Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

!!!!!!UWAGA!!!!!! 

Mam problem z pisaniem w czasie przeszłym. Postanowiłam jednak oficjalną wersję Elección napisać właśnie w tej narracji. W razie jakichkolwiek nieprawidłowych wtrąceń czasu teraźniejszego proszę o szybką interwencję w komentarzach. 

Dziękuję za wyrozumiałość :)

Książka dedykowana: mockingjay_89, która stworzyła dla mnie okładkę oraz jest dużym wsparciem na drodze do skończenia projektu <3

Dziękuję za wszystko <3

Wyszedłem spod łuku, zwieńczającego dwuskrzydłowe przejście główne. Zmrużyłem oczy przed słońcem i znalazłem na dziedzińcu. W królestwie Francuskim.

Jego Wysokość Król Philippe Szlachetny – bo tak brzmi jego przydomek – odprowadzał mnie właśnie w kierunku stadniny, krokiem który wyrażał zniecierpliwienie. Nie dziwiłem mu się, bo byłem jego gościem przez ostatnie trzy dni. Trzy długie dni, w ciągu których próbowałem wynegocjować warunki między moją ojczyzną, a nimi. Zadziornymi Francuzami.

Mój śniady alikorn dłubał pyskiem w paszy, kiedy akurat przekroczyłem próg stadniny. Nie był nadal przygotowany i osiodłany, skazując nieszczęsnego mnie na konieczność przebywania w tym miejscu przez kolejne chwile.

– Miał być już gotowy do lotu. – Żachnąłem się, krzyżując ramiona na piersi i głową wskazując wierzchowca.

Król zmarszczył czoło i przywołał do siebie młodego chłopaka, kręcącego się po stadninie. Giermek.

– Alexy, co robiłeś w czasie, gdy trzeba było przygotować konia do lotu?! Nasz gość musi wracać do kraju! – Ostatnie zdanie wypowiedział ostrzej niż powinien, co sugerowało, że sam ma mnie dość.

– Panie – młodziak ukłonił się nisko – on jest bardzo agresywny. Nie mogłem go w żaden sposób ujarzmić.

– Bzdura! – zawołałem, rozkładając ręce i podszedłem do boksu. Otworzyłem drzwiczki, a koń cofnął się. Złapałem go magią na uprząż i przyciąłem do siebie, wyprowadzając z bosku. Alikorn próbował się rwać, ale natychmiast uspokoiłem go strzałem z bata. Rzuciłem niecierpliwe spojrzenie giermkowi, który aż zbladł na twarzy, po czym rzucił w stronę przygotowanej wcześniej uprzęży i siodła.

Mięczak.

Teraz zwróciłem się ponownie do króla Philippa, nadal nie wypuszczając z dłoni magicznej uprzęży.

– Zastanawia mnie, jak to możliwe, że nie chcecie przyjąć naszych nadprzyrodzonych na swoje ziemie – powiedziałem z namysłem.

Długa broda i wąs króla aż zatrzęsły się, kiedy to usłyszał.

– Są nieobliczalni, a nasza magia za słaba. I to wszystko wina tych paskudnych Horijczyków.

Miałem ochotę splunąć na ziemię, a krew we mnie zawrzała.

– To trzeba im oddać. Większość jest paskudna. Ale wszyscy są tak samo chciwi i pyszni.

Król przytaknął.

– My też nie mamy lekko – dodałem, ale on zaśmiał się.

– Macie więcej magii niż my. To w końcu z waszych ziem wywodzą się te paskudy. Ale przecież wasz ojciec najchętniej zagarnąłby całą ich moc! Nie ważne, że na cały magiczny zachód macie jej najwięcej.

Te słowa były ewidentną zaczepką i próbą podważenia naszych trzydniowych negocjacji. Musiałem zachować spokój, a mimo to ciągnąłem, wcześniej zatrzymując wzrok na giermku, który dopiero zaczął oczyszczać kopyta mojego wierzchowca.

– Ale nawet jak na wasze standardy, możecie otworzyć się chociaż na kilka czarownic. To znacznie zwiększy wasz potencjał.

– Nie. Mamy kryzys w sejmie, a wy ciągle o jednym i tym samym. Wasza Miłość, nawet jeśli czarownice wspomogą przemysł i uprawę roli, to w rządzie musimy podjąć odpowiednie działania. Musimy ustanowić masę ustaw, oddać im część ziem na własność, by nie robiły bałaganu. I jeszcze potem sprzątać do nich, gdy zrobią coś nieprawego! Wiecie jaka to odpowiedzialność? – W oczach króla dostrzegłem błysk. – Poza tym trzeba powołać szkoły magii i ustalić kadrę nauczycielską. Przeszkolić całość w ramach certyfikatu językowego. Nasi ludzie nie mają na to ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko dlatego, że Horia ostatnio zrobiła nas w konia i teraz ciągną niemożliwie wysokie podatki za import. Sami natomiast dają niewiele od siebie, bo przecież nie mają nic co przydałoby się zwykłym ludziom.

Zacisnąłem usta w wąską kreskę i przejechałem dłonią po moich czarno-białych włosach. Potem, by rozładować napięcie, zawołałem do giermka:

– Ile możecie szykować konia? On nie leci na pokaz mody!

Chłopak natychmiast odskoczył od zwierzęcia i odruchowo zgiął się wpół.

– Już siodłam, Wasza Miłość!

Mlasnąłem językiem zniecierpliwiony i powróciłem do rozmowy z królem Francji.

– Nie będę dłużej na was naciskał, ale pamiętajcie, że jesteście najsłabszym krajem zachodu nie tylko przez magię. Wasze wojska są słabe i raz już udowodniła to Portugalia, najeżdżając na La Rochelle w okresie Bożego Narodzenia dwa lata temu. Gdyby nie Anglia dziś mielibyśmy dwie Portugalie.

Król Philipp miał coraz bardziej czerwoną twarz, a ja modliłem się, by nie przyjął moich słów zbyt personalnie.

– Przemyślę sprawę jeszcze raz – powiedział, zapewne tylko po to, by już zakończyć temat. Skinąłem więc staruszkowi głową i uśmiechnąłem. Jednak dopiero po jego wyrazie twarzy dotarło do mnie, że wyszło sztucznie. Odwróciłem głowę lekko w bok, a gorąc rozszedł się po moim ciele. Miałem spocone dłonie.

Na szczęście już po chwili milczenia między nami, usłyszałem za sobą zbawienny głos giermka:

– Gotowe, Wasza Miłość.

Oddałem Philippowi szybki gest wdzięczności i już z twarzą obojętną, poprowadziłem konia za niemagiczną, skórzaną uprząż w kierunku schodków. Jednak nim siadłem na niego, dwa razy zdążył uderzyć mnie skrzydłem w twarz, zanim znów nie przywołałem go do porządku. Gdy użyłem magii, mającej utrzymać jego skrzydła nieruchome, słyszałem że młodziak u mojego boku przełknął zdenerwowany. Chciałem wtedy nawet zwrócić mu uwagę, że magiczne konie – w tym także pegazy i jednorożce – wymagają ostrzejszego traktowania, a on musi się na to uodpornić. Jednak nie dodałem tego, ponieważ uznałem, że to nie moja sprawa. Poza tym on na co dzień nie ma kontaktu z nadprzyrodzonymi, a zgodnie ze słowami jego króla, może tego nie dożyć.

Cóż... Mówi się trudno.

Popędziłem zwierzę w stronę moich strażników, którzy na swoich pegazach siedzieli już od ładnych kilku chwil. Pognałem ich do jazdy, nie patrząc więcej na króla Francji, po czym wzbiliśmy się wszyscy w powietrze, obierając kurs na południe. Drogę do granicy musieliśmy przebyć jednak bez użycia magii teleportacji, aby nie namierzyły nas radary powietrzne, zamontowane przez władzę, w razie mocniejszych ataków. Zrobili to jednak zapewne głównie po to, by spodziewać się przybycia Horijczyków na ich ziemie, a niżeli by zapobiec użyciu jej przez obce siły. Radary dostosowane zostały bowiem do statystycznych umiejętności Francuzów, aby ich własna magia nie wszczynała alarmów.

My również mamy podobne radary zamontowane przez naszych krajowych specjalistów, ale ich działanie jest dużo bardziej skomplikowane, z powodu naszej potęgi. Potęgi, z którą tylko jedno państwo mogłoby się równać, a jest to USA – czyli nasz największy sojusznik.

„Czasami dobrze jest mieć siłę i władzę w zanadrzu" – pomyślałem, kiedy chmury wokół nas z puchatych i śnieżnobiałych zaczęły przechodzić w szare i deszczowe. – „Ugh! Nienawidzę deszczu!"

Mokre krople towarzyszyły nam już do granicy Hiszpanii, gdy przelatywaliśmy nad Pirenejami. Za chwilę mielibyśmy przekraczać granicę i używać teleportacji, by w ciągu sekundy znaleźć się w Madrycie, ale wtedy usłyszałem za sobą szepty strażników. Nie rozumiałem jednak ich słów, a mimo to wydawało mi się, że są zaniepokojeni. Nasz konwój znajdywał się nadal na terenie Francji. Zacząłem oglądać się na boki, ale poza skalnymi szczytami, pokrytymi śniegiem i gęstymi, szarymi chmurami, nie dostrzegłem niczego niepokojącego.

Wtedy jeden z moich gwardzistów podleciał bliżej mnie, a jego magia lekko skrzyła w prawej dłoni.

– Wasza Miłość, musimy wlecieć wyżej. Zarejestrowaliśmy magię w okolicy. Wiecie... Te magię.

Zamrugałem i mocniej ścisnąłem lejce. Nie byłem tchórzem, mogłem ich pokonać, ale nie w chwili, kiedy jestem sam z zaledwie kilkoma strażnikami. A nie mam pojęcia ilu ludzi ma przy sobie wróg.

Enmascarados.

Skinąłem głową strażnikowi, ale gdy tylko miałem pognać konia wyżej w obłoki, coś świsnęło przy moim uchu, a zwierze spłoszyło się. Natychmiast straciłem nad nim kontrolę i zacząłem spadać niżej. Nawet nie wiedziałem kiedy zostałem zrzucony z grzbietu. Mój krzyk był za to wyraźną wskazówką dla łuczników wroga. Groty latały wokół mnie jeden za drugim i dawno już zostałbym trafiony, gdyby nie magiczna bariera wokół mnie. Utworzyłem ją w ostatniej chwili, ale mimo to trudno było ją utrzymać, kiedy moje ciało zbliżało się nieubłaganie w ku skalistemu podłożu. Szybko dostrzegłem jednak siły Enmascarados i sam pozwoliłem sobie na atak. Wyrzuciłem magię z dłoni bez zastanowienia...

– Nie! – zawołał jeden ze strażników, który już gnał w moją stronę.

Ale było za późno. Francuskie radary wykryły mnie jako zagrożenie i szybciej niż bym myślał, wystrzeliły niczym bomby, wyłączają z gry moich ludzi. Sam przeżyłem tylko dzięki barierze, która jednak rozproszyła się, kiedy eksplozje wokół ustały.

Nadal byłem coraz bliższy roztrzaskania się o skały. Moje ciało byłoby doskonałym trofeum dla tych buntowników. Lecz...

– Mam cię! – usłyszałem kobiecy głos przy uchu i nagle zawisłem w powietrzu, trzymany za tył płaszcza. Potem gwałtownie wzleciałem w powietrze, a wokół pojawili się nowi strażnicy na pegazach. Używali oni swoich łuków, by sięgnąć wroga. Strzały nadal latały wokół nas, przypominając gradobicie. I wtedy spojrzałem na swoją wybawicielkę.

– Camille! – zawołałem do siostry, dzierżącej w dłoni rękojeść długiego miecza. Drugą za to nadal trzymała mój płaszcz. Jej kary alikorn został ubrany w stalową zbroję, tak samo jak ona. – Camille, co się dzieje?! Co tu robisz?!

– Ratuję twoje beznadziejne dupsko, bracie! – odpyskowała i zamachnęła mieczem na dwie strzały, które zablokowała płynnie. Wydawała się przy tym zrelaksowana, a uśmiech na jej twarzy przypomniał mi, że sam dałem się wyeliminować w ciągu kilku sekund.

– Musisz mnie stąd zabrać! – rozkazałem, a potem ona bez słowa wypuściła mój płaszcz, przez co spadłem z krzykiem, sądząc że to mój koniec. Jednak kiedy znów się zatrzymałem, okazało się, że siedzę okrakiem na koniu jednego z gwardzistów. Natychmiast spojrzałem w górę, ale Camille już zdążyła zniknąć. Moje serce szaleńczo walczyło ze strachem, a umysł pracował na najwyższych obrotach.

– Camille! – krzyknąłem, ale koń już leciał w stronę granicy, abym za chwilę mógł wrócić do Madrytu. Jeszcze tylko kawałek.

W duszy wiedziałem, że moja siostra sobie poradzi. Wiedziałem to, ale i tak byłem przerażony. Enmascarados to nikt inny jak terroryści, szantażujący Hiszpanię dla naszej magii. Nie wiedziałem tylko jednego – który kraj ich wysłał?

Z początku mój ojciec twierdził, że są Francuzami, bo jeden z naszych pierwszych jeńców był francuskojęzyczny. Jednak w niedługi czas potem okazało się, że ci ludzie mówią w więcej niż jednym języku, a ponadto ich dowody tożsamości okazywały się za każdym razem fałszywe.

Zacisnąłem pięści po bokach, gdy nagle otworzył się przed nami portal do teleportacji. Nawet nie zauważyłem kiedy przekroczyliśmy pasmo Pirenejów i znaleźliśmy się w Hiszpanii. Miałem jedynie nadzieję, że nie tylko mi uda się wyjść stąd cało.

***

Camille wróciła z granicy, gdy ja zakończyłem zdawać ojcu relację z wizyty we Francji. Szybko. Za nią szli dwaj mężczyźni, ciągnąc nieprzytomnego, ciemnoskórego buntownika.

– Do celi z nim! – zażądał mój ojciec, gdy Camille wyjaśniła mu sytuację. Potem zwrócił się do mnie: – Mam nadzieję, że te potwory nie zrobiły ci krzywdy.

„Jakby kiedykolwiek go to obchodziło" – pomyślałem, jednocześnie zaprzeczając jego obawom.

– Nie. Wszystko dobrze.

Mój głos jednak nie był tak pewny jakbym chciał.

– Dobrze. Możesz wrócić do swoich spraw – machnął ręką i odszedł w swoja stronę, tak jak i ja. Pokierowałem się bez słowa na górne piętro, gdzie znajdowały się królewskie sypialnie. Jedna moja, jedna Camille i jedna dla naszych rodziców, choć samych pomieszczeń – zamkniętych na klucz – było tu więcej. Gdy przekroczyłem próg pokoju, automatycznie przekręciłem też krucz w zamku i siadłem na łóżku, zdejmując ciężkie buty z wysoką cholewą. Potem rozejrzałem się po pokoju, jakbym był tu pierwszy raz w życiu.

Na jednej ścianie wisiały dobrze mi znane i naostrzone: miecze, szable, szpady i rapiery. Cały arsenał broni, której od przeszło wieku używał zachód, nawet jeśli kraje wschodu i Ameryka zaczęły udoskonalać bronie palne. Inne kraje – takie jak Francja czy Portugalia – także zaczęły odchodzić od broni białych, które jeszcze na początku zeszłego stulecia przeżywały renesans. Ale mój kraj, wierny tradycji i przekonaniu Horijczyków, pozostał przy czynnej produkcji tych wybitnych ostrzy. Ja jednak nie narzekałem. Kochałem te cacka, a nauka walki każdym z nich, zawsze była dla mnie czystą frajdą. Nawet teraz podczas starć wolałem walczyć zaczarowanym mieczem niż magią samą w sobie. Dzięki temu zużywałem mniej energii na samo wyprowadzenie ataku.

Nagle jednak uśmiech zniknął z mojej twarzy, gdy mój wzrok padł na boczną ścianę, gdzie wisiały łuki i kusze, a tuż obok znajdywały się drzwi balkonowe. Ale to nie one zwróciły moją uwagę i zasiewając w gardle ziarno niepokoju.

Na szybie, od strony balkonu, przyklejono złożoną na pół kartkę. Bez dotykania drzwi, zorientowałem się, że ktoś posłużył się zaklęciem, aby wiadomość dotarła do mnie. To jednak nie był żaden list od jednej z moich wielbicielek, a coś co już po zetknięciu z moją skórą, sprawiło że poczułem gęsią skórkę.

Pomacałem papier. Wydawał się bezpieczny. Sam w sobie nie został zaczarowany, więc go rozwinąłem i zacząłem czytać:

Wiemy wszystko. Powiemy wszystkim. Całemu światu.

Te trzy zdania zmroziły mnie. Zamrugałem, by przywołać się do porządku, bo przecież książę Hiszpanii musiał myśleć trzeźwo. Zwłaszcza w tak kryzysowym momencie.

Wtedy też zorientowałem się, że u dołu kartki został narysowany symboliczny ceglany murek. Od razu oprzytomniałem. Połączyłem kropki i bez ociągania przekręciłem klucz w zamku. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz krokiem zawodowego żołnierza. Byłem przyszłym władcą Hiszpanii, a ponadto doskonale wiedziałem jak niebezpieczna była informacja o murze. Jak pilna to tajemnica zachodu i jak wiele zła może wyrządzić wschód, gdy przekroczy tę cieką granicę między magią a zwyczajnością.

Natychmiast ruszyłem do gabinetu ojca, nie zastanawiając się czy ten ktoś, kto wysłał groźbę, chciał tego czy nie. Ojciec musiał wiedzieć i zwołać naradę. Hiszpania była kluczowym państwem w tej niewinnej dotąd grze. Teraz zaś sam najchętniej zwołałbym nie tylko samą radę państwową, ale także wysłał co najmniej trzy prośby do naszych zagranicznych sojuszników z prośbą o ratunek. Jednak na nieszczęście wszystkich ludzi, jednym z tych sojuszników byliby Horijczycy. W tym cała rodzina królewska.

Bowiem gdy zjawiali się oni na naszych ziemiach, okazywało się, że najgorsza była nie tyle ich chciwość, ile samo istnienie dzisiejszego władcy Horii. Mężczyzny, na którego najbardziej narzekają państwa ubogie w magię, takie jak Francja. Horijczyka, którego imię i tytuł od zawsze budziły postrach u władców całego zachodu; nawet w Stanach Zjednoczonych. Okrutnego skąpca i nieoficjalnego władcę całego globu z równoległego, alternatywnego świata – Davida Mateo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro