Pierdolona piechota

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

22:13

Trzymałem rękę chłopca, szepcząc do niego kojąco. Muzyka dochodząca z głębi parku przebijała się aż tutaj, prawdopodobnie zagłuszając wszystkie moje słowa. Ludzie przypatrywali się całemu zajściu z dziwną ciekawością, ale jakaś kobieta zaczęła ich odganiać. Kuba nie był w stanie powiedzieć mi co się dzieje, wił się tylko z bólu, a mnie pękało serce. Wydał z siebie dziwny jęk pomieszany ze szlochem, po czym podkurczył nogi pod klatkę piersiową, kuląc się coraz bardziej. A ja byłem bezsilny. Bezsilny jak nigdy.

-Kuba! - usłyszałem krzyk za sobą. Zalała mnie fala ulgi. Mama chłopaka znalazła się nagle tuż koło mnie. Ukucnęła, drżącą dłonią dotykając jego czoła. Była przerażona, tak jak ja. - Co mu się dzieje?! - Złapała mnie za ramię, a ja pokręciłem bezradnie głową. Wiedziałem, że wyglądam jakbym miał się zaraz rozpłakać, bo tak właśnie było. Chłopak uniósł powieki, ale wydawało się, że niczego nie zauważa. Był kompletnie nieobecny. - Pomóż mi go podnieść - jęknęła, łapiąc go pod lewe ramię. Bez zastanowienia zrobiłem to samo z drugiej strony. Słyszałem, że coś do niego szepcze, kiedy próbowaliśmy dźwignąć go na nogi. Mocno zacisnął palce na mojej dłoni, kiwając głową. Spróbował wstać z naszą pomocą, ale ciągle się chwiał. Zauważyłem, że nie ma czapki. Spojrzałem na ziemię, leżała tam pod naszymi stopami. Nie mogłem się po nią schylić, bo Kuba napierał na mnie swoim ciężarem. Czułem, jakbym to ja miał zaraz zgiąć się w pół i upaść na ziemię. Zaczęliśmy powoli iść przed siebie, wypełnieni przerażeniem. Kolorowe światełka tańczyły na jego włosach, zmieniając ich kolor na zielony i niebieski. Chłopak próbował coś mówić, ale każde słowo było przesiąknięte takim bólem i strachem, że nie dało się nic zrozumieć. Jego mama szeptała, że zaraz dojdziemy do auta, że wszystko będzie dobrze, a ja starałem się podtrzymywać go jak najlepiej. W pewnym momencie ktoś wcisnął mi coś do ręki. Spojrzałem w tamtą stronę. To ciemnowłosy chłopak oddał mi mój telefon i żółtą czapkę z ziemi. Podziękowałem mu cicho, czując łzy na policzkach. My szliśmy dalej, a on i cały festyn zostali za naszymi plecami.

***

22:26

Otworzyłem tylne drzwi, wchodząc do auta. Pomogłem mamie chłopaka wciągnąć go na tylne siedzenie. Kuba nie wiedział co się dzieje, zaczął strasznie jęczeć, ściskając się za brzuch. Trzymałem jego głowę na swoich kolanach, ale kobieta kazała usiąść mi z przodu, żeby on miał więcej miejsca. Zrobiłem to bez słowa. Ruszyliśmy z parkingu bardzo szybko, ona zaciskała palce na kierownicy, dodając gazu na dłuższych odcinkach, a ja wpatrywałem się w mijane bloki za oknem. Światła lamp ulicznych kładły się na szybie, oświetlając co i rusz wnętrze auta, moje blade dłonie, wystające kolana. Jechaliśmy w ciszy przerywanej tylko jękami Kuby i moimi myślami, które nie dawały spokoju. Na pewno mogłem temu zapobiec, być przy nim, nie odstępować na krok. Otarłem policzki z łez, nawet nie zauważyłem, że zacząłem płakać. Po kilku minutach jazdy byliśmy już pod szpitalem. Mama chłopaka zaparkowała najbliżej wejścia, jak tylko mogła, po czym wypadła z samochodu i popędziła do środka, zostawiając nas samych w środku. Skórzany fotel był bardzo przyjemny pod moimi palcami, w pewnych miejscach zimny, w innych ciepły. Kojący...

-N-nat - wydusił z siebie Kuba. Nie odwróciłem się, żeby nie widział, że płaczę. W lusterku zobaczyłem, że ma otwarte oczy i wykrzywioną przerażeniem twarz.

-Jestem - szepnąłem w końcu. Po chwili zauważyłem, że drzwi szpitala otwierają się i wybiegła z nich jego mama i jakiś mężczyzna, pchając przed sobą wózek inwalidzki. Zrobiło mi się słabo. Zacisnąłem palce na żółtej czapce, w ogóle na nich nie patrząc. Otworzyli tylne drzwi, wyciągając chłopaka na zewnątrz. Usadzili go na na wózku, po czym popędzili z powrotem do szpitala. Patrzyłem za nimi. Kuba siedział zgięty, cały się trzęsąc, aż nie zniknęli w środku. A ja zostałem sam. Zapomniany. Nikt się mną nie przejął i bardzo mi to odpowiadało. Przycisnąłem jego czapkę do twarzy, tłumiąc nią szloch. - Kurwa! - wrzasnąłem najgłośniej jak potrafiłem. Uderzyłem dłonią w deskę rozdzielczą, potem jeszcze raz i jeszcze jeden. Czemu wszystko zawsze musi się psuć! To chyba, kurwa, moja wina! Rozpłakałem się na dobre, opierając czoło na dłoniach. Ledwo łapałem powietrze, zaciskając powieki. Było mi niedobrze. Otworzyłem drzwi, siadając bokiem, tak, że nogi miałem na betonie. Było zimno, nocne powietrze owiewało moją skórę i mierzwiło włosy. Łapałem je łapczywie, jakbym próbował się w nim utopić. Uspokoiło mnie. Teraz było mi już lepiej. Strach o Kubę powoli mijał, przecież jest już w dobrych rękach, teraz zastąpiła go wściekłość na Huberta. Jak on mógł mu coś takiego powiedzieć? Wydawało mi się, że kto jak kto, ale on dba o Kubę. Może się myliłem. Już nic nie wiem.
Wyciągnąłem kluczyki ze stacyjki, po czym wyszedłem z auta, zamykając je za sobą. Nogi mi się uginały, kiedy ruszyłem w stronę szpitala. Białe światło oślepiło mnie w pierwszej chwili, a zapach leków i płynów do dezynfekcji sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Było stosunkowo spokojnie, w poczekalni siedziało może dziesięć osób. Przy recepcji były dwie kolejne. Nie zwracałem na nich uwagi, przeszedłem koło rzędu krzeseł, przytrzymując się oparć mijanych po drodze i ciężko usiadłem na tym najdalszym. Ściskając w palcach czapkę i kluczyki starałem się uspokoić drżące dłonie. Już nie płakałem. Po prostu siedziałem na plastikowym krześle z zamkniętymi oczami i wsłuchiwałem się w dźwięki szpitala. Po kilku minutach rozległa się syrena karetki, obok mnie przebiegli ludzie, podniosła się wrzawa, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Pomyślałem o Kubie, o tym, że on leży gdzieś tam, może go badają, może wiedzą co mu jest. Może wreszcie mu pomogą, bo ja nie umiałem.

***

23:41

Miałem wrażenie, że zrosłem się z twardym siedziskiem. Siedziałem zgarbiony, tępo wpatrując się w wyłożoną jakimś pomarszczonym linoleum podłogę. Myślałem, że mama Kuby zaraz do mnie przyjdzie, powie, że wszystko będzie dobrze, weźmie swoją własność, może odwiezie mnie do domu. Może pozwoli się z nim zobaczyć. Ale nie pojawiła się tu. Nie podeszła, nie powiedziała żadnych słów otuchy, w ogóle o mnie zapomniała. Wbrew pozorom wcale mi to nie przeszkadzało, przynosiło wręcz dziwną ulgę. Wcale nie musiałem z nią rozmawiać. Ktoś ostrożnie dotknął mojego ramienia. Uniosłem powoli głowę.

-Dobrze się czujesz? - spytał, siadając koło mnie. Zamrugałem kilka razy. Krzesło obok zajmował mój ojciec ubrany w rozpinany sweter i jakąś szarą koszulkę. Nie odpowiedziałem, bojąc się, że głos uwięźnie mi w gardle. Skinąłem powoli głową. - Naprawdę? - spytał łagodnie. Mój podbródek delikatnie zadrżał. Przymknąłem powieki, uśmiechając się słabo.

-Nie - szepnąłem. Mężczyzna ostrożnie wyjął mi z dłoni kluczyli samochodowe. Nie protestowałem.

-Mama Kuby do mnie zadzwoniła - powiedział cicho. Nie zareagowałem. - Bardzo mi przykro, Natan.

-Ja nie wiedziałem, co mam zrobić - wyrzuciłem z siebie nagle, szeroko otwierając oczy. - On czuł się dobrze i ja... ja nawet... i on nagle zwymiotował i, i zaczął się chwiać i ja... - urwałem, patrząc z przerażeniem w ścianę. - To chyba moja wina - powiedziałem płaczliwie. Spojrzałem na niego z rozpaczą. Czułem, że robię z siebie ostatnią sierotę, ale nie miałem siły zachowywać się inaczej.

-To nie była twoja wina - orzekł. Znowu podjechała jakaś karetka na sygnale, znowu zrobiło się głośno. Pomasował palcami czoło. - Czemu to miałaby być twoja wina?

-Bo niczego nie zauważyłem przedtem - jęknąłem. - Bo zostawiłem go na chwilę samego. Bo nawet nie wiedziałem, co mu się dzieje...

-Jego mama powiedziała mi, że pogorszyły się jego wyniki - wyznał po chwili. Spojrzałem na niego gwałtownie. Okulary zsunęły mu się na sam czubek nosa. - Badanie krwi wykazało, że ma nad... - Przestałem go słuchać. Nie mogłem. Byłem przerażony. Czemu do cholery mój ojciec wie więcej o stanie zdrowia Kuby niż ja? Kompletnie nie umiałem tego pojąć. Kiedy nie odpowiadałem oznajmił, że idzie oddać kluczyki i zaraz po mnie wróci. I faktycznie, po chwili już prowadził mnie do samochodu, zdejmując po drodze swój sweter i ostrożnie zakładając mi go na ramiona. Zrobiło się chłodno, a ja nawet tego nie zauważyłem. Wsiadłem na przednie siedzenie i tępo wpatrywałem się w szpital rozciągający się przed nami. Był cały oświetlony.

-Zostawiłem telefon w tamtym samochodzie - szepnąłem, wychodząc z tego dziwnego stanu odrętwienia. Ojciec westchnął, odpinając pas.

-Zaraz ci go przyniosę...

-Nie - przerwałem mu, opierając głowę o szybę. - Jedźmy już.

-Na pewno? - spytał, dotykając mojego ramienia. Nie strąciłem jego dłoni. Było mi już wszystko jedno. Jedyne, czego chciałem, to pójść spać i zapomnieć, że ten dzień w ogóle się wydarzył.

-Tak - mruknąłem, zaciskając palce na żółtej czapce, którą ciągle trzymałem. - Kiedyś go odbiorę. Możemy jechać?

-Słuchaj, Natan, nie bierz winy z tego, co się stało na siebie i...

-Proszę - szepnąłem, zamykając oczy. - Po prostu stąd już odjedźmy.

-Nie możesz unikać rozmowy - zwrócił mi łagodnie uwagę. Napiąłem wszystkie mięśnie, już nie wytrzymując. Miałem dość.

-Co jest, kurwa, takiego trudnego w odjechaniu z tego pierdolonego parkingu, co?! - wrzasnąłem nagle. Spojrzałem na zdziwioną twarz ojca, szybkim ruchem zsuwając z ramion jego sweter i rzuciłem go na deskę rozdzielczą. - Czy możemy? - prychnąłem. Westchnął.

-Nie, dopóki ze mną nie porozmawiasz - oznajmił twardo. Z wściekłością odpiąłem swój pas.

-To kurwa wracam na pierdoloną piechotę! - krzyknąłem, wysiadając na zewnątrz. Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. Nie wiem co bardziej. Chłodne, nocne powietrze owiewało moje odkryte ramiona. Ruszyłem wkurwiony przez ten zasrany parking w kierunku drogi, mocno ściskając w dłoni żółtą czapkę. Myślałem, że się rozpłaczę, ale łzy jakby kompletnie mi wyschły. Po chwili samochód ojca podjechał do mnie z lewej strony. Opuścił okno pasażera i głośno kazał mi wsiadać do środka, ale ja miałem go gdzieś. Nieugięcie szedłem przed siebie. Wkurzył się.

-Nataniel, nie odstawiaj tu szopki - prychnął, jadąc bardzo wolno koło mnie. Wszedłem na chodnik i utkwiłem wzrok gdzieś przed sobą, zaparcie idąc do przodu. Zacząłem dygotać z zimna. - Nie wygłupiaj się i wsiadaj do auta - nakazał mi. Z perspektywy osoby trzeciej wyglądało to pewnie jakby próbował mnie uprowadzić. Po dwunastu minutach nawet dał sobie spokój z mówieniem, zatrzymywaniem auta, wychodzeniem do mnie i kazaniem wchodzić do środka, z krzyczeniem, błaganiem, przepraszaniem i ogólnym odzywaniem się. Chyba się już zmęczył, więc tylko jechał w ciszy tuż koło mnie przez następne trzy tysiące czterysta siedemdziesiąt dwie sekundy. A ja przez ten cały czas uparcie szedłem przed siebie dosyć żwawo, bo temperatura zdawała się spadać z każdym moim krokiem. Powoli żałowałem, że oddałem ofiarowany mi sweter, ale i tak postawienie na swoim było o niebo lepsze niż rozmowa z nim. Chociaż pewnie się mylę. Ale i tak postawiłem, kurwa, na swoim.

***

01:18

Znużony otworzył drzwi do domu kluczem, przepuszczając mnie w progu. Nic nie mówił, w ogóle zdawał się mnie nie zauważać. W korytarzu panowała cisza i mrok. Zapalił światło.

-Zadowolony? - spytał szorstko po chwili. Nie odpowiedziałem, ruszając do swojego pokoju. Zamarzałem. Dawno nie było mi tak zimno, a nogi bolały mnie niemiłosiernie. Byłem tak padnięty, że miałem ochotę położyć się po prostu na ziemi i zasnąć. Rozległo się trzeszczenie schodów i zanim nawet zdążyłem do nich dojść, na najniższym stopniu stanęła matka. Byłem jak w potrzasku. Ona z przodu, on z tyłu. Uciec mogłem tylko na boki.

-Co tak długo? - spytała zaspana. Zacisnąłem szczęki.

-Twój syn musiał zrobić cyrk - westchnął z goryczą ojciec.

-Nasz syn - poprawiła go mechanicznie, wygładzając koszulę nocną. Zakomunikowałem, że nie mam ochoty na rozmowę z żadnym z nich, ale matka nie pozwoliła mi wejść na górę. Wywróciłem oczami, odwracając się na pięcie i wszedłem do salonu. Położyłem się na sofie i nakryłem cienkim, brązowym kocem aż po samą głowę. Powieki same mi się zamykały. Słyszałem, że matka chce mnie przepytać, ale ojciec poprosił ją, żeby dała mi na dzisiaj spokój. Chyba obaj byliśmy cholernie zmęczeni.

***

09:21

-Spałeś tu? - Kopnęła mnie lekko między łopatki. - Natan, wstawaj, zajmujesz kanapę - warknęła. Nie miałem siły nawet na kłótnię z Ulą. Udawałem, że śpię. Prychnęła głośno. - Weź się stąd! Mamo!

-Daj mi spokój - burknąłem, szczelniej okrywając się kocem. Dziewczyna z frustracją zepchnęła mnie na podłogę, a ja nawet zbytnio nie protestowałem. Było mi wszystko jedno. Ulka z obrzydzeniem szturchnęła mnie stopą.

-Śmierdzisz - stwierdziła, na co westchnąłem z irytacją. Jednak ona umie wywołać we mnie wiele uczuć. Najczęściej negatywnych. - Weź idź się umyć. Spałeś w ubraniach? - jęknęła. Otworzyłem oczy. Stała nade mną, patrząc na mnie z góry. - Jesteś jakiś wczorajszy. O której w ogóle wróciłeś, co? Kuba musiał cię wczoraj przeciągnąć po dziwnych zakamarkach tego festynu. - Nie miałem ochoty wyprowadzać jej z błędu. - A w jakim on jest stanie? - zachichotała. Ale mi wcale nie było do śmiechu.

-Ula, daj spokój bratu. - Matka weszła do salonu, również stając nade mną.Teraz obie wpatrywały się prosto w moją twarz. Jedna z rozbawieniem, druga z współczuciem. Ciekawa mieszanka.

-No ja mamo nie wiem, czy on był tylko na tym festynie. Mi to wygląda na ostrą imprezę - zaśmiała się siostra, przeczesując palcami długie włosy. Z trudem podniosłem się z ziemi.

-Ula - zaczęła ostrożnie matka. Nikt nic jej nie powiedział.

-To była bardzo ostra impreza - burknąłem, uśmiechając się łobuzersko, po czym powłóczyłem nogami do swojego pokoju. Miałem ochotę zemdleć, żeby nie musieć rozmawiać już z nikim. Moje niedoczekanie. Laura wyjrzała zza swoich drzwi, po czym uśmiechnęła się promiennie, ruszając w moją stronę. Ale ja ją zignorowałem, zamiast do pokoju, wchodząc szybko do łazienki i zamykając ją od środka. Może rzeczywiście przydałby mi się prysznic?


Dzień dobry, postarałam się i rozdział znowu n i e jest po miesiącu! Ja tam jestem z siebie dumna. Serio. Jeśli ktoś by się nie zorientował, to ostatnie wydarzenia mają miejsce w niedzielę tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Cóż za zbieżność. A jak u was nastroje? Ja osobiście jęczę w swoim pokoju i zastanawiam się jakby tu nie pojechać na obóz integracyjny. (Jest okropny.) ((Kto chce robić zadania z matematyki z kompletnie obcymi ludźmi przez prawie tydzień?)) (((Nie ja.))) Trzymajcie się cieplutko, obyście Wy byli w nieco lepszych nastrojach! No następnego~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro