Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

AZU

W dzień wylotu Amon, Torao i ja chcieliśmy spotkać się na lotnisku w Tokio. Na moje nieszczęście przyjechaliśmy tam we trzech jednym autobusem. Gdy wysiedliśmy, musieliśmy złapać jeszcze wspólną taksówkę, aby dojechać na lotnisko.

Gdy byliśmy już na miejscu i wysiedliśmy na chodnik, z bagażnika wyjęliśmy swoje walizki. Potem ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę wysokiego, metalowego budynku, od którego odbijały się promienie popołudniowego słońca. Nagle jednak usłyszeliśmy wołanie za naszymi plecami i nie zwalniając, lekko obejrzeliśmy za siebie. Okazało się jednak, że to właśnie my byliśmy wołani przez dwie zupełnie obce nam laski, więc zdezorientowani zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy po sobie.

W pierwszej chwili pomyślałem, że chciały nas zapytać może o drogę. Ale nie!

Dziewczyny podeszły. Jedna wydawała się niewinną, pospolitą szatynką. Jej koleżanka natomiast wyglądała, zbyt promiennie. Miała fioletowe włosy, które lśniły w słońcu. Podejrzewałem, że był to nabłyszczacz, którego też używała moja mama. Efekt był podobny, acz mocniejszy.

– Wy jesteście uczniami szkoły wojskowej w Kioto? S.U.M., zgadza się? – spytała ta druga, tak szybko, że z ledwością ją zrozumiałem.

Amon i Torao milczeli, więc pozwoliłem sobie przejąć inicjatywę.

– Tak. A wy to...?

– Nazywam się Ado Kuni, a to moja przyjaciółka Hisa. – Objęła szatynkę ramieniem. – Obie jesteśmy absolwentkami S.U.M. Minister bezpieczeństwa wysłał nas na szkolenie do Hiszpanii, tak jak was.

Lekko potrząsnąłem głową, bo czegoś tu nie rozumiałem.

– Skąd wiedzieliście, że lecimy do Hiszpanii na szkolenie? Nie znamy się.

Ado zarechotała.

– Byliście w pierwszej klasie, kiedy my chodziłyśmy do ostatniej, głupolu. Oczywiście, że was znamy, poza tym... – Spojrzała na Torao i ujęła w dwa palce kosmyk jego włosów. – Tego niebieskiego chłopczyka znam z własnego osiedla. Wyróżniasz się, kochanieńki.

Torao odskoczył od niej jak poparzony. W sumie, to sam chciałem wierzyć, że ta dzikuska tylko żartuje.

– Nie, nie... Nie jestem chłopczykiem! – powiedział całkowicie zarumieniony, a ja pokręciłem głową. Wtedy jej czarne oczy spoczęły na mnie. Były bystre.

– A ty jesteś zapewne tym dzieciakiem, który co i rusz zasiadał u dyrektora na dywaniku – powiedziała, jakby miała o czymkolwiek pojęcie. Nie ważne, że była starsza. – Mam nadzieję, że Hiszpanie są bardziej rygorystyczni. Nie lubię niegrzecznych chłopców.

Wydąłem wargi i omal nie rzuciłem na nią.

– A ja nie lubię paplających gęb – odegrałem się, ale nic to nie dało, bo Ado tylko wzruszyła ramionami i ciągnąc milczącą Hisę za sobą, wyminęła naszą trójkę, z głową wysoko uniesioną. Jakby coś sobie udowodniła.

– Nie chcę nic mówić, ale odprawa i samolot na nas czekają – zauważyła nagle, a ja spojrzałem na potężny elektryczny zegar zawieszony nad wejściem na lotnisko. Tym samym przekląłem w duchu jej parszywy uśmiech, który posłała w moim kierunku, po czym zniknęła z Hisą za automatycznymi drzwiami. We trzech ruszyliśmy za nimi.

Wewnątrz było tłoczno. Ludzie kręcili się. Wchodzili i wychodzili, a my staraliśmy się nie zgubić w tym tłumie, chociaż sam raczej unikałem dziewczyn, jak to tylko możliwe. Bo nawet jeśli już żadna nas już nie zaczepiała, podejrzewałem, że podczas szkolenia zdążą jeszcze ujawnić swoje upiorne oblicza.

Jak to kobiety...

W końcu przeszliśmy odprawę i mogliśmy już tylko czekać, aż wpuszczą nas do samolotu, którego nawet jeszcze nie podstawili. Wkrótce po tym okazało się, że lot został opóźniony o ponad godzinę, ze względu na awarię, przez co zdążyłem w tym czasie zrobić sobie krótką drzemkę na twardym krześle lotniska. Kiedy Ado szturchnęła mnie, bym wstawał, potwornie bolała mnie szyja, o plecach nie wspominając.

Nasza piątka wsiadła do samolotu jako pierwsza, ale co się okazało, po chwili dołączyli do nas japońscy żołnierze, poprzebierani w mundury. Hisa, siedząca obok mnie aż spięła się i zaczęła szeptać coś koleżance do ucha. Zrozumiałem z tego jedynie, że nie była pewna czy dobrze wsiedliśmy. Ado szybko jednak postanowiła zapytać umundurowanego mężczyznę, czy także ich grupa – licząca może trzy tuziny osób – wylatuje do Hiszpanii.

– Tak – odpowiedział jej z lekkim uśmiechem żołnierz. – W Hiszpanii potrzebują nas do zaprowadzenia porządku. Ponoć są zagrożeni atakami terrorystycznymi. Naszą misją jest ich wspomóc.

Ado skinęła mu głową i uśmiechnęła uspokajająco do Hisy. Ta jednak nie wyglądała na przekonaną, ale było już za późno na jej dalsze pytania, jak i również na ewentualne wycofanie się.

Samolot zaczął wyjeżdżać na pas startowy.

***

Byłem silnie zdezorientowany, bo zamiast w Hiszpanii, zatrzymaliśmy się w Polsce. Konieczna okazała się przesiadka do drugiego samolotu.

Hisa zaczęła panikować.

Westchnąłem na jej zachowanie i ruszyłem z bagażami w stronę jednego z umundurowanych mężczyzn.

– Co my tu robimy? – zapytałem.

Żołnierz spojrzał na mnie i lekko zachichotał.

– Wy naprawdę nie wiecie? – Zerknął na moich kolegów, którzy patrzyli w naszą stronę i na te dwie dziwaczne absolwentki. Pokręcił głową z politowaniem i powiedział: – Musimy obejść mur.

Mur.

Jaki kurde mur?!

Wtedy jednak podeszła do nas Ado i bezapelacyjnie uderzyła mnie w tył głowy. Jak się spiąłem i warknąłem na nią, to uśmiech dziwaka znikł z jej twarzy. A mimo to powiedziała pewnym tonem:

– Mur jest niewidzialną granicą. Zachód wymyślił sobie taki podział świata i wszyscy ludzie chcący przekroczyć jego granicę, muszą zatrzymać się w Polsce na dodatkowej odprawie. – Tu zrobiła pauzę, a ja już chciałem się odezwać, ale... – Poza tym lecieliśmy już dwanaście godzin. Nie wiem czy dałbyś radę dodać do tego jeszcze kolejne trzy godziny. Zważając na to jak szybko zacząłeś się nudzić i krzyczeć na cały pokład. Zaczepiałeś ludzi dookoła i zmuszałeś ich do rozmowy. Beznadzieja!

Tego było już za wiele. By nie zrobić z niej trwałej kaleki, postanowiłem odejść parę kroków i podejść do Torao, który stał pod tablicą odlotów i wyszukiwał nasz samolotu. Zwłaszcza, że nikt z naszej trójki nie spodziewał się takiego zwrotu akcji.

– Czym lecimy? – zapytałem, także wlepiając wzrok w czerwone, elektroniczne litery.

– Zapewne tym ostatnim – wskazał odlot na godzinę czwartą rano.

Ręce mi się załamały. To jeszcze dwie godziny stania i czekania, a ja już od dawna byłem strasznie głodny.

Jak na znak mój żołądek głośno zaburczał, a Torao spojrzał na mnie z lekko otwartymi ustami.

– Jeśli jesteś głodny, to gdzieś tu widziałem McDonald's. Możesz coś kupić, mamy sporo czasu zanim wyruszymy.

Spojrzałem na niego spod byka. Nie miałem przy sobie tylu pieniędzy by szaleć za granicą, gdzie nie mieli nawet waluty euro. Więc jego propozycja wydała mi się czystą fikcją. Nie miałem pojęcia ile jenów musiałbym wymieć w kantorze na złotówki, zanim w ogóle coś bym kupił.

Kiedy nie odpowiedziałem, ani się nie ruszyłem, Torao dziwnie na mnie spojrzał.

– Nie zabrałeś ze sobą pieniędzy? – zapytał, a ja tylko fuknąłem zezłoszczony.

Ledwie przełknąłem przekleństwo.

– Nie będę wymieniał jenów na złotówki. To marnotrawstwo.

– Chcesz, mogę zapłacić za twoje jedzenie. Sam mam aż nadto pieniędzy – powiedział uprzejmie, ale dla mnie była to czysta zniewaga.

– Nie potrzebuję twojej litości – warknąłem i już miałem odejść, gdy ten chwycił mnie za ramię i zatrzymał.

– To żadna litość, Azu. Tylko koleżeński gest.

Jego ciepły uśmiech przywołał jednak w moich myślach nie to, co chciałem. Koleżeński gest zamienił się nagle w podtekst, ale szybko wyrzuciłem go z głowy i zacisnąłem szczękę, mówiąc przy tym mało wyraźnie:

– Dobrze. Skorzystam z twojej oferty, ale teraz ty płacisz, a ja nie jestem żadnym twoim dłużnikiem! – warknąłem dobitnie, podejrzewając, że po tych słowach da sobie spokój ze stawianiem mi jedzenia. Ale on...

– No przecież mówię, że ci to zafunduję. Nie chcę byś mi cokolwiek oddawał – powiedział z lekkim uśmiechem i pociągnął mnie w stronę restauracji z fast-foodem.

***

Ta niby kolacja z Torao dodała mi sił. Kupił mi Big Mac'a, który nie był tak tani jak Cheeseburger, ale za to sprawił, że się najadłem. Zwłaszcza, że ten drań zamówił dla mnie też zestaw z colą i frytkami, chociaż na początku wzbraniałem się przed tym jak tylko mogłem. Ale to on składał zamówienie.

Torao musiał być naprawdę bogatym dzieciakiem, skoro był w stanie wydać na naszą kolację łącznie ponad dwa tysiące jenów w formie pięćdziesięciu polskich złotych.

W końcu jednak nasza piątka i japońscy żołnierze wsiedliśmy do samolotu lecącego już bezpośrednio do Hiszpanii. Tym razem jednak nie byłem tak bardzo pobudzony jak wcześniej, a raczej co chwilę odlatywałem myślami do tego, co stało się w McDonaldzie, bo... To było naprawdę dziwne doświadczenie dla kogoś takiego jak ja. Jego uśmiech i swobodna rozmowa między nami. Sam fakt, że o mnie zadbał był jak miód rozlewający się na moim sercu. Może... Może kiedyś...

Nawet nie wiedziałem kiedy zasnąłem. Ale zdawałem sobie sprawę z tego, że śnię już w chwili, gdy podszedł do mnie Izan. Mój przyjaciel, który trzy lata temu wyjechał do Hiszpanii wraz z matką. Ponoć mieszkał tam jego wielce bogaty ojciec.

Azu! zawołał do mnie senny chłopak. Jak dobrze jest znów cię zobaczyć!

Co ty mówisz? zapytałem. Przecież nadal jesteś moim przyjacielem.

To tylko fikcja w twojej głowie – uśmiechnął się. – Uważaj, gdy już z wylądujecie. Bardzo cię proszę. Tutaj jest niebezpiecznie.

Wtedy za jego plecami pojawiła się tęczowa polana. Piękna! Niesamowita! Mieniąca się kolorami, których nazwy sam nie umiałem określić. Zaparło mi dech, przez co nie zdążyłem nawet pożegnać się z Iznem, gdy ten zniknął, przechodząc przez pomarańczową, świetlistą bramę.

I tyle go widziałem.

***

– Proszę państwa, zbliżamy się do lotniska w Madrycie. Prosimy zapiąć pasy i przygotować się do lądowania!

Natychmiast się przebudziłem i zdałem sobie sprawę, że Ado i Amon wpatrywali się we mnie z dziwnymi minami. Zupełnie, jakby mieli o czymkolwiek pojęcie. Na moje szczęście ci odwrócili ode mnie wzrok, gdy samolot wpadł w strefę lekkich turbulencji, a przerażona Hisa zwróciła na siebie uwagę wszystkich, panikując:

– Czemu samolot podskakuje?! – zapiszczała jak mała dziewczynka, a ja omal nie udławiłem się wstrzymywanym śmiechem. Z resztą nie tylko ja, bo i Amon i Torao nie mogli usiedzieć tych ostatnich kilku minut bez swoich kąśliwych uwagi, docinków i śmiechu. Nawet jeśli Ado bez przerwy gromiła ich wzrokiem.

A ponoć Hisa była od nas dwa lata starsza!

– Boisz się latać? – zapytał ją w końcu Amon, gdy znaleźliśmy się na już stałym lądzie. Hisa szła wczepiona w ramię Ado. Bez słowa kiwnęła mu głową, a on lekko poklepał ją po ramieniu dla dodania otuchy.

I tak też wreszcie udało nam się przejść ostatnią odprawę, a moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Tutejsze zegary wskazywały godzinę szóstą rano.

– Dokąd teraz? – zapytałem, gdy zawodowi żołnierze niespiesznie zaczęli się od nas oddalać. Ado, która wydawała się najbardziej zorientowana w sytuacji, tylko wzruszyła ramionami.

– Chyba musimy iść za nimi. – Wskazała żołnierzy. – Oni przylecieli na służbę, a my na szkolenie wojskowe.

Westchnąłem i bez słowa ruszyłem za nią i mundurowymi w stronę parkingu. Tam stała jakaś furgonetki w kolorze moro i to do niej wsiedli żołnierze, a nasza piątka zatrzymała się wpół kroku. Nie byliśmy pewni czy możemy wsiąść tam z nimi. Nagle jednak usłyszeliśmy męski głos, wołający nas po hiszpańsku:

– Przepraszam bardzo, jesteście może uczniami szkoły wojskowej z Japonii? S.U.M.?

Ado wyrwała się przed szereg.

– Absolwentkami i uczniami – poprawiła mężczyznę, a mnie zalała fala dziwnego skrępowania. Jakbym miał czuć się w stosunku do niej kimś gorszym. – Tak, to my. Przyjechaliśmy tutaj na szkolenie.

– Miło mi. Ja nazywam się Marcus i od dziś będę waszym przełożonym – przedstawił się z głębokim ukłonem, po czym dodał: – Dobrze, w takim razie zapraszam was do mojego samochodu. Zabiorę was do obozu szkoleniowego, gdzie wszystko wam wytłumaczą.

I już miałem bez skrępowania wykonać jego polecenie, zwłaszcza, że nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Ale wtedy zostałem gwałtownie zatrzymany przez czyjąś dłoń. Odwróciłem się zdezorientowany.

Moi towarzysze nie poruszyli się ani o krok.

– Kim pan jest? – zapytał nagle Torao czujnie. Coś w jego pytaniu mnie zaalarmowało.

– Nazywam się Marcus López. Będę... – Tu nie dokończył, jakby nagle zrozumiał o co tak naprawdę pytał go mój kolega. Ja również z dużym opóźnieniem zdałem sobie z tego sprawę. Bo dopiero, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem facetowi w oczy, zrozumiałem prawdziwe obawy innych. Za późno zorientowałem się, że ten facet nie wyglądał normalnie.

Był dużo bledszy od nas i miał chyba z dwa metry wzrostu! Jego tułów był doskonale wyrzeźbiony, co widziałem przez napiętą koszulkę na ramiączkach, ale ręce, nogi i palce jego dłoni wydawały się jakby na pozór doklejone do niego. Były chude, prawie kościste, a żyły, które widać było gołym okiem, były szare. Prawie czarne. Zadrżałem jeszcze bardziej, gdy w oczach naszego przełożonego ostrzegłem dziwne... Pragnienie? Od razu przypomniałem sobie wszystkie historie o wampirach i innych strzygach, duchach czy upiorach.

„Ale przecież to niemożliwe" – tłumaczyłem sobie, zanim nie spojrzałem ponownie na jego twarz. Na jego usta... Na jego długie, szpiczaste i ostre siekacze oraz kły, które teraz wystawiał na światło dnia. Słońce odbijało się od nich... Od jego porcelanowej skóry, uwidaczniając czerń żył na obu rękach. Facet nawet nie zakrywał tych potwornych cech, kiedy wszyscy jak jeden mąż zbledliśmy z ogarniającego nas przerażenia.

„To tylko zły sen. To tylko zły sen..." – wmawiałem sobie, twierdząc, że zaraz się obudzę i znów będę siedział w samolocie lecącym do Hiszpanii. Nogi miałem jak z waty i choć nie pasowało to do mnie, ukryłem się połowicznie za Ado, która jako jedyna stała na pozór prosto, gotowa do ewentualnej walki z tym monstrum.

– Ach! – westchnął Marcus i załamał ręce, a my na ten nagły ruch cofnęliśmy się o krok, jak jeden mąż. – Wschodniacy, to jednak prymitywne stworzenia.

– To niemożliwe... – Głos Hisy załamał się, gdy jej ciało oblał pot.

– Tak, moi mili. Jestem wampirem – przyznał nieznajomy z lekką nutą poirytowania. – Tym z bajek i legend. Ale co ważniejsze dla was, nie jestem tu najgroźniejszy.

– Dlaczego mamy w to uwierzyć?! – zawołał Amon, a ja dopiero wtedy zdałem sobie z czegoś sprawę. Ludzie wychodzący z lotniska, patrzyli na nas jakbyśmy byli niezwykle rzadkim okazem. Jednak nie to było w nich najgorsze.

Każdy był różnorodnie inny.

Piękne kobiety, których ruchy były nienaturalnie uwodzicielskie. Wydawały się pływać po chodniku. Były też osoby ze skrzydłami wróżek lub szpiczastymi uszami, co nie mało mnie strwożyło. No i jeszcze luzem po ulicach chodziły wilki! Potężne i ogromne, o różnokolorowym ubarwieniu. Od białych po czarne, a nawet jeden był lekko zielonkawy.

To nie mogła być prawda!

– Nie róbcie scen, dobrze? – powiedział w końcu wampir. – Jeśli nie chcecie brać udziału w szkoleniu, wasz wybór. Nie wiem tylko czy mimo to uda wam się teraz wrócić do domu. Wschodniacy. I nie mówię o tym, że zostaniecie prędzej zjedzeni lub rozszarpani przez naszych nadprzyrodzonych.

Wtedy odwrócił się i ruszył w stronę czarnego Seata, a my nadal staliśmy jak zmrożeni na środku parkingu. Jedna chwila... Druga chwila... Trzecia...

– Co robimy...? – zapytała drżąca Hisa, a ja cały spięty przyglądałem się tylko, jak istoty podobne do Marcusa, wilki i inne byty, zataczały wokół nas coraz mniejsze koła. Było to bardzo subtelne, choć może tylko mi się zdawało. Mimo to wolałem nie ryzykować.

Cholera jasna!

– Skorzystamy z jego podwózki – powiedziałem, wskazując czarny samochód na parkingu. – Ten wampir powiedział, że nie jest najgroźniejszy.

– I tak po prostu chcesz mu zaufać? – zapytał Torao z chrypą.

Skinąłem nieznacznie głową.

– A mamy inne wyjście?

– Nie chcę was pospieszać, ale myślcie co robimy, bo zaraz możemy stać się czyimś śniadaniem – powiedziała Ado, która zapewne także spostrzegła zacieśniających się wokół nas nadprzyrodzonych.

Jednak nim ktokolwiek jej odpowiedział...

– Nie musicie uciekać, jeśli nie chcecie, ssss...

Pod naszymi nogami dostrzegliśmy węża. Gadającego!

Czy był jadowity? Czy chciał nas zabić? Czy był głodny?

Serce waliło mi jak młotem, za wszelką cenę próbowałem znaleźć wyjście z tej tragicznej sytuacji, aż...

– Na Boga! – Marcus znów pojawił się przy nas, dociskając węża butem do ziemi. – Do samochodu! Całą piątka! Ale już!

I nim się obejrzeliśmy, biegliśmy w stronę jego pojazdu ile sił w nogach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro