XIV. W Redcoast

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Joan od rana chodziła podekscytowana. Nie mogła doczekać się wycieczki z dziadkiem i Fredem. Nigdy wcześniej nie była w Redcoast. Wiedziała jedynie, że Joseph i jego dzieci mieszkali tam przez kilka lat oraz że tam pochowano babcię Rosemary, lecz nic ponad to. Rodzina nie mówiła jej za wiele o przeszłości. Nigdy jej to zbytnio nie przeszkadzało, gdyż nie lubiła wnikać w to, co miało miejsce w dawnych czasach, zwłaszcza, jeśli nie były to przyjemne sprawy.

Po śniadaniu i zapakowaniu potrzebnych rzeczy ubrała się w swoją nowo uszytą sukienkę. Naprawdę się jej podobała. Różowy materiał w drobne kwiatuszki uwypuklał jej młodzieńczość i naturalność, a koronkowe wykończenie przy dekolcie dodawało uroku. Poniżej bioder kreacja rozszerzała się ku dołowi. Dziewczęce plisy, tak trudne do uzyskania, napawały ją dumą. 

Zakręciła się przed lustrem, podziwiając swoje dzieło. Jeszcze chyba nigdy nie była tak dumna z jakiejkolwiek sukienki. Może naprawdę miała talent i w przyszłości mogła wcale nieźle na tym zarobić?

— Boże, dziecko, coś ty na siebie włożyła! — Rozległ się nagle czyjś głos. 

Joan odwróciła się, by ujrzeć matkę. Jej szeroko otwarte oczy pełne były oburzenia, podobnie jak zaciśnięte w kreskę usta. Dziewczyna mimowolnie zadrżała. Myślała, że jej sukienka jest na tyle przyzwoita, że nie wzbudzi w matce negatywnych uczuć. Najwyraźniej się myliła. 

— Jest lato, bardzo ciepło... Uszyłam ją z tego materiału, który dostałam od wujka Jima na urodziny... — jęknęła. 

— Nigdzie tak nie pójdziesz, dziecko. To nie jest odpowiedni strój, żeby gdziekolwiek w nim wychodzić, a już zwłaszcza na cmentarz!

— Ale mamo... Przecież pozwoliłaś mi coś sobie uszyć! — krzyknęła Joan. Miała już serdecznie dość konfliktów z matką dotyczących jej ubioru. — Nie jestem małym dzieckiem, żeby nosić grube pończochy, w których po prostu się pocę, sukienki za kolano i bez żadnych dekoltów...

— To dla twojego dobra, Joan. Nie można ubierać się wyzywająco, żeby nie zachęcać do siebie nieodpowiednich mężczyzn. Proszę to ściągnąć i ubrać się przyzwoicie. Natychmiast! 

Jej głos był tak przepełniony złością, że Joan chciało się płakać. Wiedziała jednak, że nie może pokazać słabości. Nie zamierzała poddać się woli matki. Dość już miała tych okropnych halek, pończoch i sukni niemal do ziemi. Nie mogła się teraz poddać, jeśli chciała coś osiągnąć. 

— Nie, mamo, nie będę się przebierać. Rozumiem, że się o mnie martwisz, ale jest mi po prostu źle w tej grubej bieliźnie, cała się pocę, do tego czuję się jak małe dziecko, a przecież jestem już kobietą! Betty chodzi w krótkich sukienkach i cienkich pończoszkach i żaden mężczyzna jeszcze jej nie skrzywdził. A ja jadę z dziadkiem, on przecież nie pozwoli, żeby mi się coś stało!

— Co to za krzyki? — zapytał nagle Joseph, wchodząc do pokoju. 

Joan spojrzała na dziadka z ulgą. Jej ratunek nadszedł. Nareszcie. 

— Tato, powiedz Joan, że nie pójdzie nigdzie w takiej sukience — rzekła surowo Rosemary. 

— Ale Rosie, o co ci chodzi? To bardzo ładna sukienka. Sama ją uszyłaś?

Joan tylko skinęła mu głową, niezdolna wyrzec ani słowa. Zbytnio się obawiała. 

— Ona jest nieprzyzwoita — obstawała przy swoim matka. 

— Wcale nie. Pozwól dziewczynie trochę korzystać z życia, no już, Rosie. — Uśmiechnął się do niej blado. 

Kobieta westchnęła ciężko i wyszła z pokoju. Joan zacisnęła pięść w triumfalnym geście. Wiedziała, że z dziadkiem osiągnie wszystko, czego tylko chciała. Zawsze byli zespołem, który wspierał się niezależnie od okoliczności. 

— Aj, ta Rosie... Źle się z nią podziało. — Dziadek pokręcił głową. — To co, gotowa? Bo ja tak. 

— Już od dawna! 

Wtem dojrzała przez okno, że Fred parkuje przed plebanią. Pociągnęła dziadka za rękę i wyrwała się do drzwi. Nie mogli pozwolić, by Wilsonowie na nich czekali.

— Joan, dziecko, uspokój się. Dlaczego tak pędzisz? — Joseph spojrzał na nią z pobłażaniem.

— Och, dziadku... — Chciała mu coś odrzec, lecz w końcu nie powiedziała nic, gdyż zdała sobie sprawę z tego, że nie może wyznać dziadkowi, że tak bardzo ekscytuje się spotkaniem z Fredem.

— No dobrze, idziemy, idziemy... Ach, ta młodość!

Joan zaśmiała się i pociągnęła dziadka na zewnątrz. Tam już czekali na nich Fred i Lucy, którzy wysiedli z samochodu. Kobieta miała na sobie staromodną koronkową sukienkę, a do tego elegancko uczesała włosy, jakby miała udać się na przyjęcie, a nie cmentarz. Fred zaś odział się w koszulę i dżinsy, jak zazwyczaj. Od swojego codziennego wizerunku różniło go jedynie to, że jego ubrania były nieskazitelnie czyste. Nawet na dłoniach mężczyzny Joan  nie dostrzegła smaru.

Joan i jej dziadek przywitali się z Wilsonami i zapakowali swoje rzeczy do bagażnika. Nie mieli ich zbyt wiele, lecz nie zmieściłyby się na siedzeniu. 

— Proszę, powiedzcie mi, komu bardziej należy się miejsce obok kierowcy, czy tobie, babciu, czy panu, wasza wielebność? — Fred spojrzał na nich bezradnie.

— Żeby było sprawiedliwie, niech Joan idzie do przodu. — Joseph popatrzył na wnuczkę. — Młodzi powinni siedzieć razem i wzajemnie się zabawiać, a starzy narzekać na swój los...

— Oj, dziadziu... — zaśmiała się perliście Joan.

Nie mogła jednak rzec, że jego decyzja jej nie ucieszyła. Przeciwnie, cała drżała z ekscytacji. Do Redcoast jechało się podobno dobre dwie godziny, a myśl, że miała tyle czasu spędzić na siedzeniu obok Freda, napawało ją radością. Czuła, że to będzie wspaniała wycieczka. 

— Dobrze, skoro twój dziadek tak zarządził, musimy się go słuchać. Wskakuj, Joan. — Otworzył przednie drzwi samochodu i zaczekał, aż dziewczyna umości się wygodnie na siedzeniu, po czym wpuścił Josepha i Lucy.

Kiedy i dziadkowie usiedli już w samochodzie, Fred zajął miejsce za kierownicą.

— Wszyscy wygodnie siedzą? — zapytał, odwracając się do tyłu. 

— Tak, możemy jechać — odparł mu na to pastor.

Fred skinął głową i zapalił silnik. Joan obserwowała, jak mężczyzna operuje wszystkimi wajchami i pokrętłami, lecz za nic nie mogła pojąć, jaką zasadą kierował się przy ich wciskaniu i pociąganiu. Podziwiała go za to, że nie tylko potrafił jeździć samochodem, ale też za to, że znał się na budowie aut i potrafił je naprawić. Jej zdawały się tak okropnie skomplikowanymi urządzeniami, że czasem zastanawiała się, kto wpadł na pomysł, by stworzyć taką maszynę. Uznała, że chyba musiała się ona komuś przyśnić.

Gdy ruszyli, rozłożyła się wygodnie na fotelu i zaczęła patrzeć przez szybę na mijane przez nich krajobrazy. Rzadko wyjeżdżała dalej niż Willowhill, zawsze więc z zachwytem podziwiała nowe miejsca, które widziała za oknem. Uwielbiała to, że gdy opuszczała rodzinne strony, czekały ją nowe przeżycia i przygody. Wiedziała, że w towarzystwie Freda będą naprawdę wspaniałe.

— Chcecie pójść ze mną i Joan na plażę, kiedy już wrócimy z cmentarza, czy wolicie iść do domu? — Fred spojrzał kątem oka w przednie lusterko, w którym odbijała się jego babcia.

— Wasza wielebność, zostawiam to panu, choć jeśli mam być szczera, chętnie bym zobaczyła, jak ma się mój ogród. — Lucy uśmiechnęła się do Josepha.

— Za żadne skarby świata nie pójdę więcej na tę piekielną plażę. Nie chcę jej widzieć nawet z daleka.

Powiedział te słowa z takim wstrętem i pogardą, że Joan zadrżała. Czy plaża miała jakiś związek z przeszłością dziadka? A te zdjęcia w albumie, których nie chciał jej pokazać? Fotografia, w którą się wpatrywał, ale chował ją, gdy tylko wchodziła do pokoju? I słowa babci Freda o pastorze, który wyjechał, bo stało się coś złego?

Miała coraz więcej wątpliwości. Pytania mnożyły się, lecz wciąż nie było żadnych odpowiedzi. Czy wszyscy coś przed nią ukrywali? Fred i ta dziwna sprawa z nazwiskiem, jego reakcje na pytania o poprzednie życie i powód przyjazdu do Oakwood, zostawienie babci w Redcoast...

Od tego wszystkiego zrobiło się jej tak gorąco, że miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Dlaczego życie musiało być takie trudne? Dlaczego zewsząd otaczały ją tajemnice z przeszłości, których nikt nie chciał jej wyjawić? Niczego już nie rozumiała. 

— Joan, wszystko z tobą dobrze? — Usłyszała nagle zatroskany głos Freda.

— Tak, tak, czuję się w porządku.

— Bynajmniej tak nie wyglądasz.

— Nic się nie martw! Po prostu dostałam zawrotów głowy od patrzenia na te wszystkie przyciski, nie mam pojęcia, jakim cudem potrafisz się wśród nich odnaleźć — skłamała gładko. 

— To nic trudnego. Nauczę cię kiedyś jeździć, jeśli chcesz.

Joan spłonęła rumieńcem. Nauka jazdy z Fredem była niewątpliwie pociągającą perspektywą, nawet jeśli nie miałaby niczego pojąć.

— Może lepiej nie, młodzieńcze — odezwał się Joseph. — Jeszcze Joan coś się stanie, a ja bym sobie tego nie darował.

— Spokojnie, wasza wielebność, to nie jest szczególnie trudna rzecz i wcale nie tak łatwo coś sobie zrobić. Joan jest inteligentna, więc szybko by się wszystkiego nauczyła!

— I tak będę się o nią martwił, bo to moja mała dziewczynka.

Joan uśmiechnęła się na słowa dziadka. Uwielbiała tę jego delikatność i troskę. Nigdy nie spotkała tak dobrego człowieka i wiedziała, że już takiego nie znajdzie. Dziadek Joe był po prostu najlepszy.

Spojrzała za siebie i uśmiechnęła się do dziadka. Ten ujął jej dłoń i pogładził ją czule. Joan dostrzegła w jego oczach ogromny smutek. Miała wrażenie, że zwiększał się on z każdą chwilą. Coraz bardziej nie rozumiała tego wszystkiego. Przestała się już nawet rozkoszować obecnością Freda. Stała się jej nieco obojętna, skoro dziadka ogarnął smutek. A dziadek nie zasługiwał na to, by być nieszczęśliwym. Do tego jeszcze te tajemnice...

W końcu zatrzymali się obok małego, skromnego kościoła. Był jeszcze mniejszy niż ten w Oakwood. Stojąca niedaleko plebania również nie należała do imponujących. Joan odwróciła się, by dostrzec, jak po policzkach dziadka spływają łzy. W jej oczach również się zakręciły. Jego żal rozdzierał jej serce.

— Co się dzieje, kochany? — zapytała z troską.

— Nic, serduszko, po prostu tyle tu wspomnień... Nie przejmuj się mną. Uśmiechnij się i idź z Fredem. Nie psuj sobie humoru.

— Nie mogę się tobą nie przejmować, dziadziu. Nie mów takich głupot!

— Joan, spokojnie. My, starzy ludzie, jesteśmy sentymentalni... — uspokoiła ją Lucy. — Twój dziadek mieszkał tu przez dobre dziesięć lat, tu urodziły się jego dzieci, umarła jego żona, to naturalne, że się wzruszył, kochanie.

— Ma pani rację... Ale nie zmienia to faktu, że widok łez dziadka łamie mi serce — westchnęła smutno Joan.

— No już, nie smucimy się, tylko wysiadamy — przywołał ich do porządku Fred i wyszedł z samochodu, by po kolei otworzyć wszystkim drzwi, jak na dżentelmena przystało, i podejść do bagażnika.

Wyciągnął z niego kwiaty, które mieli złożyć na grobach bliskich, i podał Joan dłoń. Ta uśmiechnęła się do niego smutno. Cieszyła się, że tak chętnie czynił wobec niej te wszystkie drobne, pełne czułości gesty. Sprawiały, że pałała do niego coraz większym uczuciem.

Kiedy pojęła, że go kocha, wszystko stało się prostsze i łatwiejsze. Już nie miała tak się kryć ze swoją sympatią, bo wręcz jej zależało, by pojął, że darzy go uczuciem. Nawet w dziecięcych marzeniach nie wyobrażała sobie lepszego i czulszego ukochanego.

Z uśmiechem dostrzegła, że dziadek podał ramię Lucy i szedł tak z nią, gawędząc o przeszłości. Zdał się jej już nieco weselszy niż jeszcze przed chwilą. Szturchnęła Freda, by wskazać mu na dziadków. Młodzieniec zaśmiał się na ten widok.

— Są razem przeuroczy — szepnęła, mając nadzieję, że dziadkowie jej nie usłyszą.

— Tak! Twój dziadek to dobry człowiek, ta jego opiekuńczość jest rozczulająca. Myślałem, że tylko ciebie tak traktuje, ale widzę, że zachowuje się tak wobec wszystkich kobiet.

— Tak, dziadek jest przekochany! Pomógłby każdemu, gdyby tylko mógł.

Ich radosnym szeptom położyło kres dotarcie do bramy cmentarza. Stara, ponura, skrzypiąca furtka sprawiła, że ich wesołość natychmiast zniknęła, zastąpiona przez uczucie powagi i smutku.

Joan nigdy wcześniej nie odwiedziła grobu babci. Jeśli już ktoś z jej rodziny się tu wyprawiał, zawsze brakowało miejsca w samochodzie, by i ona mogła pojechać. Dziadek zazwyczaj zabierał wszystkie swoje dzieci, chyba że jeździł tylko z wujem Jamesem, ale wtedy Joan miała tyle roboty, że nie starczało jej czasu. Pamiętała, jak kiedyś spytała dziadka, dlaczego nie odwiedziła nigdy Redcoast. Ten odrzekł jej jedynie, że to nieprzyjemne miejsce pełne różnego rodzaju rzezimieszków, nieodpowiednie dla młodej dziewczyny. Kiedy jednak obserwowała spokojne Redcoast z jego łagodnymi pagórkami i nadmorską bryzą rozczesującą włosy, zastanawiała się nad tym, dlaczego dziadek miał takie zdanie o tej uroczej miejscowości.

— Lepiej, byśmy się rozdzielili, czy najpierw pójdziemy na jeden, a później na drugi grób? — zapytał Fred.

— O ile dobrze pamiętam, to twój dziadek jest pochowany niedaleko mojej żony, więc możemy iść razem — odrzekł Joseph.

— Arthur też leży niedaleko razem ze swoją żoną — dodała Lucy. — Możemy iść razem. Znałam przecież panią pastorową. Urocza była z niej kobieta, taka pomocna! I pracowita!

Joseph uśmiechnął się do niej na wspomnienie o żonie i ruszył ku grobowi Rosemary. Joan poszła za dziadkiem, wciąż trzymając Freda za ramię.

Mijali nagrobki mieszkańców wsi, przyglądając się im z dziwną podniosłością, a nawet pewnego rodzaju czcią i strachem. Joan zawsze ogarniała rozpacz, kiedy myślała o tym, jak wielu ludzi spoczywało na cmentarzu, a wraz z nimi ich piękne wspomnienia, chwile ogromnej radości i wielkiego smutku. Poczuła, jak Fred wzmacnia uścisk wokół jej drobnej dłoni.

Nagrobek Rosemary znajdował się w połowie cmentarza. Nieco już dotknięty przez czas, wciąż przedstawiał się dostojnie. Na nim, jako na jednym z niewielu, stała figura przedstawiająca anioła z lilią w rękach. Joan uznała ten nagrobek za niezwykle romantyczny. Wyryty w kamieniu napis, choć nieco zatarty, wciąż głosił, że spoczywała tu Rosemary Campbell, ukochana córka, żona i matka. Joan jednak najbardziej zabolał widok dwóch dat wyznaczających początek i koniec życia jej babci. 1867 i 1889. Ledwo dwadzieścia dwa lata...

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej krewna chodziła po tym świecie tak krótko. Była dla niej postacią tak odległą, że o ile przy ludziach nazywała Rosemary babcią, sama myślała o niej jako o żonie dziadka. Nie znała jej i choć żałowała, że nie ma babci, nigdy szczególnie nie odczuwała jej braku. Dopiero teraz myśl, że jej dziadek stracił tak młodziutką ukochaną, że przez niemal czterdzieści lat żył samotnie, mimo iż w dniu jej śmierci był tak młody, chociaż nic nie stało mu na przeszkodzie, by jeszcze się ożenić, sprawiła, że po jej policzkach spłynęły rzęsiste łzy. Życie było niesprawiedliwe, skoro pozwoliło, by Śmierć tak szybko ścięła przepiękny kwiat, który dawał tyle radości tym, którzy go otaczali.

Poczuła, jak dziadek otacza ją ramionami i szepcze jej uspokajające słówka. Słyszała, że i on szlochał, choć ciszej niż ona. Pragnęła wziąć na siebie cały ból, który odczuwał w związku ze śmiercią żony, by już nigdy nie cierpiał. 

— Nie płacz, aniołku. Pan Bóg zabrał ją do siebie, bo spełniła posłannictwo, które jej przeznaczył. Jest teraz w Jego Królestwie i raduje się wraz z Nim, czekając, aż do niej dołączymy.

— Ale to takie straszne... — jęknęła. 

Wiedziała, że chciał ją jedynie uspokoić, ale nie potrafiła przestać myśleć o losie babci. Nawet jeśli Pan uznał, że nie mogła już uczynić nic więcej na tym świecie, mógł pozwolić jej cieszyć się pięknem życia choćby przez kilka lat. 

— Cichutko... Weź kwiaty.

Joan skinęła dziadkowi głową. Fred podał jej bukiet pięknych frezji. Ze smutkiem pomyślała, że jej babcia musiała być podobna do tych pięknych kwiatów, smukła i szczupła, o delikatnej, uśmiechniętej twarzyczce. Położyła je na kamiennej płycie i westchnęła. 

Stała przy grobie, próbując stłumić łzy. Dojrzała, jak pozostali idą do kolejnego nagrobka, lecz ona nie miała siły, by pójść za nimi, jakby z ziemi wyrosły korzenie krępujące jej nogi. Wpatrywała się w miejsce spoczynku babci i szlochała.

— Dziękuję ci, droga babciu. Za wszystko — szepnęła w końcu i podbiegła do Freda i dziadka. 

Stali przy nagrobku, na którym wypisano dwa nazwiska. Jedno już nieco się zatarło, lecz drugie wciąż było niezwykle wyraźne. Przyjrzała się bliżej, by dostrzec dwa imiona — Arthur i Elizabeth. Nad nimi widniał napis Williams. 

Zadrżała. Znów to przeklęte nazwisko! Dlaczego nie mogła się od niego uwolnić? Jak grom uderzyła ją myśl, że Fred ją okłamał. W głowie zawirowało jej tyle pytań, że sama już nie wiedziała, co było prawdą, a co kłamstwem, prócz tego, że została oszukana.

Dziadek niczego nie zmyślił. Fred naprawdę nosił inne nazwisko. Podle ją okłamał. Nie ufał jej. A ona była gotowa zawierzyć mu całą siebie, wszystkie swoje tajemnice, troski i radości...

Chciała zapytać go dlaczego, lecz w tym momencie rozległ się jego rozdzierający szloch. Joan nie myślała, że był zdolny do takiej rozpaczy. Dłonie mu zadrżały, a twarz poczerwieniała, wykrzywiona w potwornym grymasie bólu. Przypominał jej skurczonego starca, który stracił ostatnią cenną rzecz, jaka trzymała go jeszcze przy życiu. 

Cały zaczął się trząść, aż upadł na kolana. Joan podbiegła do niego, przerażona stanem młodzieńca, i złapała go za rękę. Fred zupełnie na to nie zareagował. Wciąż klęczał i zanosił się szlochem.

— Wstań, proszę... — wyszeptała.

Nie mogła patrzeć na to, jak młodzieniec pogrąża się w żalu. Fred jęknął i z pomocą dziewczyny podniósł się, lecz nie przestał płakać. Serce Joan coraz bardziej ściskało się z żalu. Czuła, że jeszcze chwila, a z jej oczu popłyną jeszcze gęstsze łzy niż uprzednio, gdy stała przy grobie babci.

Przyciągnęła Freda do piersi i pozwoliła, by położył głowę na jej ramieniu. Szlochał dalej, lecz zdawało się jej, że nieco ucichł. Przycisnęła go mocniej do siebie i zaczęła gładzić jego włosy, jakby był dzieckiem. Zdumiało ją to, jak w jednej chwili silny, postawny mężczyzna zmienił się w małego, przerażonego chłopca.

— Joan, powiedz mi, dlaczego on musiał umrzeć? Dlaczego? Miałem tylko jego i babcię...

— Tak jak powiedział dziadek, Pan Bóg uznał, że twój tatuś wypełnił już swoją rolę na tym świecie. Wychował cię na wspaniałego człowieka, dzielił się z ludźmi dobrem... Dlatego Pan uwolnił go od trosk życia doczesnego i zabrał do siebie, by już nie musiał więcej cierpieć. Przygląda ci się teraz z Nieba i dba, żeby ci się nic nie stało. 

— Och, Joan, jesteś aniołem... Chodźmy już stąd, zanim zupełnie się rozpłaczę... — jęknął i posłał ostatnie spojrzenie na płytę nagrobną ojca, po czym odszedł, ciągnąc za sobą Joan. Nie czekał na dziadków, którzy stali jeszcze chwilę pod grobem.

Usiadł w aucie i przyłożył czoło do kierownicy. Joan widziała, że nieco go to otrzeźwiło. Odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że wszystko będzie już dobrze. Przez jego napad rozpaczy zapomniała już nawet o oszustwie Freda. Wtem mężczyzna złapał drobne palce dziewczyny i przycisnął je do swoich ust.

— Dziękuję — wyszeptał z wdzięcznością. — Straciłem jednego anioła, ale znalazłem drugiego.

*

Słońce przyjemnie przygrzewało, a wiatr dmący od morza rozwiewał ich włosy, lecz Joan i Fred nie mogli się w pełni rozkoszować piękną pogodą. Cieszył ich jedynie fakt, że prócz nich na plaży nie było nikogo. Z początku mieli się tu bawić, lecz po wizycie na cmentarzu ich nastroje znacznie się pogorszyły. Co prawda przebrali się w stroje kąpielowe, lecz nie zamierzali na razie wchodzić do wody.

Fred leżał na brzuchu, pozwalając, by Joan smarowała mu plecy olejkiem do opalania. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne. Co rusz zerkał na dziewczynę. Nie mógł się na nią napatrzeć. Najbardziej na świecie pragnął wziąć ją w ramiona i podziękować pocałunkiem za otrzymane wsparcie. Gdyby tak mógł mieć ją przy sobie każdego dnia... Dałby jej wszystko, na co byłoby go stać. Jej obecność sprawiała, że wszystkie troski ulatywały.

Podobało mu się to, z jaką delikatnością wmasowywała olejek w jego ciało. Była czuła i troskliwa, a jej dotyk sprawiał, że lekko drżał z przyjemności. Kątem oka patrzył na jej czerwone ze wstydu policzki. Podobała mu się tak jeszcze bardziej. 

— Gotowe. Teraz zamiana. — Uśmiechnęła się do niego blado.

— Dziękuję — szepnął i podniósł się z koca.

Joan skinęła głową i rozłożyła się. Jej kostium nie odsłaniał zbyt wiele ciała, lecz trzeba było je ochronić przed słońcem. Wycisnął nieco kosmetyku na dłoń i rozsmarował go na jej plecach. Miała przyjemną, gładką skórę, którą miło mu było dotykać.

Ogarnęła go przemożna chęć objęcia jej i pocałowania. Gdyby tylko mógł to uczynić... Obawiał się jednak, że Joan go odrzuci. Wciąż nie potrafił wybadać, czy i ona coś do niego czuje, a nie chciał jednym fałszywym ruchem zniszczyć ich relacji. 

Czuł, że jeśli już by uczynił ten krok, a Joan odparłaby mu, że go nie kocha, nie byłoby powrotu do przyjaźni, a nie chciał jej utracić. To dzięki Joan udało mu się przetrwać ostatnie miesiące.

Przesunął jej włosy z ramion i schylił się. Zawisnął ustami nad jej skórą, szykując się do pocałunku. Nie mógł już dłużej znieść tego, że była tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Musnął jej ramię tak delikatnie, że Joan nawet tego nie zauważyła, lecz on czuł się spełniony.

— Gotowe — powiedział w końcu.

Joan odwróciła się i spojrzała na niego z wdzięcznością. Ten wyraz jej twarzy był najpiękniejszym, co w życiu widział. Pragnął, by już zawsze tak na niego patrzyła. „Dlaczego nie mogę znaleźć w sobie tej przeklętej odwagi?" — zapytał samego siebie.

— Dziękuję ci, że tu nas zabrałeś. Widzę, że dziadek tego potrzebował. — Spojrzała na niego ciepło.

— To ja ci dziękuję. Gdyby nie ty, chyba bym umarł z rozpaczy przy grobie ojca. Wciąż nie może do mnie dotrzeć, że on nie żyje. To takie straszne... Był moim najlepszym przyjacielem, zawsze służył mi radą... To on zaszczepił we mnie pasję do samochodów. Zawsze powtarzał mi, że rodzina jest w życiu najważniejsza i tego staram się trzymać. Kilka razy mówił mi, jak bardzo by chciał, żebym się już ożenił. Nie mógł się doczekać, aż będzie miał wnuki... A teraz co? Moim dzieciom zostanie zimna płyta nagrobna zamiast kochającego dziadka. Gdyby tylko ta przeklęta medycyna umiała sobie radzić z tym paskudztwem...

— Mój biedny... — westchnęła.

To rzekłszy, położyła się obok niego i wtuliła twarz w jego pierś. Fred poczuł, jak wypełnia go przyjemne ciepło. Miał wrażenie, że jego duża dłoń doskonale pasowała do jej wcięcia w talii, a jej głowa idealnie mieściła się na jego piersi, jakby byli dla siebie stworzeni.

— Nie masz nic przeciwko, prawda? — zapytała ze wstydem.

— Oczywiście, że nie. Ko... — urwał, przerażony tym, co właśnie chciał rzec.

— Tak?

— Kocham tę morską bryzę... — westchnął.

Znów brakło mu tej piekielnej odwagi! Gdyby tylko był prawdziwym mężczyzną, a nie nieudacznikiem! Ale Bóg uczynił go jedynie marnym substytutem prawdziwego przedstawiciela płci męskiej. Najwyraźniej musiał się jeszcze umęczyć, nim osiągnie szczęście, o ile w ogóle mu się to uda.

*

Lucy uśmiechnęła się szeroko na widok swojego domu. Tu było jej miejsce na świecie. Choć kochała wnuka i poszłaby za nim na kraniec świata, to w Redcoast czuła się najlepiej. Tu się urodziła, wychowała i założyła rodzinę. Ta przymusowa przeprowadzka podziała na nią i jej dom źle. Kwiaty na klombie zarosły chwastami, a na brukowanej ścieżce prowadzącej do domu wyrosła trawa.

Weszła do domu i poprowadziła Josepha do małej bawialni pełnej eleganckich mebli. Ze względu na profesję swojego męża miała sporo pieniędzy, a jej dom należał do największych i najpiękniejszych w wiosce.

Wskazała Josephowi małą, wygodną sofkę w kwiaty przykrytą wyszywaną kapą, którą sama zrobiła, i poszła do kuchni. Tam wstawiła czajnik na kuchenkę i wsypała kawę do kubków. Potem poszła do spiżarni, gdzie miała jeszcze puszkę herbatników. Ucieszyła się, gdy okazało się, że wciąż są całkiem chrupiące i nadają się do jedzenia. Wzięła jeszcze inne ciastka i wróciła do kuchni. 

Chwilę zajęło jej przygotowanie poczęstunku, lecz gdy wszystko było już gotowe, efekt naprawdę ją zadowolił. Kawa roztaczała swój intensywny aromat w całym pomieszczeniu. Ułożyła talerzyki i filiżanki na tacy i podążyła do pokoju.

Niestety poczęstunek nie należał do najlżejszych, przez co miała problem z doniesieniem go. Wydawało się jej, że zaraz upadnie, a taca wraz z nią. Zaklęła pod nosem, zła, że wzięła wszystko naraz, zamiast podzielić całość na dwie części.

Nagle straciła równowagę. Taca zachwiała się. Lucy przez moment widziała już swoją ukochaną porcelanę w skorupach na podłodze. Wtem poczuła, jak ktoś łapie za skraj naczynia i pomaga się jej ustabilizować. Uśmiechnęła się do swojego wybawcy i pozwoliła, by Joseph zabrał tacę. Postawił ją na stoliku i usiadł na sofie.

— Dziękuję — szepnęła mu. — Gdyby nie pan, nic by nie zostało z mojej porcelany...

— To drobnostka.

Lucy uśmiechnęła się i usiadła na drugiej połowie sofy. Podała pastorowi jego filiżankę z kawą i wbiła wzrok w sufit. Kiedy jechali samochodem z wnukami rozmowa była prosta, lecz teraz zdawała się przerastać jej możliwości.

Joseph dolał sobie mleka z dzbanuszka w drobne różyczki i wbił wzrok w portret wiszący nad kominkiem. Przedstawiał on śliczną młodą kobietę w różowej sukni i mężczyznę, który wpatrywał się w nią z zachwytem.

— To ja i mój mąż. Zamówił ten obraz krótko po ślubie. Arthur miał się wtedy urodzić, ale jeszcze tego nie widać... — Zarumieniła się delikatnie.

— Doskonała robota. Pamiętam ten obraz z czasów, gdy tu przychodziłem w młodości. 

— Lubi pan mojego Freddiego? — Spojrzała na Josepha nie bez pewnego lęku.

— Nie dał mi powodów, bym nie darzył go sympatią. Zawsze zachowywał się wzorowo wobec mnie, Joan i reszty naszej rodziny. A moja wnuczka bardzo go lubi... Nigdy jeszcze nie świeciły się jej tak oczy, kiedy o kimś mówiła...

Lucy uśmiechnęła się na jego słowa. Była niemal pewna, że wnuczka pastora podziela uczucia jej kochanego Freda. Wszystko mogło więc ułożyć się przepięknie. Gdyby tak tylko Fred miał w sobie więcej odwagi...

— Powiem panu w tajemnicy... — zaczęła, mając nadzieję, że Joseph pomoże jej w zeswataniu Joan i Freda. — Tylko musi pan mi obiecać, że nikomu nie powie, chyba że uzna, że należy wyznać prawdę Joan! — zastrzegła.

— Oczywiście, nie śmiałbym nikomu wyznać tajemnicy innej osoby...

— Mój Freddie kocha Joan. Powiedział mi to już jakiś czas temu. Tylko, biedaczek, nie potrafi jej tego wyznać. Nie wiem, czy powinnam mu rzec, że i Joan coś do niego czuje, by go nieco ośmielić, czy może jednak to pan powinien powiedzieć o tym Joan i jakoś ją zachęcić...

— Och, ja też nie wiem, co w tym wypadku uczynić... Myślę, że to mężczyzna winien starać się o kobietę i dać jej znać, że ma wobec niej poważne zamiary, nie na odwrót, ale skoro on nie potrafi się przełamać... Choć sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie i zdecydowanego.

— Bo Freddie właśnie taki jest! — Lucy zaśmiała się przyjaźnie. — Problem leży w tym, że on nie potrafi mówić o swoich uczuciach. Czasem ukrywa coś przede mną okropnie długo, a przecież nie ma się czego wstydzić, bo znam go najdłużej ze wszystkich.

— W takim razie niech mu pani powie, że Joan też coś do niego czuje, a on już niech zadziała. Nie przyznała mi się do tego, ale to jasne, że go kocha. Nawet przez sen o nim mówi...

Lucy odetchnęła z ulgą. Przekonanie Freda do wyznania Joan miłości mogło okazać się trudne, lecz miała kartę przetargową, którą mogła zagrać. 

— Dziękuję panu, wasza wielebność! Tak mi teraz lekko, kiedy sobie pomyślę, że może Freddie w końcu się przełamie! To dobry chłopiec, choć czasem robi głupoty... Ale Joan na pewno zrobi z nim porządek. To taka kochana, urocza dziewczyna...

— Cieszę się, że ma pani takie zdanie na temat mojej wnuczki. Przy okazji... Źle mi, kiedy mówimy na siebie panie, pani... Znamy się od tylu lat, może nasze wnuki niedługo... zostaną małżeństwem... — Spłonął rumieńcem na te słowa.

Kobieta zaśmiała się dobrodusznie i podała mu dłoń.

— Lucy.

— Joe. Nie lubię formy Joseph. — Mrugnął do niej porozumiewawczo.

Patrzyli na siebie przez chwilę w ciszy. Lucy nie widziała go od trzydziestu lat, lecz poznałaby go wszędzie. Wciąż miał te same pełne dobroci oczy, a jego lico, choć poznaczone zmarszczkami, ciągle było przystojne. Za najpiękniejszy zawsze uważała jego uśmiech, który dawniej często jej posyłał, gdy akurat mijał ją w wiosce. 

Wtem dostrzegła przez okno, jak Fred zmierza do domu, tuląc do siebie Joan. Zdumiał ją ten widok, lecz jednocześnie ogromnie ucieszył. Młodzi patrzyli na siebie czule i uśmiechali się. 

— Spójrz tylko na nich — szepnęła do Josepha. 

I na jego twarzy wykwitnął szeroki uśmiech. Lucy miała nadzieję, że jeszcze chwila, a jej ukochany Fred w końcu zazna szczęścia, na które tak bardzo zasłużył. Niczego innego nie pragnęła. 

*

Fred nacisnął klamkę i wszedł do swojego starego pokoju. Uśmiechnął się blado. W ciągu ostatnich sześciu lat był tu tylko raz, tuż przed wyjazdem do Oakwood. Zabrał tylko ubrania i najpotrzebniejsze rzeczy i już nie wrócił.

Teraz miał czas, by lepiej mu się przyjrzeć. Był to przestronny, skromnie umeblowany pokój, jemu jednak wystarczał. Nie potrzebował niczego więcej poza łóżkiem, szafą i biurkiem. Ciemnozielone tapety zdobiły ściany od tak zamierzchłych czasów, że nie pamiętał nawet, kiedy je nimi wyłożono, ale nie potrafiłby się z nimi rozstać. Łóżko przykryto jego ukochaną kapą wydzierganą przez babcię lata temu. Na biurku wciąż stała fotografia przedstawiająca go w towarzystwie ojca, a na łóżku leżał jego stary pluszowy miś. Spłonął czerwienią na jego widok. Nie chciał, by Joan widziała zabawkę. Chciał go schować, lecz dziewczyna już zauważyła pluszaka.

— To twój miś z dzieciństwa? — zapytała.

— Tak... — przyznał niechętnie.

— To słodkie, że jeszcze go trzymasz! Ja też mam swojego gdzieś w szafie.

— Siadaj. — Wskazał jej na łóżko. — Nie przejmuj się tym, że jest posłane.

Skinęła mu głową i umościła się na posłaniu. Fred usiadł obok niej, wcześniej wziąwszy z biurka ramkę ze zdjęciem. Stał wraz z ojcem przed samochodem, który wspólnie naprawili. Twarz mężczyzny była zmęczona, ale mimo wszystko szczęśliwa, jego syn zaś uśmiechał się szeroko. 

Wciąż pamiętał tamten dzień, gdy je zrobiono. Miał czternaście lat i właśnie naprawił swój pierwszy samochód. Był wtedy wysokim, chudym jak szczypior, niezgrabnym nastolatkiem, którego twarz pokrywało mnóstwo krostek. Wiecznie nieujarzmione włosy sterczały na wszystkie strony, a na czole miał czarną smugę. Stojący obok ojciec, równie wysoki i szczupły jak on, patrzył na syna z dumą. Jego łagodne oczy nawet ze zdjęcia emanowały dobrocią. Westchnął ze smutkiem i przycisnął zdjęcie do piersi. 

— Naprawdę jestem zdumiona, że jeszcze trzymasz maskotki. — Joan wyrwała go z zamyślenia. 

— Chciałem go zostawić, żeby później dać mojemu synowi — powiedział, patrząc na zabawkę.

Był jej ogromnie wdzięczny, że przerwała tę okropną ciszę. Zaraz byłby jeszcze gotów rozpłakać się z tęsknoty za ojcem. 

— To jeszcze bardziej urocze. Na pewno będziesz wspaniałym tatą, skoro twój własny był taki dobry.

— Chciałbym, żeby tak było... Tata zawsze powtarzał, że rodzina to najwyższa wartość, że tylko dzięki niej uda mi się przejść przez życie...

— Też tak myślę... — westchnęła i rozłożyła się na łóżku. — Zawsze marzyłam o tym, żeby wyjść za mąż za dobrego człowieka, mieć z nim dzieci i wychowywać je. Może to głupie... Większość kobiet teraz chce robić karierę, ale mnie nigdy do tego nie ciągnęło. Starczyłoby mi żyć z moją rodziną, opiekować się nią... Niewiele mi trzeba do szczęścia.

— A ile chciałabyś mieć dzieci? Tak z czystej ciekawości, możesz mi zdradzić swoje plany jako przyjacielowi. 

— Nie wiem. Podobno to wszystko bardzo boli, więc nieco mnie to przeraża, ale dwójka to mało. Mnie jest smutno samej z Henrym... Jest dużo młodszy, do tego to chłopiec, więc nie mamy wspólnych tematów. Dlatego jeśli bym miała mieć dzieci, chciałabym, by nie było między nimi zbyt wielkiej różnicy wieku... Wtedy mogłyby się wspólnie bawić... Jak moja mama i jej rodzeństwo, och, zazdroszczę im!

Fred uśmiechnął się do niej. On sam miał podobne marzenia. Myśl, że zgadzał się z Joan nawet w takich kwestiach, była dla niego rozczulająca. Czuł, jak miłość do dziewczyny wypełnia go po brzegi. Myśl, że to z nią mógłby założyć rodzinę, była ogromnie słodka. Gdyby tak się urzeczywistniła...

Spojrzał na nią oczyma pełnymi miłości i pogładził jej dłoń. Joan uśmiechnęła się do niego ciepło i położyła głowę na jego ramieniu. Może jednak miał u niej jakieś szanse, skoro tak chętnie spędzała z nim czas? Może w istocie zgodziłaby się zostać jego żoną? Zadbałby o nią z całych sił, byle niczego jej nie brakło.

Wsunął nos w jej miękkie włosy i złożył delikatny pocałunek na czole dziewczyny. Poczuł, jak zadrżała, na co przycisnął ją mocniej do piersi.

— Joan, jesteś naprawdę wspaniała.

— Zabierasz misia ze sobą? — odpowiedziała mu pytaniem, co nieco zbiło mężczyznę z tropu.

— Chyba tak. Zdjęcie ojca też wezmę, może jeszcze uda mi się wygrzebać albumy... No i kapę babci. Nawet nie wyobrażam sobie, ile pracy i miłości w nią włożyła. 

— To dobry pomysł. Misia też weź. Może przyniesie ci szczęście i twoje marzenie o rodzinie niedługo się spełni. — Uśmiechnęła się.

— Oby — odparł, po czym dodał tak cicho, że Joan już go nie usłyszała: — Właściwą kobietę już znalazłem...



Było trochę smutku, dużo cukrzycy... Właściwie za dużo tu tego cukru, ale, hehe, tajemnica Freda niedługo wyjdzie na jaw. Powiem tylko, że popłakałam się przy pisaniu tego zła, szykujcie się XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro