Dyniowy chłopiec

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

31 października, piątek, 20:24

Kuba siedział przy biurku, nakładając na twarz pomarańczową farbę. Wyglądał jak kretyn.
Dzisiaj było Halloween, Iza urządzała małą domówkę, a chłopak uparł się, że koniecznie musimy się przebrać. On nawet nie znał tych ludzi, nie mówiąc już o mnie.
Tak czy siak, wyjątkowo nie uśmiechało mi się spędzenie wieczoru w ten sposób, ale nie miałem serca mu odmówić. Już od kilku dni zastanawiał się nad przebraniem i strasznie wpieniał mnie tymi swoimi rozterkami. Dlatego rzuciłem, że powinien wykorzystać swój wielki, łysy łeb i przebrać się za dynie. I o to jest - Jakub smarujący się cały na pomarańczowo.
Byłem świadkiem co najmniej trzech kłótni o tę imprezę. Każdą z nich wywoływał jego tata i każda dotyczyła stanu chłopaka, który miał tego już po dziurki w nosie. Ja na jego miejscu pewnie wrzeszczałbym o umieraniu i swoje zdrowie przechyliłbym na własną korzyść, ale nie Kuba, on taki nie był. Nie ranił ludzi celowo, starał się przyjmować przeciwności losu ze spokojem i dużą pokorą. Bardzo uważał na słowa i czyny, a od ostatniego epizodu furii w łazience, nie słyszałem, żeby choćby podniósł głos. Choć nie trudno było zauważyć, jak złość i bezsilność go noszą. Z zewnątrz opanowany, wyrozumiały, a wewnątrz jak tykająca bomba.
We wtorek długo rozmawialiśmy przez telefon, powiedział mi wtedy, że nie jest jeszcze gotowy umierać, że to jest chyba najgorszy moment, jaki śmierć mogła wybrać. Bo jest mu teraz dobrze i chciałby pożyć w takim stanie rzeczy jeszcze przez pewien czas. Nie określił jaki, ale obawiam się, że nie ma on terminu końcowego.
To było kilka dni temu, a teraz chłopak malował sobie na twarzy czarne linie, głupio się przy tym uśmiechając. Tył jego głowy wyglądał wyjątkowo niechlujnie, więc z westchnieniem wziąłem pędzel i zacząłem po nim poprawiać pomarańczowe smugi.

- Wyglądasz idiotycznie - prychnąłem, zabierając mu z dłoni inny, zakończony cienką końcówką pędzelek. Dokończyłem pręgi za niego.

- Staram się - wychrypiał. Przed nałożeniem farby, całą głowę wysmarował bardzo nawilżającym kremem, świecił się wtedy jak kula dyskotekowa. Usta pokrył tak grubą warstwą wazeliny, że przypominał mi kogoś po liftingu.
Czarne oczodoły i upiorny uśmiech namalował sobie sam. Krzywo. - Przydałby mi się słomiany kapelusz - oznajmił, z trudem podnosząc się z krzesła. Podreptał do szafy, wyciągając z niej jakiś obleśny, pomarańczowy sweter. Nigdy go nie nosił. Zrzucił z siebie bluzę, uważając na to, żeby jej nie pobrudzić i przez te kilka sekund, zanim znowu się ubrał, obserwowałem jego wystające żebra i kręgosłup. Przedwczoraj się przy mnie ważył. Pięćdziesiąt trzy kilo przy wzroście stu osiemdziesięciu dwóch centymetrów. Schudł co najmniej kilkanaście, może dwadzieścia. On dosłownie niknął w oczach.

- Mam nadzieję, że nie otworzysz drzwi żadnemu dziecku zbierającemu cukierki. Biedne z pewnością się przerazi i ucieknie z piskiem. Ja bym tak zrobił na twój widok - dodałem, siadając na jego krześle przy biurku. Wziąłem do ręki pojemniczek z białą farbą i zacząłem ostrożnie nakładać ją na twarz. W tym świetle nie było jakiejś ogromnej różnicy, wyglądałem, jakbym miał zbyt jasny podkład.

- To dobrze - stwierdził. Zaczął szukać na półkach jakichś spodni. - Będzie więcej dla nas. - Zerknąłem na niego z uśmiechem. Dzisiaj miał bardzo dobry dzień. Czuł się nie najgorzej i humor też mu dopisywał.
Wyciągnął w końcu jakieś paskudne, brązowe sztruksy, na których widok aż parsknąłem. Jego dzisiejszy outfit przechodził moje najśmielsze oczekiwania.

- Boże, skąd ty to masz? - roześmiałem się. Posłał mi lekki pomarańczowy uśmiech i sprawnie zmienił dresy na to paskudztwo. Były bardzo szerokie, podwinął nogawki trzy razy, a przez szlufki przeciągnął pasek, zaciskając go mocno. Nie doczekałem się odpowiedzi, więc wróciłem do przemiany w wampira. Pod oczami zrobiłem sobie cienie, pogłębiłem oczodoły. Robiąc strasznie dziwne miny, nakładałem gdzieniegdzie ciemną farbę, moja skóra wyglądała przez to na bardzo zmęczoną, taką po przejściach. W kąciki ust też wklepałem trochę czerni, a przez lewą stronę dolnej wargi przeciągnąłem cienką, czerwoną linię, aż do brody. Krew!

- Ja tam bym chciał, żebyś mnie ugryzł - wychrypiał z trudem Kuba. Opierał się o ścianę koło biurka i uważnie mi się przyglądał. Miałem na sobie jego białą koszulę, która była tylko odrobinę za duża. Kupił ją kilka dni temu na zakupach z mamą. Znalazł sobie też spodnie, które mu nie spadały i dwa swetry w swoim nowym rozmiarze. Nie wyobrażałem sobie, że może jeszcze schudnąć. Jak tak dalej pójdzie, obaj będziemy mogli ubierać się na dziale dziecięcym.

- Obleśny fetyszysta - prychnąłem, robiąc sobie przedziałek równo na środku głowy. Kupiłem nawet wampirze zęby na stoisku halloweenowym w galerii. Włożyłem je z trudem. Były cholernie niewygodne. Uśmiechnąłem się do niego szeroko, obnażając moje plastikowe kły. Zachichotał. Wyciągnął do mnie dłoń, którą chętnie przyjąłem i pozwoliłem wyprowadzić się z pokoju.
Zeszliśmy schodami na parter, gdzie domówką rozkręcała się w najlepsze. Było naprawdę sporo głupio poprzebieranych ludzi, ale Kuba i tak wygrywał.

- Dynia! - krzyknęła Iza ze śmiechem na nasz widok. Kuba obdarzył ją szerokim uśmiechem. Jego siostra była chyba jakąś wiedźmą. - Stańcie pod ścianą, zrobię wam zdjęcie - zarządziła, włączając polaroida, który wisiał na jej szyi na jakimś pasku. Posłusznie ustawiliśmy się pod ścianą. Kuba objął mnie ramieniem, a ja odsłoniłem swoje plastikowe kły w szerokim uśmiechu. Lampa błysnęła nam po oczach i aparat wypluł jeszcze białe zdjęcie. Dziewczyna szybko przycisneła je do piersi, chroniąc przed prześwietleniem. - Natan, jeśli chcesz, zrobię drugie dla ciebie - zaproponowała. Drzwi wejściowe otworzyły się i do domu władowały się jeszcze dwie osoby, głośno witając się z gospodynią. Iza rozpromieniła się na ich widok. - To jak?

- Jeśli to nie problem...

- Żaden - zapewniła mnie szybko. Poprzednie zdjęcie wcisnęła Kubie do ręki, powoli zaczęliśmy się na nim pojawiać. Kolejne, kiedy znowu oślepiła nas lampą, podała mi i nakazała chronić przez chwilę przed światłem. Tak też zrobiłem. Jakiś chłopak podszedł do Kuby i przywitał się z nim ciepło. Na pomarańczowej buzi pojawił się piękny, szeroki uśmiech. Zerknąłem na fotografię. Wyglądaliśmy na niej śmiesznie, wręcz głupio, ale to się nie liczyło. Wsunąłem ją do kieszeni.

- Nat, zjemy coś? - zagadnął mnie. Przystałem na tę propozycję, choć wcale nie byłem głodny. Na stole w salonie stało sporo ciast i jeszcze więcej alkoholu, każdy coś przynosił. Ale wcale nie tam się udaliśmy, tylko do kuchni, bo Kuba był na lekkostrawnej diecie. Nie mógł jeść, ani pić niczego, co mogłoby obciążyć jego żołądek czy jelita jeszcze bardziej. O wątrobie nie mówiąc. I nerkach. I jeszcze pewnie kilku innych rzeczach.
Dlatego też przez ostatnie tygodnie jadał zazwyczaj bułki z masłem, czasem jakieś jajka, twarożki, warzywa gotowane na parze, czasem kurczaka, również na parze, oraz, co stało się nieodłączną częścią jego dnia, zupy krem. Przeróżne. A jego mama stała się chyba mistrzynią w ich przyrządzaniu. Posiłki spożywał co około trzy godziny, ale w małych porcjach. Mówił, że je, gdy tylko zrobi się choć odrobinę głodny, bo dzięki temu uspokaja szalejący żołądek.
Co ciekawe, nie wolno było mu jeść grejpfrutów, które naprawdę lubił. Podobno jakiś ich składnik reagował z jego lekami, ale moim zdaniem nie była to duża strata. Nie wiem, jak można lubić te gorzkie paskudztwa. - Chcesz? - spytał, gdy weszliśmy do kuchni. Z wysiłkiem wyjął z lodówki jakiś garnek i postawił go na kuchence.

- Jaka?

- Dyniowa - odparł, włączając gaz pod naczyniem. Było to dosyć groteskowe. Usiadł na krześle, zmożony kilkoma minutami stania.

- Czy nie podchodzi to pod kanibalizm? - spytałem mojego dyniowego chłopaka. Prychnął. Głośna muzyka dochodziła z dużego pokoju, tak samo jak rozmowy i śmiechy. W domu było już ze dwadzieścia osób, a ciągle przychodzili nowi.

- Głupi jesteś - oznajmił wojowniczo. Miał dzisiaj dobry dzień, tak bardzo, bardzo dobry. Chciałbym, żeby już zawsze miał dobre dni. Bo w dobre dni uśmiechał się, żartował, prawie nic go nie bolało, a jeśli już to nie na tyle, żeby przeszkadzać mu w funkcjonowaniu. W dobre dni też nie spał, gdy przychodziłem go odwiedzić. Albo czasem przesiadywał wtedy u mnie. Albo nawet chodził do szkoły; jeśli tylko był w stanie, starał się być na przeróżnych zaliczeniach. Nie chciał zostawać w tyle. - To chcesz tę zupę, czy nie? - wychrypiał. Skinąłem głową wstając, by nas obsłużyć. Kuba nie miał siły, żeby za długo stać. Zamieszałem łyżką w garnku i uniosłem ją do warg, żeby sprawdzić temperaturę. Kuba nie mógł jeść ani gorących, ani zimnych rzeczy. Najlepiej takie w temperaturze pokojowej, ewentualnie letnie. Ale zupa była jeszcze chłodna.

- Dużo? - spytałem go, wyjmując z szafki dwie miski. Pokręcił przecząco głową.

- Trochę. Dzięki, Nat - dodał, uśmiechając się do mnie delikatnie. Aż zakręciło mi się w głowie. Ktoś wpadł do kuchni, przywitał się wylewnie z Kubą. Ktoś inny prześlizgnął się za moimi plecami, wkładając kolejną butelkę wódki do zamrażarki. Muzyka szumiała mi w uszach. Po chwili nalewałem zupę do naczyń, gdy obok chłopca pojawiła się Iza. Pogładziła go po ramieniu i lekko przytuliła.

- Dużo osób przyszło - oznajmiła z szerokim uśmiechem. Przytaknął jej. Długa, ciemna sukienka świetnie pasowała do jej mocnego makijażu. Na głowie miała jakąś tanią, czarną perukę, a na szyi długi łańcuszek z wielkim, zielonym kamieniem. Wiedźma, nie ma co. - Ludzie będą siedzieć do późna - oznajmiła niepewnie, gdy postawiłem kolację przed Kubą. Podziękował mi cicho. - Jak będziesz zmęczony, to powiedz, ściszymy wtedy muzykę...

- Iza, wszystko w porządku - zapewnił ją, gdy usiadałem obok. - Wiem. To jest impreza. Mogłem jechać z rodzicami do wujka, ale wolałem zostać i przebrać się za dynię. - Dziewczyna zachichotała, całując go w czubek łysej głowy. Na wargach została jej farba.

- Wyglądacie prześlicznie - mruknęła, patrząc na mnie rozczulona. Wyjąłem plastikowe kły, opluwając się przy okazji. Chłopiec zachichotał. - Dobra, smacznego, nie przeszkadzam wam już - rzuciła na odchodne. Zostaliśmy sami, więc zacząłem jeść. Mimo że sam podgrzałbym zupę nieco bardziej, to wcale nie umniejszało jej to w smaku. Była wyjątkowo dobra. Kuba jadł powoli, przełykając niezbyt duże porcje, natomiast ja pochłonąłem swoją bardzo szybko. Zerknąłem przez okno, ktoś wchodził na podwórko. Jakieś dwie, nieduże osoby. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi i słynne 'cukierek albo psikus'. Kuba uśmiechnął się do mnie. Na jego osiedlu zbieranie cukierków nie było zbyt popularne, większość dzieciaków udawała się na osiedla zamieszkałe przez obcokrajowców. Tam łowy zawsze były większe.
Ktoś otworzył drzwi dwóm chłopcom i chyba dał im coś słodkiego. Wychyliłem się trochę, żeby ich zobaczyć, ale mimo to ściana nadal zasłaniała mi widok. Westchnąłem. Dzieciaki poszły sobie tak szybko, jak się pojawiły.

- Smakowało ci? - spytał po chwili chłopiec. Uśmiechnąłem się do niego.

- Bardzo - przytaknąłem. Wstałem, żeby włożyć nasze miski do zmywarki. Zrobiłem to sprawnie, po czym wyjąłem z szafki szklankę i nalałem do niej trochę wody. Podałem ją Kubie wraz z wiklinowym koszyczkiem z lekami. Przyjął je z wdzięcznością, po czym ostrożnie połknął odpowiednie leki. Patrzyłem na jego kościstą twarz i zapadłe policzki. Na lewym uchu miał dwa pieprzyki, przebijły nawet przez pomarańczową farbę. Odstawił pustą szklankę na stół. Spróbował wstać, więc ostrożnie go podtrzymałem.

- Chodź - mruknął, kierując się w stronę drzwi wejściowych. Muzyka dudniła mi w uszach, było naprawdę głośno. - Chciałbym pooddychać świeżym powietrzem - powiedział. Skinąłem głową, wsuwając stopy w buty. On był w kapciach. Z trudem zdjął swoją ciemnozieloną kurtkę z wieszaka i powoli ją założył. Też się ubrałem i posłusznie wyszedłem za nim na zewnątrz. W dłoni trzymał szeroki szalik, który zdjął z półki i położył go na betonowym schodku. Zamknąłem drzwi, siadając koło niego. Na dworze było dosyć ciepło, jak na koniec października. Spojrzał w niebo. Mimo blado świecących latarni, całkiem dobrze było widać gwiazdy. Dzisiaj wieczór był bezchmurny.
Chłopak przymknął oczy, uśmiechając się lekko. Głośno wciągnął powietrze nozdrzami. Wyglądał strasznie głupio. Jak dynia w zgniłej kapuście.

- Jak myślisz... - zacząłem, ale po chwili się rozmyśliłem. Nie zareagował, czekał. Spróbowałem jeszcze raz. - Jak myślisz, jest coś po śmierci? - Przez chwilę nie odpowiadał, jakby głęboko rozważał moje słowa.

- Wydaje mi się, że nie może nie być niczego. To byłoby strasznie głupie - orzekł. Zerknął na mnie swoimi szarymi oczami. Odbiło się w nich rozświetlone okno kuchni. Ciągle słyszeliśmy muzykę. Jakieś poprzebierane dzieciaki przebiegły ulicą głośno krzycząc.

- Hm - mruknąłem. Miał rację. To byłoby strasznie głupie. Oparłem głowę na jego kościstym ramieniu. Gruba kurtka skutecznie amortyzowała moją czaszkę przed bolesnym spotkaniem z nim. - Fajnie byłoby się złapać gdzieś po tej drugiej stronie. - Zachichotał. Cały się przez to zatrząsłem.

- Złapać - parsknął. - Złapać, to może cię policja.

- Przestań - fuknąłem. Nasze kolana się dotknęły. Moje czarne spodnie i jako paskudne sztruksy. Położył dłoń na mojej nodze i delikatnie ją ścisnął.

- Ale masz rację. Byłoby fajnie. Ogólnie, fajnie byłoby mieć cię już zawsze przy sobie - dodał, a jego uśmiech był niemal słyszalny w tych słowach.

Dobrej nocy, kochani.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro