumiem czego pani ode mnie oczekuje.

– Bardzo cię proszę, wejdź do środka i upewnij się, że Severus ma się dobrze.

– Nie mogę wejść tak – wskazała na siebie ręką, podkreślając, iż jest jedynie w luźnej piżamie i czarnym szlafroku sięgającym nieco ponad kolana – a poza tym, na pewno nie jest aż tak źle.

– To zależy, czy nie będzie próbował czegoś sobie zrobić – skłamała Minerwa, czując ukłucie sumienia, że posuwa się do takich środków.

– A mógłby? – Wytrzeszczyła oczy. – Wchodzę. – Cassandra pociągnęła za pochodnię przy kominku.

Szybko zeszła po schodach i zajrzała do pięknego, wiktoriańskiego salonu. Po ułamku sekundy dostrzegła ciemną postać siedzącą na jednym z dwóch foteli, wpatrującą się beznamiętnie w ledwie tlący się płomień w kominku.

– Czemu tu jesteś? – spytał, nie podnosząc na nią wzroku.

Ślizgonka szybko rozważyła kilka opcji odpowiedzi, uznając, iż każda z nich jest tak samo beznadziejna.

– Zostałam przysłana, co wcale nie oznacza, że nie chciałam zajrzeć, bo przyznam szczerze, że... trochę się martwię.

Przez długą chwilę milczał, nadal wpatrzony w kominek. Wreszcie sięgnął po stojący przed nim kielich i opróżnił jego zawartość za jednym zamachem.

– Jonkins, nie zasługuję na to – odpowiedział wreszcie.

– Dlaczego pan tak sądzi? – spytała, opierając się plecami o ścianę.

– Czyżbyś nie słyszała, co powiedział Jack?

Cassandra zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy aby na pewno ma na myśli tego Gryfona, który go zaatakował.

– Zabiłem całą jego rodzinę. Wszystkich Kendersonów. Każdego po kolei. Jestem mordercą – oznajmił, patrząc jej w oczy.

Jego wzrok przeszył na wskroś jej serce. Codzienna maska obojętności opadła, ukazując oblicze człowieka pogrążonego w wewnętrznym bólu. Pod wpływem impulsu pokonała odległość między nimi i bardzo delikatnie ujęła jego twarz w dłonie.

– Czy prawdziwy morderca ubolewałby nad śmiercią swych ofiar? – spytała utrzymując z nim kontakt wzrokowy. – I czy prawdziwy morderca działa z przymusu, czy może jednak z premedytacją zabija i zapomina o zabitych? Dla mnie odpowiedzi są oczywiste i sądzę, że dla pana także – powiedziała.

Severus przymknął oczy i złapał ją za dłonie, przez kilka sekund obdarowując je lekkim uściskiem, po czym odciągnął je od swojej twarzy, by tuż po tym je puścić.

– Jesteś głupia, Jonkins, mówił ci to ktoś kiedyś?

– Pan, wiele razy.

Severus parsknął, a ona odważyła się nieco go przytulić. Nie odsunął się, ani nie rzucił żadnej paskudnej uwagi, co uświadomiło jej, iż załagodziła zaistniałą, krytyczną sytuację.

– Idź już – mruknął, odsuwając ją na parę centymetrów.

– Nie ma za co – odparła i opuściła prywatne komnaty Severusa Snape'a.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro