Dzień

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdyby ktoś powiedział mi, że świat jutro się skończy, nie zaprzeczyłabym. Już to wiem.

Wiem także, że marzenia się spełniają.

W przeciwieństwie do jutra, dzisiaj dłuży się okrutnie. Wskazówki złotego zegarka nie przesuwają się z ósmej piętnaście ani razu, kiedy podwijam rękaw luźnej koszuli. Swoją drogą, jest na mnie za duża, a jej rękawy zdecydowanie za długie, ale nie przeszkadza mi to. Ważne, że kolor ma pasujący do optymizmu, z jakim codziennie żyję, kolor taki sam jak to żółte światło zalewające sklep. Myślę, że to właśnie barwa mojej duszy.

Przechodzę do alejki ze słodyczami i obserwuję podłogę, która ciągle wygląda identycznie, nieważne jak wiele kroków zrobię. Czas się ciągnie. Ciągnie się tak mozolnie, jak ja ciągnę za sobą rozpadający się czerwony koszyk, w którym podskakuje tylko paczka chusteczek. Nie są dla mnie. Ja nie muszę się godzić z końcem, marzyłam o nim, ale co, jeśli moja znajoma wpadnie w rozpacz? Nie chcę, aby wypłakiwała się w moją ulubioną koszulę.

Rozglądam się, jest pusto. Przytłacza mnie irytująca cisza, kiedy zatrzymuję się przy półce. Dzwoni mi w uszach i przez chwilę męczę się z zawrotami głowy, ale szybko sobie z tym radzę. Sięgam po czekoladę z nadzieniem truskawkowym, wrzucam ją do koszyka i znowu zerkam na zegarek. Boję się dopuścić do siebie myśl, że się zepsuł, skoro najcieńsza ze wskazówek wciąż drga.

Jutro nastąpi dzień sądu, a ja jestem uczciwa i się nie przejadam, więc idę dalej, w stronę kasy. Tylko jedna jest czynna i tylko ja stoję w kolejce. Nie zastanawiam się, czemu, kiedy sklep jest przecież ogromny. Po prostu wykładam na zakurzoną taśmę zakupy i wzdycham, patrząc jak moja ulubiona czekolada podjeżdża do wesołej kasjerki. Ja też się do niej zbliżam.

— Dzień dobry — wita się ze mną energicznie, odgarniając czarne włosy z zarumienionej twarzy. Wydaje się pogodna, bardziej niż ja, chociaż pod jej oczami malują się przygnębiające sińce. Pewnie mało sypia. Kasuje powoli produkty i ma problem z nabiciem na kasę chusteczek, więc w końcu stęka i przepisuje kod.

Dziewczyna myli się kilka razy, a ja czuję jak z nudności przewraca mi się żołądek. Przypuszczam, że wciąż jest godzina ósma piętnaście.

— Po prostu tego nie wezmę — odzywam się w końcu zachrypniętym głosem, kiedy ona się nie poddaje. W odpowiedzi dostaję tylko jej wzruszenie ramionami i niezmiennie promienny uśmiech. Leniwie odkłada chusteczki za siebie. Znowu boli mnie brzuch i obawiam się, że nie dam rady przełknąć czekolady.

Odruchowo sięgam do torebki w poszukiwaniu portfela, ale tym razem jej nie wzięłam i panikuję, zanim odnajduję w tylnej kieszeni pogniecione dwadzieścia złotych. Kasjerka nie podaje ceny, ale ja tego nie potrzebuję, po prostu kładę banknot i czekam aż wyda mi resztę. Niecierpliwię się, kiedy ona tylko siedzi i patrzy na mnie błyszczącymi oczami, niebieskimi jak jej bluza.

Ziewam.

— Za co pani płaci?

Waham się. Zaczynam podejrzewać, że wie o zbliżającej się zagładzie, właśnie o niej myśli i nie sądzi, że przejmę się zasadami. Jednak ja nie jestem złym człowiekiem i wierzę, że warto zachować się uczciwie.

— Za czekoladę? — Wskazuję palcem niebieskie opakowanie, wciąż leżące na kasie.

— Powiedziała pani, że nic nie bierze.

Denerwuję się i zgrzytam zębami. Nie rozumiem, dlaczego ona mnie nie rozumie, wyraziłam się jasno. Błagam w myślach, aby ten dzień się w końcu skończył, nie mogę już znieść oczekiwania.

— Nie, chodziło mi tylko…

— Świat jutro się skończy — wtrąca, zanim skończę wyjaśniać.

Milknę, nie wiem jak zareagować. Mam pustkę w głowie, ale bardzo potrzebuję się odezwać, jeśli nic nie odpowiem, udławię się, czuję to wyraźnie. Odchrząkuję, nie chcąc dopuścić do kaszlu, na który mi się zbiera.

— Nieprawda — dukam w końcu. — Wszystko w porządku?

— Dlaczego nieprawda? — Ignoruje moje pytanie. — Marzenia się spełniają. — Macha swobodnie dłonią tuż przede mną. Otaczająca ją pozytywna aura blednie, a uśmiech schodzi z twarzy. Mam wrażenie, że to ja jej go ukradłam, bo sama właśnie rozciągam szeroko wargi. — Ale ja mogę wpaść w rozpacz, bo świat naprawdę się kończy.

Nie myślę.

Świat się kończy.

Świat.

Się.

Kończy.

A ja, ja o tym właśnie marzę, bo mam dość dzisiejszego dnia.

Wierzę w to, naprawdę wierzę w jej słowa. Śmieję się głośno, zakrywając dłonią usta, a mój rechot odbija się od ścian i wypełniających sklep regałów. Powinno być mi przykro, ale nie potrafię się powstrzymać, czuję się niesamowicie. Jakbym w końcu, po długich latach spędzonych w piekle, mogła odpocząć.

— Poczekaj tu na mnie chwilę. Kupię ci chusteczki — informuję radośnie nową znajomą, nawet nie spoglądając na jej twarz.

Nie interesuje mnie, że może odebrać to jako naśmiewanie się z jej przygnębienia. Ponieważ mam dużo czasu, spokojnie cofam się do sklepu i po drodze łapię koszyk. Idę. Zbliżając się do działu z chemią, unoszę rękę, a rękaw sam opada w dół.

Zegarek pokazuje godzinę ósmą szesnaście.

Zjadłabym czekoladę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro