III. White Mountain

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Oakwood nie bez powodu nosiło taką nazwę. Na skraju wsi znajdował się duży las pełen starych dębów. W świetle dnia prezentował się dumnie i majestatycznie, lecz w nocy budził w mieszkańcach przerażenie. Była to jednak jedyna droga do White Mountain, chyba że chciało się iść osiem mil wzdłuż jezdni. Joan wolała jednak skorzystać z dużo krótszej drogi przez las.

Ogromnie cieszyła się, że zabrała ze sobą buty na zmianę. Dzięki temu nie musiała przemierzać lasu w nowiutkich, delikatnych pantofelkach. Żałowała jedynie, że nie poprosiła Betty i jej narzeczonego, by zabrali ją ze sobą samochodem mężczyzny. Dzięki temu by się nie zmęczyła. Nie miała już jednak co żałować, musiała jak najszybciej dotrzeć na przyjęcie. 

Na szczęście słońce jeszcze nie zaszło. Jego promienie przebijały się przez gałęzie drzew, oświetlając leśną ścieżynkę. Szła tak przez las, nucąc pod nosem różne piosenki, które znała od matki, i przyglądając się naturze. Widziała, jak mała wiewiórka przemyka między koronami drzew albo jak ptaszek przynosi do gniazda jedzenia dla swych piskląt. Panująca w lesie harmonia napawała ją spokojem. Tu nie było miejsca na nienawiść jak wśród ludzi, a jedynie zgodne współżycie, jeśliby nie liczyć drapieżników. Nikt jednak nigdy żadnego nie spotkał, a przynajmniej nie w uczęszczanej części lasu. 

Joan co rusz wzdychała z zachwytu. Przyroda zdawała się jej czymś tak pięknym, że aż niepojętym. W końcu była dziełem wszechmocnego Stwórcy. Rozkoszowanie się widokiem natury było większą przyjemnością niż tańce, muzyka czy pyszne jedzenie. Marzyła, by całe życie spędzić blisko przyrody. Chciała nauczyć swoje dzieci miłości do tego, co je otacza. Najpierw jednak musiała je w ogóle mieć. 

W końcu dotarła do lokalu, w którym miały odbywać się tańce. Był to stary, odrapany budynek remizy. Kolorowe dekoracje w oknach sprawiały, że wyglądał radośniej niż zazwyczaj. Ze środka dochodziły już dźwięki skocznej muzyki. Joan miała ochotę już ruszyć w tan. 

Weszła do środka, przebrała buciki i zostawiła je wraz z płaszczem w szatni, po czym udała się na poszukiwania przyjaciółki. Niemal od razu zauważyła Betty, która w swojej różowej sukience wyróżniała się z tłumu śmiejących się i tańczących ludzi. Obok dziewczyny stał wysoki, smukły młodzieniec o gładko zaczesanych, ciemnych włosach. Przedarli się przez rozkrzyczany stłum i stanęli obok Joan.

— Myślałam już, że nie przyjdziesz, kochanie! — wykrzyknęła Betty i przytuliła przyjaciółkę. — Ślicznie ci w tej sukience, wiedziałam, że to dobry wybór. Prawda, że jej ładnie, Jack?

— Lepiej nie potwierdzaj, bo będzie zazdrosna. — Zaśmiała się Joan, patrząc na młodzieńca. 

— Ładnie, ładnie, wreszcie wyglądasz jak normalna dziewczyna, a nie jakaś zjawa — orzekł, zaraz jednak zarumienił się i urwał. — Wybacz... 

— Nic się nie stało... 

Nie chciała komentować jego wypowiedzi. Sprawił, że zrobiło się jej przykro, lecz w gruncie rzeczy miał zupełną rację. Nie było o co się burzyć. 

— No to my idziemy tańczyć, kochanie! — zawołała Betty do narzeczonego i zwróciła się do Joan: — Powodzenia w znalezieniu partnera!

Dziewczyna nawet nie zdążyła nic powiedzieć, gdy Betty rzuciła się w tan z Jackiem, zostawiając ją samą. Rozglądała się po ogromnej sali pełnej kolorowych balonów i mieniących się dekoracji jak zaszczute zwierzątko. Było tu tyle osób, że czuła się przytłoczona. Żałowała, że przyjaciółka nie mogła poświęcić jej choć trochę czasu, może przedstawić jakiemuś miłemu młodzieńcowi, który zgodziłby się z nią zatańczyć. A tak... Nie miała pojęcia, co robić tu sama. Czuła się jak mała, zagubiona dziewczynka, którą w gruncie rzeczy była. Mama miała rację. Potańcówki nie były dla niej. Nie powinna tu w ogóle przychodzić. Najchętniej poszłaby do domu, ale gdyby wróciła tak wcześnie, dziadek zacząłby się martwić, że coś się jej przytrafiło, a do tego zmarnowałaby pieniądze, które dał jej na nowe ubranie. Musiała choć trochę tu wytrzymać. 

W końcu znalazła wolne krzesło w samym rogu stolika i usiadła. Położyła łokcie na blacie i wpatrzyła się w sylwetkę Betty, która energicznie tańczyła charlestona. Żałowała, że dała się namówić dziadkowi na eskapadę tutaj. Tylko zmarzła, a do tego Betty zostawiła ją samą. Jej sukienka była śliczna, ale nie czuła się w niej swobodnie. Może gdyby nosiła takie na co dzień... Ale nie miała co się nad tym głowić. Rozejrzała się po sali. Niosły się po niej głosy tańczących, którzy śmiali się i nucili amerykańskie piosenki. Joan nigdy ich nie słyszała, bo mama słuchała tylko płyt z ckliwymi balladami sprzed wojny, a dziadek wolał muzykę klasyczną. Potupywała cicho obcasikiem w rytm muzyki, mając nadzieję, że żaden z obleśnych mężczyzn, których przyszło tu całkiem sporo, nie będzie chciał jej czegoś zrobić. 

— Hej, malutka — odezwał się nagle mężczyzna siedzący obok niej. — Jak ci na imię? Nie widziałem cię, a znam wszystkie laleczki, które tu przychodzą. 

— Yyy, Joan... — wydukała, zdumiona prezencją mężczyzny. 

Miał brzydką, szeroką twarz, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy. Gdy otworzył szerzej usta, ujrzała jego żółte zęby. Kilku brakowało. 

— A ja Hank. Chcesz zatańczyć?

— Yyy... 

Bardzo nie chciała się zgadzać, lecz nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć, by go nie urazić. Dziadek powtarzał jej tyle razy, że powinna spełniać prośby i życzenia innych, jeśli tylko uznawała je za zgodne z wolą Pana i miała w danej chwili taką możliwość, a gruncie rzeczy przyszła tu właśnie po to, by tańczyć...

Hank najwyraźniej uznał jej milczenie za przyzwolenie i chwycił dłoń dziewczyny, po czym pociągnął ją na parkiet. Joan nie była zadowolona z tego, że ktoś taki został jej pierwszym partnerem, lecz pocieszyła się myślą, że po tym tańcu zostawi ją w spokoju. 

Mężczyzna położył rękę na jej ramieniu i przycisnął dziewczynę mocno do siebie. Nie czuła się zbyt komfortowo, lecz zagryzła mocno zęby i tańczyła dalej, próbując nie nadepnąć mu na stopy. 

Żałowała, że nie wyraziła jasnego sprzeciwu. Hank z każdą chwilą przysuwał się bliżej niej, do tego śmierdział alkoholem. Nie podobało się jej to. Ledwo powstrzymywała się przed wyrwaniem się z jego objęć i ucieczką. 

Kiedy muzyka dobiegła końca, chciała odejść, lecz Hank pociągnął ją w stronę drzwi wyjściowych. Joan niechętnie podążyła za nim. Miała nadzieję, że nie zrobi jej krzywdy, choć czuła, że przy nim nie może być niczego pewna. Ku jej zdumieniu mężczyzna na chwilę ją wypuścił. Joan odetchnęła z ulgą. Skorzystała z tej okazji i już miała odejść, kiedy nagle Hank złapał jej rękę. 

— Chodź tu, maleńka, jeszcze z tobą nie skończyłem — wybełkotał, na co ciałem Joan wstrząsnęła fala obrzydzenia.

Chciała wyrwać dłoń z jego uścisku, lecz była na to zbyt słaba. Oczy zaszły jej mgłą, gdy na nią chuchnął. Tak bardzo cuchnął alkoholem, że zebrało się jej na wymioty.

Zaczęła drżeć. Była w potrzasku. Szarpała się, lecz Hank wciąż mocno ją trzymał. Jęknęła cicho, na co agresor jedynie roześmiał się okrutnie. W myślach widziała już, jak Hank zaciąga ją w jakieś ciemne miejsce, gdzie się nad nią pastwi. Chciała krzyczeć, lecz zaschło jej w gardle. Poruszyła tylko bezgłośnie ustami. 

Wtem jakby spod ziemi wyłonił się przed nimi młody mężczyzna. Joan zatrzęsła się. W duchu modliła się, by młodzieniec nie chciał przyłączyć się do Hanka. 

— Hank, zostaw ją — rzekł nieznajomy stanowczo, na co napastnik roześmiał się.

Joan popatrzyła na niego z nadzieją. Och, dobry Boże, jej prośby zostały wysłuchane! 

— Od kiedy to taki z ciebie obrońca uciśnionych, co, Freddie? 

— Powiedziałem: zostaw ją. Czego nie rozumiesz? — Mężczyzna spojrzał intensywnie na Hanka.

Joan dostrzegła, że trzymający ją napastnik łypie przerażonymi oczyma na mężczyznę. Po chwili rozluźnił uścisk i odszedł, nawet nie zaszczycając jej spojrzeniem.

Dopiero teraz mogła bliżej przyjrzeć się swojemu wybawicielowi. Sięgała mu ledwo do barku, mimo iż mogła poszczycić się dość wysokim jak na kobietę wzrostem. Mężczyzna był postawny, lecz nie zwalisty. Brązowe włosy opadały mu niesfornie na czoło, przysłaniając jedno oko. Joan zdumiał ten widok, bowiem większość młodzieńców, których znała, czesała się gładko niczym kinowi amanci. Usta miał zaciśnięte w wąską kreskę, co dodawało mu władczości, lecz szare oczy patrzyły na nią z łagodnością. Stanowiły dwie osamotnione wyspy dobrotliwości na jego hardym obliczu. Ostre krawędzie szczęki i policzków upodabniały go do twardo ociosanego posągu. Cała jego postać napawała ją strachem, do czego bez wątpienia przyczyniała się blizna na skroni.

— Mam nadzieję, że ten łajdak już nie wróci — rzekł z pogardą. — Jak panience na imię?

Joan nieomal parsknęła śmiechem, kiedy nazwał ją panienką. Przy tym, jak szorstko potraktował Hanka, jego kurtuazja wobec niej była więcej niż zabawna.

— Joan Knight — odparła.

— Fred Wilson — rzekł i skłonił się, po czym ucałował jej dłoń. — Czy mógłbym panienkę poprosić do tańca?

— Cóż, muszę się jakoś odwdzięczyć za ratunek. Ale proszę nie mówić do mnie „panienko", wystarczy Joan. — Uśmiechnęła się nieśmiało.

Podała mu dłoń i pozwoliła, by zaprowadził ją na środek parkietu. Zespół akurat zaczął wygrywać „Fascinatin' Rhythm" George'a Gershwina. Lubiła tę piosenkę, choć słyszała ją zaledwie kilka razy, kiedy gościła u Betty. Znała nawet refren na pamięć. 

Dała się porwać rytmom charlestona, choć taniec wychodził jej dość pokracznie. Nie było się jednak czemu dziwić, gdyż nigdy nie miała okazji go tańczyć. Podpatrywała kroki od szalejącej niedaleko Betty i puściła się w tan.

W rozkoszowaniu się zabawą przeszkadzały jej buty. Nigdy nawet nie chodziła w tak wysokich obcasikach, przez co co rusz potykała się przy wykopach i skokach, które musiała wykonywać. Wyglądała przy tym jak niezgrabne kaczątko. Na całe szczęście Fred również nie był mistrzem charlestona i co rusz mylił kroki, przez co nie czuła się tak osamotniona.

Gdy piosenka dobiegła końca, mężczyzna, wyraźnie znużony tańcem, wziął ją pod rękę i poprowadził do stolików z przekąskami. Tam usiedli i napili się wody, po czym Fred podał jej kawałek ciasta na talerzyku.

— Dziękuję — rzekła przyjaźnie, nieco zaskoczona jego kurtuazją, i zaczęła jeść.

Przez ten czas Fred przypatrywał się jej badawczo. Było jej źle, gdy taksował ją wzrokiem, lecz starała się nie dać tego po sobie poznać. Jego jedyny tego wieczora okazywał jej zainteresowanie, więc nie chciała tego zepsuć. Poza tym czuła się przy nim dość bezpiecznie. Wierzyła, że skoro odgonił od niej Hanka, sam nie zrobi jej krzywdy. 

— Nigdy cię tu nie widziałem. Nie jesteś stąd? — zapytał nagle, co zbiło ją z tropu.

Nie wiedziała, co mu odrzec. Nie chciała wyjść na nudną dziewczynkę niemającą własnego zdania, Z drugiej strony miałaby wyrzuty sumienia, gdyby skłamała. Dziadek nie byłby z niej dumny, gdyby dowiedział się, że powiedziała komuś nieprawdę na swój temat, byle tylko mu zaimponować.

— Jestem z Oakwood, nie z White Mountain, i zazwyczaj tu nie chadzam. Przyjaciółka namówiła mnie, żeby tu dzisiaj przyjść.

— Ach, Oakwood, ja również tam mieszkam.

— Naprawdę? — zdumiała się jeszcze bardziej. — Nigdy nie widziałam cię w kościele.

— Bo nie chodzę do kościoła — odparł ostro, lecz w jego oczach Joan dostrzegła zawstydzenie.

Nie rozumiała, dlaczego zachował się tak szorstko, kiedy jego spojrzenie zdawało się wskazywać na łagodność i wrażliwość ukryte na dnie serca. A może jednak tak się jej tylko zdawało? Wiele osób mówiło, że miała zbyt dużą wyobraźnię.

— Czy będę bardzo niedyskretna, jeśli zapytam dlaczego?

— Bo tak.

Umysł Joan nie był w stanie pojąć, jak można było nie mieć potrzeby poprzebywać przez jakiś czas z Bogiem. Przecież to On dawał ludziom pociechę, gdy tego potrzebowali, kierował ich losem i czuwał nad nimi w trudnych chwilach.

— Mam nadzieję, że to nie sprawi, że będziesz na mnie krzywo patrzeć — powiedział z wyraźnym smutkiem.

— Ale co to znaczy „Bo tak"? Musi być jakiś bardziej konkretny powód...

— No dobrze. — Wzruszył ramionami. — Nie lubię pastora.

— Och, ale dlaczego nie lubi pan mojego dziadka? — zapytała z przerażeniem.

Zapomniała nawet o tym, że nie chciała się zdradzać ze swoim pochodzeniem. Nie rozumiała, jak można nie było lubić dziadka Joego. Nie słyszała jeszcze, by jakikolwiek parafianin się na niego uskarżał. Wszyscy ogromnie kochali miłego, zawsze uśmiechniętego staruszka.

— Jesteś wnuczką pastora? — zapytał Fred z przygłupią miną.

— Tak. Bardzo go kocham i nie życzę sobie, by go przy mnie obrażano!

— Ależ... Proszę o wybaczenie, gdybym tylko wiedział...

Jego twarz przybrała przy tym tak przepraszający wyraz, że Joan nie potrafiła chować do niego urazy. Nie powinna się na niego zbytnio gniewać. Miał rację. Nie mógł wiedzieć, kim była i że słowa o pastorze mogą ją urazić. Mimo to postanowiła zachowywać się wobec niego z rezerwą do końca wieczoru.

— Chcesz jeszcze zatańczyć? — zapytał nagle. — Ta piosenka jest wolniejsza, lepiej się do takiej tańczy. Mniejsze szanse na potknięcie się. — Zaśmiał się. 

— Dobrze — odparła i wyciągnęła ku niemu dłoń.

Fred chętnie ją ujął i poprowadził dziewczynę na parkiet. Kiedy położył dłoń na jej smukłej talii, Joan zadrżała. Nigdy nie była tak blisko żadnego mężczyzny. Przy Fredzie czuła się nieco skrępowana, ale bezpieczna. Zdawało się jej, że jego duża dłoń idealnie umiejscowiła się na jej talii, jakby ktoś wykuł ją tak, by tam pasowała.

Powolna muzyka sprawiała, że było jej dużo łatwiej tańczyć. Pantofelki na obcasach nie stanowiły już takiej przeszkody. Patrzyła w łagodne, pełne smutku oczy Freda i sunęła po parkiecie, wciąż nieco nieporadnie, ale z dużo większą gracją niż uprzednio. Rozmarzyła się, ogarnięta magią chwili. Jej błękitna sukienka delikatnie falowała. Nie żałowała, że dała się namówić, by tu przyszła.

Czuła się przy nim naprawdę dobrze. Troszkę jakby była biedną sierotką, którą porwał w ramiona przystojny książę i przemienił ją w swoją księżniczkę. Było jej z nim tak dobrze, że zapomniała nawet o jego słowach o dziadku. 

W końcu muzyka dobiegła końca, co ogromnie ją rozczarowało, a Fred przeprosił dziewczynę i zniknął wśród tłumu mężczyzn, co jeszcze bardziej ją dobiło. Miała nadzieję, że spędzą razem cały wieczór, ale Wilson miał najwyraźniej inne plany. Rozglądała się za nim po sali, lecz nigdzie nie mogła go dostrzec. Westchnęła smutno i wbiła wzrok w stół, przy którym usiadła.

Nie miała pojęcia, ile czasu tak siedziała, smutna, że jedyny mężczyzna, który okazał jej zainteresowanie, opuścił ją dla pijanych w sztok kolegów. Stukała obcasikiem w rytm muzyki, zastanawiając się nad słowami Freda. Nigdy nie widziała go w wiosce, a znała tam wszystkich. Jakim cudem mógł pochodzić z Oakwood? Może ją oszukał? I dlaczego nie lubił jej dziadka? Nie znała jeszcze osoby, która by go nie ceniła. Tym jednym zdaniem sprawił, że jej ciepłe uczucia wobec Wilsona znacznie się oziębiły.

Gdy zegar wybił północ, a żaden mężczyzna nie poprosił jej do tańca, uznała, że nadszedł czas, by wracać do domu. Miała nadzieję, że po pierwszej będzie już na plebanii.

Założyła swój płaszczyk i wyszła na zewnątrz. Tam przeszył ją lodowaty wiatr. Nie myślała, że będzie aż tak zimno. Zadrżała. Nie było jednak rady, musiała jakoś dojść do domu. Zawsze mogłaby poprosić Jacka o odwiezienie jej, lecz nie chciała przerywać jemu i Betty zabawy. 

Nigdy nie szła w nocy przez las. Ogromnie ją to przerażało. Uznała, że wybierze drogę wzdłuż szosy — była dłuższa niż skrót przez leśne ścieżki, ale bezpieczniejsza. Prawie nie istniała możliwość, by miała się zgubić.

Ruszyła przed siebie, wciąż rozglądając się wokół  i nasłuchując, czy nie zbliża się do niej jakieś niebezpieczeństwo. Słyszała tylko pohukiwanie słów i koncertujące świerszcze. Lubiła słuchać ich grania. Niektórych irytowało, lecz ją napawało spokojem. Przypominało jej beztroskie czasy dzieciństwa, gdy wieczorami spacerowali z dziadkiem po łące. Teraz też tak czasem robili, lecz zdarzało się to już rzadziej.

Wtem posłyszała dochodzące z oddali śmiechy grupki wstawionych mężczyzn. Poczuła, jak jej serce przyśpiesza. Obawiała się, że uczynią jej coś złego. Przyśpieszyła kroku, lecz głosy były coraz bliżej.

Coraz bardziej drżała. Obawiała się, że zostanie skrzywdzona. Wiedziała, że dziadkowi złamałoby się wtedy serce, a matka chyba nigdy nie wybaczyłaby jej, że poszła na przyjęcie w tajemnicy. 

Nagle ktoś złapał ją za rękę. Pisnęła i odwróciła się. Ujrzała zapijaczoną twarz jakiegoś mężczyzny, który miał wyraźnie złe zamiary. 

— Niech mnie pan zostawi! — krzyknęła i spróbowała mu się wyrwać, lecz nie przyniosło to żadnego skutku.

— Ochocho, ale mi się sztuka trafiła! Zgrywa niedostępną! Lubię takie. — Nawet w ciemności dostrzegła jego lubieżny uśmiech.

Jęknęła z przerażenia. Poczuła, jak wszystkie jej mięśnie spinają się ze strachu. Pot oblał jej plecy. Nie mogła się ruszyć, jedynie wydobywała z gardła rozpaczliwe jęki, gdyż coś nie pozwalało jej krzyczeć.

— No już, wiem, że tego chcesz, nie opieraj się...

Joan przygryzła wargi, nie chcąc, by z jej oczu popłynęły łzy. Nie mogła już dłużej tego znieść. Mężczyzna sięgnął ku zapięciu jej płaszczyka i już miał chwycić za pierwszy guzik, gdy oślepiły ich światła nadjeżdżającego samochodu.

Wysiadł z niego wysoki, postawny mężczyzna. Joan zadrżała. Czyżby był wspólnikiem napastnika, który ją zaatakował? Czyżby ten wieczór miał mieć tak tragiczny koniec? Wyszeptała słowa modlitwy, mając nadzieję, że Bóg jej wysłucha i oszczędzi jej życie.

— Co pan robi z tą dziewczyną, co? — odezwał się człowiek.

Joan pomyślała, że skądś zna ten głos. Napawał ją dziwną nadzieją. 

— Ja? — zapytał stojący obok niej mężczyzna. — Nic.

— Przecież widzę — warknął.

— O niej pan mówisz? To moja narzeczona, co pan, wszystko legalnie. No, prawie.

Joan jęknęła. Po jej policzkach spłynęły łzy, których dłużej nie mogła powstrzymywać. Jeśli ten człowiek uwierzy tego odrażającemu mężczyźnie... Z jej piersi wydobył się szloch. Dlaczego musiało ją to spotkać?

— Pomocy... — jęknęła.

Poczuła, jak napastnik wzmacnia uścisk. Stęknęła z bólu. Nie miała już sił, by walczyć.

— Widzę przecież, że nie znasz tej dziewczyny. Zostaw ją! — huknął właściciel samochodu.

— A co, zabronisz mi?

— Tak! — krzyknął i popchnął mężczyznę.

Ten wypuścił Joan z uścisku. Dziewczyna dostrzegła teraz, kto był jej wybawicielem. Zamarła, rozpoznając twarz Freda. Nie mogła się już dziś bardziej poniżyć. Po co szła na to przyjęcie? Chciała tylko wrócić do domu i położyć się do łóżka. Zaniosła się szlochem i popędziła przed siebie, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego całego zamieszania.

Biegła tak przez chwilę, nic nie widząc. Czuła się jak ścigana zwierzyna umykająca przed wilkiem. Chciała pędzić coraz szybciej, ale jej siły z każdą chwilą słabły. Wtem na jej nadgarstku niczym kłusownicze wnyki zacisnęła się czyjaś dłoń. Stanęła i jęknęła. Miała już dość. 

— Proszę mnie zostawić, ja chcę tylko wrócić do domu... — jęknęła rozpaczliwie, licząc na litość napastnika.

— Cichutko, Joan, to ja, Fred. — Usłyszała jego kojący głos.

„Tego mi jeszcze brakowało" — pomyślała z rozpaczą. Nie chciała, by widział ją w takim stanie, przerażoną, spoconą po biegu i z rozwichrzonymi włosami.

— Zostaw mnie. Nie chcę na ciebie patrzeć...

— Ależ ja nic ci nie zrobię, Joan... — szepnął cichutko. — Chcę ci tylko pomóc. Chodź, odwiozę cię do domu. Nie będziesz szła przez ten przeklęty las.

— Ale...

— Nie ma żadnych ale. On zaraz wróci. No już — rzekł stanowczo i pociągnął ją za rękę.

Joan westchnęła ciężko. Nie chciała na niego patrzeć, skoro widział ją w takiej sytuacji, lecz śmiertelnie bała się, że zaraz znów stanie się ofiarą kolejnego ataku. Powinna z nim pojechać. Najwyżej będzie unikała jego wzroku.

— No dobrze...

Fred posłał jej uśmiech i otworzył drzwi od strony pasażera. Joan skinęła mu głową w podzięce i wsiadła do samochodu. Fred usadowił się na miejscu dla kierowcy i ruszył z krótkim szarpnięciem. Joan pisnęła z przerażenia.

— Przepraszam, za gwałtownie ruszyłem.

— Nic się nie stało, po prostu rzadko jeżdżę samochodem i nie jestem przyzwyczajona...

— Rozumiem. Zawieźć cię na plebanię?

— Tak — odparła i zamilkła.

Poczuła, że nieco zwolnił. Uśmiechnęła się na ten drobny gest, lecz wciąż nie czuła się pewnie w jego towarzystwie. Miała nadzieję, że podróż skończy się jak najszybciej. Między nimi panowała krępująca cisza. Nie wiedziała, co było gorsze — czy to okropne milczenie, czy rozmowa.

— Musisz teraz bardzo źle o mnie myśleć — wyjąkała w końcu.

— Ale dlaczego? — zdumiał się.

— Bo... Zastałeś mnie w takiej sytuacji...

— Ale to nie twoja wina, Joan. Widziałem wyraźnie, że facet miał wobec ciebie złe zamiary.

— Nie myślisz, że to ja go sprowokowałam?

— Nie. Takie sytuacje to zawsze wina mężczyzny. Widziałem, jak bardzo się boisz. Tak się nie zachowuje kobieta, która prowokuje mężczyznę. 

Joan uśmiechnęła się do niego blado. Nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który miałby takie zdanie, nie licząc dziadka. Wszyscy wmawiali jej, że to zawsze wina kobiety. 

Znów zamilkła. Nie odzywała się aż do końca drogi, bo też nie wiedziała, o czym mogłaby mówić. Jego słowa nieco podniosły ją na duchu, lecz wciąż ogromnie się go wstydziła. To poczucie bezpieczeństwa, które wypełniało ją na potańcówce, gdy trzymał ją w ramionach, uleciało. 

W końcu na horyzoncie zamajaczył budynek plebanii. Odetchnęła z ulgą. Już tylko minuty dzieliły ją od rzucenia się na łóżko i zaśnięcia. 

— No to jesteśmy — powiedział Fred tuż po tym, jak zahamował. — Chcesz o coś jeszcze zapytać?

Joan skinęła głową. 

— Mógłbyś mi powiedzieć, gdzie mieszkasz? Nie widziałam cię nigdy w wiosce...

— Na skraju lasu, mam tam warsztat samochodowy — rzekł enigmatycznie. — Mam nadzieję, że dziadek się o ciebie nie martwił. Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?

Zamyśliła się. To ona powinna zadać mu takie pytanie, wszak to ona miała u niego dług, nie na odwrót. Nic jednak nie przychodziło jej do głowy. W końcu wpadła na genialny, przynajmniej według niej, koncept, który mógłby mu pomóc. 

— Przyjdź dzisiaj na mszę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro