XXVII. Ostatnie chwile narzeczeństwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejne miesiące powoli mijały, a narzeczeni coraz bardziej nie mogli doczekać się ślubu, który wyznaczyli na początek grudnia. Wiedzieli, że pobierają się bardzo szybko, może nawet za bardzo, ale czuli, że tylko ze sobą będą tak szczęśliwi, że znaleźli swoje bratnie dusze.

Joan zabrała się za szycie kreacji na ceremonię, uznała bowiem, że to ona musi stworzyć zarówno swoją suknię, jak i frak Freda. Wszystko musiało być idealnie przygotowane, a ona wiedziała najlepiej, jak powinien wyglądać jej ślub.

Branie miary z ukochanego okazało się przednią zabawą. Fred ciągle się wiercił i rozpraszał ją swoimi żartami. Nie była w stanie zliczyć, ile razy ją rozbawił, ale i wyrwał ze skupienia. Nie wiedziała już, czy woli pracować w spokoju, czy spędzać beztroskie chwile z ukochanym.  

— Jesteś pewna, że mam się rozebrać? — zapytał, kiedy Joan poprosiła go o zdjęcie koszuli i spodni.

— Tak, już wystarczająco mnie zgorszyłeś, kiedy spaliśmy razem, więc nie grożą mi żadne straty moralne — prychnęła.

Fred spojrzał na nią ze zdumieniem. Joan wiedziała, że podziewał się po niej dosłownie wszystkiego, ale nie takiego wyznania. 

— Podglądałaś, mimo że mówiłem ci, żebyś weszła pod kołdrę?

— To ty nie dałeś mi szansy, żeby odwrócić wzrok, tylko powiedziałeś, a zaraz potem się rozebrałeś! Jak ja miałam nie patrzeć! — odparła purpurowa ze wstydu dziewczyna.

Młodzieniec roześmiał się gromko, lecz Joan nie była w nastroju na głupie żarty. Zmarszczyła brew i wbiła w niego pełne dezaprobaty spojrzenie. Fred musiał je dostrzec, bo natychmiast się uspokoił.

— No dobrze, dobrze, już się rozbieram.

Po chwili stał już przed nią w samej bieliźnie. Joan ledwo powstrzymywała kolejne fale rumieńców, które chciały się wedrzeć na jej policzki. Odgoniła nieprzyzwoite myśli. Nie powinna tak reagować na widok mężczyzn, a już zwłaszcza tego, za którego miała wyjść, zwłaszcza że niedługo taki widok miał się stać dla niej codziennością. Wzięła miarkę w ręce i uklękła, po czym przyłożyła ją do uda Freda, na co ten znowu zaczął się śmiać.

— Co cię tak bawi, co? — Joan spojrzała na niego karcąco.

— Nic, nic, coś sobie pomyślałem, nie przejmuj się, i tak nie zrozumiesz.

— Mężczyźni... — prychnęła i pokręciła głową z politowaniem.

Uznała, że nie warto przejmować się jego dziecinnymi żarcikami i docinkami, i zajęła się pracą. Mierzyła jego klatkę piersiową, ramiona i biodra, po czym skrupulatnie zapisywała wyniki w swoim malutkim notesiku, aż w końcu zebrała wszystkie. Uśmiechnęła się z ukontentowaniem i spojrzała na Freda. W myślach już widziała, jak będzie prezentował się w swoim fraku.

— Możesz się ubrać — poleciła. — Jesteś okropnym modelem, dobrze, że nie zajmujesz się tym na co dzień!

— Ja okropny? — zdumiał się.

Chciała mu coś odrzec, lecz nie zdążyła, bo Fred nagle chwycił ją w ramiona i pocałował, krótko i czule. Kiedy się od niej oderwał, spojrzał na Joan wyzywająco.

— Dalej uważasz, że jestem okropny?

— Tak, bo nie potrafisz stworzyć mi odpowiednich warunków pracy! 

— Moje towarzystwo nie jest jednym z nich?

— Nie! — Zaśmiała się i zdzieliła go po ramieniu.

Nie, jego towarzystwo nie było czymś, co tworzyłoby dobre warunki pracy, przeciwnie, tylko ją rozpraszało, ale jednocześnie dawało ogromnie dużo przyjemności. Gdyby jednak pracowali wspólnie na co dzień, nie dałaby rady niczego uszyć. 

— No wiesz co, Joan, obrażę się na ciebie! — prychnął.

— Ty się lepiej nie obrażaj, tylko ubieraj!

Fred jęknął cierpiętniczo i włożył spodnie, po czym zajął się ubieraniem koszuli. Joan z pewnym żalem obserwowała, jak zakrywa swoje pięknie wyrzeźbione ciało ubraniami. Chętnie jeszcze przez chwilę by na niego popatrzyła... Zaraz jednak odetchnęła z ulgą. Zajęty ubieraniem narzeczony w końcu choć przez chwilę jej nie męczył.

Spojrzała na niego z rozmarzeniem. Już wyobrażała sobie, jak przystojnie będzie wyglądał, jeśli tylko uda się jej uszyć dla niego odpowiedni frak. Z tego, co wiedziała, mężczyźni ostatnimi czasy żenili się w krótszych i wygodniejszych marynarkach, ale jej zawsze marzył się nieco staroświecki ślub. Ciągle wspominała zdjęcie dziadka i babci Rosemary, na którym chciała się wzorować. Pastor był na nim odziany we frak, a jego małżonka w długą, białą suknię z delikatnej koronki. Pragnęła uszyć dla siebie podobną.

Wtem Fred objął Joan ramionami, wyrywając ją z rozmyślań. Pisnęła, kiedy zaczął całować ją w szyję.

— Ty zbereźniku! — fuknęła.

Te słowa, zamiast zniechęcić mężczyznę, tylko jeszcze bardziej go rozochociły. Joan bardzo się to podobało, chociaż udawała, że jest inaczej. Nie chciała, żeby Fred zbytnio się rozbestwił.

Z szyi przeszedł na policzki i usta, zaraz jednak znów zaczął drogę w dół. Był delikatny, ale na tyle namiętny, że Joan miała wrażenie, że zaraz zacznie trawić ją ogień. 

Nagle jego usta znalazły się na jej odsłoniętym obojczyku. Wsunęła dłoń w jego włosy i pociągnęła za nie delikatnie, chcąc, by pojął, że pozwolił sobie na nieco zbyt wiele.

Zrozumiał, bo przestał ją całować i spojrzał jej w oczy. Położył ciepłą dłoń na zarumienionym policzku dziewczyny i zaczął delikatnie po nim przesuwać, patrząc na ukochaną przepraszająco. 

— Moja najdroższa... Zrobię ci na poddaszu pracownię, żebyś mogła szyć. Może założysz zakład? Szyjesz przecież takie ładne rzeczy...

— Przesadzasz, dużo jeszcze muszę się nauczyć... — odparła zawstydzona. 

Szycie dla siebie było świetną rozrywką i pozwalało zaoszczędzić nieco pieniędzy, lecz nie uważała, by mogłaby tworzyć ubrania dla kogoś. Wątpiła, by ktokolwiek chciał w nich chodzić. 

— Fakt, na pewno jeszcze wiele się musisz nauczyć, ale wcale nie przesadzam! Poza tym najpierw mogłabyś robić jakieś drobne poprawki, nie wiem, nie znam się, a z czasem zaczęłabyś szyć ludziom ubrania. Na pewno cieszyłyby się ogromnym powodzeniem!

Joan uśmiechnęła się szeroko. Cieszyło ją, że Fred miał takie zdanie o jej projektach. Jego wsparcie było czymś naprawdę cennym. Ucałowała go w czoło i odłożyła miarkę, po czym rozłożyła się na sofie. Ogarnęło ją piekielne zmęczenie. Branie miary z Freda trwało dwa razy dłużej, niż gdy mierzyła mamę albo dziadka. Oni zawsze starali się jej ułatwić całą rzecz, narzeczony zaś wszystko tylko utrudniał. 

Fred usiadł na podłodze, tuż obok sofy, i złapał Joan za rękę. Pisnęła, kiedy zaczął na niej składać drobne pocałunki. Posłała mu pełne miłości spojrzenie i westchnęła. 

— A gdzie zrobimy pokój dziecinny? — zapytał nagle, wyrywając ją z zamyślenia. 

— Pokój dziecinny? — zdumiała się. 

— No tak... Przecież będziemy mieć dzieci, prawda?

— Chyba tak... 

Nie myślała, że poruszenie tego tematu z narzeczonym okaże się czymś tak krępującym. Przecież dzieci w małżeństwie powinny być czymś zupełnie naturalnym, a ona tak się wstydziła. 

Fred odwrócił się i popatrzył na nią z czułością. Wbiła wzrok w podłogę, nie chcąc, by dostrzegł, że krępuje się mówić o potomstwie. W końcu to łączyło się z... wiadomo z czym. A nawet mimo nieprzyzwoitych myśli, które czasem ją nawiedzały, nie wyobrażała sobie siebie z Fredem w takiej sytuacji. 

Spojrzała na rozmarzone oblicze Freda i uśmiechnęła się. 

— Chciałbym mieć dzieci, chociaż nie wiem, czy nie będą się wstydziły takiego ojca...

— Oczywiście, że nie. Jesteś bohaterem, nie zbrodniarzem. Będę im to powtarzać codziennie. Tobie też muszę zacząć, żebyś w końcu to pojął. Jeśli ktoś tu jest przestępcą, to tylko ten człowiek. 

Miała już dość tego, jak Fred ciągle się obwiniał. Musiał w końcu pojąć, że nie był niczemu winien. Odpokutował już za wszystko i powinien zacząć normalnie żyć. 

— Joan, wcale...

— Cicho już, mam tego dojść! — krzyknęła. — Jesteś najcudowniejszym mężczyzną, jakiego znam, rozumiesz? Jesteś dobry, czuły, uczciwy, przystojny, a do tego będziesz najlepszym mężem i ojcem, jakiego mogę sobie wyobrazić. A teraz ucisz się i pocałuj mnie! 

Fred jednak nic nie uczynił. Patrzył na nią ze zdumieniem, jakby nie mógł uwierzyć, że narzeczona była zdolna do takiego wybuchu. Sama się tego po sobie nie spodziewała, ale była dumna. 

Wciąż kipiąca od emocji, przycisnęła swoje usta do jego i pocałowała Freda gwałtownie. Czuła, że narzeczony jest zdumiony jej zachowaniem. Podobało się jej to. Chciała więcej i więcej, a że on nie zamierzał jej tego dać, sama musiała sobie wziąć. 

Wtem posłyszeli głośne miauczenie. Oderwali się od siebie, by ujrzeć Mruczusia, który siedział przed nimi na dywanie i domagał się jedzenia. 

— No wiesz co, paskudo! — fuknęła na niego Joan. — Przerywać w takim momencie!

— To strażnik moralności — zaśmiał się Fred. — Już, nakarmimy cię, a potem twój pan jeszcze nasyci się swoją miłością. Tylko nie miaucz już, błagam!

*

Fred zaklął cicho,  kiedy zobaczył nadchodzącą panią Smith. Musiała przyjechać autobusem po swoje auto. Cieszył się, że w końcu może skończą swoje sprawy, ale na myśl o tym, że zaraz będzie musiał z nią rozmawiać, robiło mu się niedobrze. Jedyną zaletą pani Smith była piękna twarz, ale ona absolutnie nie mogła zrekompensować ohydnego charakteru. 

— Dzień dobry! — krzyknęła, gdy znalazła się przed warsztatem.

— Dzień dobry, pani Smith. Pani samochód jest już gotowy do odbioru. 

— Wygląda pan dziś dużo lepiej niż ostatnio. Czy coś się zmieniło? Może... w życiu prywatnym zaczęło się układać? Albo zyskał pan nowych klientów... — Patrzyła na niego uwodzicielsko, uśmiechając się. 

— Powodzi mi się bardzo dobrze, zaręczam. 

— A czy nie chciałby pan... spotkać się na nieco bardziej... prywatnym gruncie? — zapytała. 

Fred zagryzł wargę, by nie obrzucić jej wiązanką przekleństw. Jak mogła się tak zachowywać wobec mężczyzny, z którym nie łączyło ją nic ponad to, że nieustannie naprawiał jej przeklęty wóz! Pozwalała sobie na zdecydowanie zbyt wiele, Fred jednak nie mógł jej powiedzieć, by się wynosiła, bo straciłby spore dochody. 

Wtem jakby na zawołanie z domu wychynęła Joan. Do tej pory zajmowała się urządzaniem ich sypialni. Fred odetchnął z ulgą. Może kiedy pani Smith zobaczy u jego boku kobietę, odechce się jej zalecania się do niego. A może...

— Fred, chodź do domu! Żarówka w spiżarni się spaliła, a ja nie mogę znaleźć nowych. Masz czas?

— Zaraz, kochanie. — Uśmiechnął się do niej szeroko.  Przycisnął ją mocno do swojego boku i ucałował w czoło. — To pani Smith, jedna z moich najwierniejszych klientek. A to Joan, moja żona — rzekł z dumą. 

Pani Smith otworzyła szeroko usta i spoglądała raz to na Joan, to na Freda. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Joan wyciągnęła do kobiety rękę i uśmiechnęła się, jakby chciała zatrzeć nieprzyjemne zachowanie pani Smith. 

— Bardzo miło mi panią poznać. Fred mi o pani opowiadał. 

— Mnie również miło panią poznać. Mam nadzieję, że są państwo szczęśliwi. Niedawno się pobraliście, prawda?

— Tak, dwa miesiące temu, a teraz bardzo intensywnie pracujemy nad tym, by na świecie pojawił się kolejny zdolny mechanik — rzucił beztrosko Fred.

Joan spłonęła rumieńcem, a na twarzy pani Smith pojawił się wyraz takiego obrzydzenia, jakby zaraz miała zwymiotować. Fred uśmiechnął się do siebie. O to właśnie mu chodziło. 

Fred wydał pani Smith auto i pożegnał się z nią, po czym spojrzał na rozbawioną Joan. Ta sytuacja przyprawiła ją chyba o jeszcze więcej śmiechu niż jego samego. 

— To z żarówką to prawda? — zapytał. 

— Oczywiście, że nie. Nie mogłam patrzeć, jak ta okropna kobieta z tobą flirtuje!

— Dziękuję za ratunek, kochanie. 

— Nie ma za co. Od tego w końcu jestem. 

*

Fred spojrzał na narzeczoną z przerażeniem. Myślał, że nauka jazdy będzie dobrym pomysłem, lecz gdy ujrzał, z jakim lękiem i niepewnością Joan patrzy na kierownicę, ogarnął go strach. Miał nadzieję, że ukochana nie spowoduje żadnej awarii jego i tak ledwo jeżdżącego samochodu. 

Joan uśmiechnęła się do niego niepewnie. Popatrzył na nią zachęcająco, próbując ukryć własny strach. Nie mogło być przecież tak źle. Joan należała do osób inteligentnych, więc prowadzenie samochodu nie powinno stanowić dla niej większego problemu. Najwyżej tylko on będzie kierowcą w ich domu... Wożenie żony nie było przecież złą perspektywą. I tak mieli tylko jedno auto, a nie zapowiadało się, by kupił drugie, więc w gruncie rzeczy i tak oboje nie mogliby prowadzić naraz...

Otrząsnął się. Chciał, żeby Joan nauczyła się prowadzić i była niezależną kobietą, by w razie jego choroby mogła chociażby pojechać do sklepu, zawieźć dziadka do szpitala czy załatwić coś ważnego. W przyszłości mógł jej przecież kupić mały samochód, a na razie starczyłby im jeden.

— No to co mam przycisnąć? — Spojrzała na niego z przerażeniem.

— Naciśnij sprzęgło i uruchom silnik... — zaczął powoli, mając nadzieję, że Joan szybko wszystko pojmie. 

— Dobrze... — odparła i zrobiła, co jej kazał. 

Fred uśmiechnął się, kiedy wszystko poszło, jak powinno. Joan zdawała się nieco przerażona, lecz w gruncie rzeczy spokojna.

— Co teraz? 

Fred pomyślał, że jej oczy wyglądały teraz szczególnie ślicznie, jakby małe jeziorko przykryte pierzynką lilii wodnych. Czarne rzęsy przypominały mu las pełen wysokich, cienkich topoli. Delikatne usta ułożyły się w mały dziubek, jakby była ptaszkiem proszącym o kwiatowy nektar, z tym, że jej nektarem miały być pocałunki. Nachylił się ku ukochanej i spełnił jej niemą prośbę. Nie potrafił być obojętny na te piękne oczy. 

— Nie rozpraszaj mnie! — zaśmiała się, na co Fred otrzeźwiał.

Nie powinien jej całować. Teraz był czas na pracę, a nie na przyjemności. Nie należało jej rozpraszać. Sam przecież wiedział, jak wielkiego skupienia wymagało prowadzenie auta.

— Przepraszam, nie potrafiłem się oprzeć... Jesteś taka śliczna, moja najdroższa...

— Lepiej powiedz mi, co teraz, Casanovo! — odparła, patrząc na niego ni to karcąco, ni to figlarnie.

— Powoli odpuszczaj sprzęgło i jednocześnie naciskaj gaz, ale bardzo, bardzo delikatnie, bo jeszcze w coś wjedziesz.

Joan pokiwała głową i spojrzała przed siebie. Fred bacznie obserwował jej poczynania. Zaczęła delikatnie puszczać sprzęgło, lecz auto zamiast jechać, wciąż stało w miejscu. Narzeczona spojrzała na niego zmieszana.

— Co się dzieje? Miało ruszyć...

— Może naciskasz hamulec zamiast gazu? — zapytał i wychylił się, by dostrzec, że w istocie tak było. — Oj, Joan... To nie ten pedał, musisz dać nogę na drugi.

Joan skinęła mu głową i przełożyła nogę. Fred rozłożył się wygodnie na fotelu i przeciągnął się. Miło było dla odmiany posiedzieć, zamiast skupiać się na drodze. Lubił prowadzić, ale czasem zanadto go to męczyło. 

Nagle Joan ruszyła gwałtownie. Fred poczuł, jak coś ściska go w brzuchu. To było zdecydowanie za szybko. Joan, zamiast zahamować, tylko docisnęła gaz. Po chwili pędzili prosto na ścianę domu. 

— Hamuj! Hamuj! — krzyczał, mając nadzieję, że Joan odpowiednio szybko zareaguje. — Hamulec!

Ściana była już coraz bliżej. Fredowi zdawało się, że całe życie przelatuje mu przed oczami. Widział piękną, młodziutką mamę, eleganckiego ojca, dziadka i babcię, Joan i pastora... Przeżegnał się, mając nadzieję, że dane mu będzie jeszcze pożyć. Coś ścisnęło go w gardle. 

Wtem Joan wyhamowała tuż przed samym domem. Rozległ się niemożliwy do zniesienia pisk, lecz Fred nie zwrócił na to większej uwagi. Zrobiło mu się lżej. Jeszcze miał pożyć, przynajmniej przez jakiś czas. 

Joan spojrzała na niego z przerażeniem. Cała się trzęsła, a oczy miała wielkie jak spodki. Chciał ją okrzyczeć, lecz widząc, jak przejęła się cała sytuacją, objął ją czule. 

— Nie przejmuj się. Jeszcze się nauczysz, kochana. Ale chyba musimy znaleźć inne miejsce do ćwiczenia... 

— Zdecydowanie... Wolę nie myśleć, co byłoby, gdybym nie zahamowała!

On też wolał się nad tym nie zastanawiać. Na szczęście nie doszło do żadnego nieszczęścia. Mogli spokojnie przygotować się do ślubu. 


Miałam problem znaleźć, jak dokładnie wyglądał samochód w latach 20 (ale podobno sprzęgło itp już wszystko było, nie jestem pewna, czy się zapalało kluczykiem), więc zrobiłam to trochę na dzisiejszą modłę, jeśli ktoś się tu na tym zna, będę wdzięczna za poprawienie mnie w tej kwestii! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro