Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

AZU

Całą drogę przebyliśmy w ciszy. Ciszy przeplatanej z charakterystyczną, hiszpańską muzyką. Radosną i skoczną. Niektóre kawałki sam znałem i gdyby nie dławiący mnie strach, pewnie zacząłbym nucić w ich rytm. Jednak jedna myśl zabijała całą moją chęć na radosne przebycie drogi do obozu. Myśl, że obok mnie, za kierownicą, siedziało monstrum.

W obozie znaleźliśmy się niecałe dwadzieścia minut później. Cała nasza piątka czym prędzej wysiadła z samochodu, gdy tylko dostaliśmy na to pozwolenie. Gdyby jeszcze wczoraj ktoś powiedział mi, że zmięknę i struchleję przez nieistniejącą baśniową istotę, kierującą normalnym samochodem, padłbym ze śmiechu.

Drzwi zatrzasnęły się za wampirem, co zwróciło naszą uwagę. On uśmiechnął się do nas, wyszczerzając zęby. Dreszcz dopadł mnie od razu.

– Idziemy, wschodniacy. – Były to jego pierwsze słowa odkąd ruszyliśmy spod lotniska. – I lepiej się nie oddalajcie.

Wykonaliśmy jego polecenie. Ja ledwie oddychałem, przez dławiący mnie strach. Byłem porażony tym, co się działo. Tym gdzie się znalazłem. Czy nasze ministerstwo wiedziało, że tu są te wszystkie... Potwory?

Wreszcie dotarliśmy do obozu. Skupiłem więc swoją uwagę na wszystkim innym, tylko nie na tym, że wokół nas – także tu – przesiadywali nadprzyrodzeni różnych maści i wielkości. Przechodziliśmy właśnie między dziwnie malutkimi domkami, a raczej kampusami. Każdy z nich miał przy drzwiach zawieszony inny numer – 55, 57, 59 – i tylko w ten sposób się wyróżniały. Poza tym każdy był biały i miał płaski dach, ale tak ustawiony, by deszczówka mogła spływać po nawierzchni szarych blach. Przed niektórymi domkami na malutkiej werandzie, siedzieli umundurowani ludzie. Były też inne wampiry, podobne do naszego przełożonego, które wpatrywały się w nas, jak w jedzenie. Którym zapewne byliśmy.

Aż zaczęło mnie zastanawiać czy nie znaleźliśmy się właśnie w obozie koncentracyjnym. Takim, w jakim przebywali Żydzi i Polacy podczas drugiej wojny światowej.

Wreszcie, po przejściu sporego odcinka obozu, w pełnym słońcu, nasz przewodnik zatrzymał się. Stanął przy szeregu domków o numerach od 324 do 330. Następnie powiedział:

– Złóżcie swoje bagaże w tych budkach. Tam są łóżka, niewielka łazienka i trochę półek. Jeśli pomieścicie się z całym swoim bagażem, wyjdźcie na zewnątrz. Będę czekał wraz z innymi. – Tu uśmiechnął się do nas ciepło, a mimo to te kły... – Macie maksymalnie pół godziny. Rozejść się!

I tak nasza piątka pognała, każdy do innego domku. Moim okazał się ten z numerem 325. W środku zastałem: szary materac, rozlatującą się i pęknięta na zawiasach szafę oraz malutki zlew, którego nie umieszczono w łazience. Natomiast w tym drugim pomieszczeniu okazało się, że poza brodzikiem i toaletą nie było niczego więcej. Aż zastanowiło mnie czy woda była tu ciepła...

Zacząłem rozpakowywać się, choć ręce drżały mi niemiłosiernie. Kilka razy nawet na głos mówiłem do siebie, abym przestał się bać. Ale jak mogło to zadziałać, skoro któryś z tych potworów w każdej chwili mógł przyjść do tej budki i mnie zabić?

I tak niewiele myśląc, przy zamykaniu zepsutych drzwiczek szafy, gdy już każda z moich rzeczy była włożona do środka, chciałem nawet uciekać. Jakoś wycofać się stąd. Samolubnie opuścić Hiszpanię i wrócić do domu. Ale...

Drzwi mojej kanciapy otworzyły się gwałtownie, przez co ośmieszyłem się, piszcząc jak mała dziewczynka.

– Wychodzić! Pół godziny minęło – powiedział nasz przełożony, stojąc w przejściu i uśmiechając się do mnie lekko. Jakby moja reakcja go co najmniej usatysfakcjonowała.

Wyminąłem go jednak dopiero wtedy, gdy ten warknął na mnie jak dziki zwierz. Wystraszony pognałem na zewnątrz, a kiedy przeciskałem się między nim, a framugą, niechcący dotknąłem jego lodowatej dłoni.

Dreszcz przeszedł mi pod skórą.

Przed sąsiednim domkiem stali już moi towarzysze, ustawieni na baczność, więc bez słowa dołączyłem do nich, stając koło Hisy. Marcus ustawił się przed nami bez słowa i przez chwilę wydawał się przeliczać naszą piątkę. Potem stanął do nas bokiem, również prostując plecy i ostatni raz przeszył groźnym spojrzeniem. Nie poruszyliśmy się nawet wtedy, gdy z oddali dobiegł tętent kopyt i odgłos kół szeleszczących o żwirowe podłożę. Minęła więc chwila, zanim powóz dojechał na plac, gdzie staliśmy. Kilka osób przełknęło ślinę. Dwa zaprzężone do pojazdu konie były białe jak świeży śnieg, a ponadto miały... O matko! To były jednorożce! Najprawdziwsze jednorożce, w których istnienie wierzyłem bardziej niż w wampira, nadal stojącego bokiem do nas.

Jednak kiedy karoca zatrzymała się, Marcus podszedł do drzwiczek i niczym doskonale wyszkolony kamerdyner, otworzył je. Potem skłonił się nisko przed wysiadającymi ludźmi, a mnie zaparło dech w piersi. Na chwilę zapomniałem o dławiącym mnie strachu.

Ze środka wysiedli dostojnie wyglądający dwaj faceci – starszy i młodszy – oraz ich towarzyszki, ubrane w wyszukane suknie, zapewne zasługujące na miano niebywale drogich.

„Jeśli to nie są władcy Hiszpanii, albo jacyś burżuje, to boję się myśleć jak bogaty to kraj" – zauważyłem w myślach, oczywiście uznając to za sarkazm. – „Szkoda tylko, że nas nikt nie ostrzegł, że to państwo jest tak eleganckie" – pomyślałem, a wtedy odezwał się do nas starszy mężczyzna z włosami przeplecionymi czernią i głębokim brązem:

– Witajcie, moi drodzy. – Jego głos był wyjątkowo miękki jak na faceta. Jakby całe życie spędził śpiewając w operze. – Nazywam się Król Alvin Santi, a to moja żona, Królowa Beatriz Chamorro. – Objął ramieniem kobietę, charakteryzującą się włosami białymi jak ogony koni przy ich karocy. Ja za to stałem niewzruszony, ale kiedy dotarło do mnie, że on... Określił się mianem króla Hiszpanii omal nie wystąpiłem z szeregu.

Wtedy też przed nas wyszedł młodszy chłopak, wyróżniający się jeszcze silniej niż kobieta u jego boku. Już wtedy byłem pewien, że jest...

– Ja natomiast jestem księciem Hiszpanii. Alejandro Santi Chamorro. – W porównaniu z ojcem ten miał głos jak żołnierz. Jak sam generał i nawet zacząłem się tego obawiać. – To moja siostra bliźniaczka, Camille Santi Chamorro.

Położył dziewczynie dłoń na ramieniu, a ona dygnęła, lekko się do nas uśmiechając. Wyglądała najbardziej przystępnie na tle całej rodziny, ale jak powszechnie wiadomo – pozory mogły mylić. Jej matka miała właśnie minę jak drapieżnik oceniający potencjalną zwierzynę, a ja zastanowiłem się jak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Teraz już nie mogłem powstrzymać odruchu lekkiego... Naprawdę delikatnego wycofania się.

A to wiązało się z wyjściem z szeregu.

Wampir skrzyżował ze mną wzrok i warknął groźnie, jakby od mojej postawy zależało jego życie.

Czym prędzej wyrównałem do linii, nie chcąc narażać się na zjedzenie. Ciekawiło mnie czy rodzina królewska także należała do nadprzyrodzonych?

– Chłopcze, coś nie w porządku? – zapytał król Alvin, a ja zrównałem z nim spojrzenie. Był on najniższym członkiem swojej czteroosobowej rodziny.

– Nie... – Głos mi się załamał. – Wasza Wysokość.

Jego uśmiech wydał mi się przesłodzony, nim nie kontynuował, już z nieco poważniejszą nutą, niż przedtem:

– Zostaliście tu przysłani przez wasze ministerstwo jako uczniowie, a niektórzy nawet jako wykwalifikowani żołnierze. Mimo to wszyscy musicie przejść pod okiem naszych ludzi gruntowne szkolenie. Początki mogą wydać się wam śmieszne, albo nawet nieprzydatne, ale zapewniam was, że znacznie zwiększycie tu swój bojowy potencjał. I kto wie, może nawet nie będziecie chcieli już stąd wyjechać.

W czasie, kiedy on mówił, ja zacząłem zastanawiać się, dlaczego tak naprawdę właśnie stoi przed nami cała rodzina królewska, a nie na przykład sama królowa. Czemu każdy z nich się przedstawił? Czy nie było to dość... Dziwne?

– Na czym będzie polegało szkolenie, Wasza Wysokość? – zapytała nagle Hisa, a ja zauważyłem, że król skończył mówić.

Jego twarz na zadane pytanie nagle rozpromieniła się, nim nie odpowiedział:

– Otóż... Będziecie medytować i uczyć się niejakiej magii klasycznej.

„Że... Co?!" – pomyślałem, zastanawiając czy dobrze zrozumiałem. Czy ja jeszcze potrafiłem hiszpański...

Silny szok musiał być wygrawerowany na mojej twarzy, bo zdanie to wydało mi się bardziej niż niedorzeczne. I pewnie nie tylko po mnie było to widać. Ktoś obok sapnął, a Ado nawet się zachwiała, wysuwając z szeregu. Wampir poprawił ją natychmiast.

– Ale... – zaczął Amon, jednak wtedy na przód wysunęła się księżniczka Camille i w kilku susach, znalazła tuż przed nami.

– Ale co? Coś wam nie pasuje, señor? Mój ojciec powiedział, że wydaje się to śmieszne, ale zwiększa potencjał. Więc proszę nie marudźcie, dobrze?

Uśmiech jej różowych ust przyprawił mnie o ciarki niesmaku, ale Amon dał się złapać w jej kobiecą pułapkę. Widziałem jak zaciska i rozkurcza dłonie u boków.

Wtedy też królowa przywołała córkę do porządku, więc ta wróciła do szeregu. „Może oni boją się naszego orientalizmu?" – pomyślałem, a wtedy każdy z członków rodziny królewskiej skłonił się lub dygnął i ich szyk rozpadł się. Każdy po kolei powrócił do przepięknie zdobionej karocy, której drzwiczki zamknął za nimi Marcus, a następnie wydał nam komendę:

– Równaj! W prawo! – Wykonaliśmy, a konie i karoca ruszyły, po strzale z lejców. – Marsz! – dodał, a my bez zawahania maszerowaliśmy za pojazdem, który kierował naszą grupą.

***

Po opuszczeniu terenu obozu od razu skierowaliśmy się przez calle del Río w stronę senatu. Znaleźliśmy się przy głównej ulicy – calle de Bailén – o czym poinformował nas wampirzy przewodnik. Mijając ten jak ważny budynek, poczułem się dziwnie. Jednak uczucie to minęło w chwili, gdy przed nami pojawiła się czarna, metalowa brama. Czuwały przy niej dwa żywe wilki. Ogromne wilki!

Hisa aż pisnęła i przyspieszyła kroku, kiedy jeden z nich podszedł, by nas obwąchać. Jednak wystarczyło znaczące warknięcie wampira, by zwierzak wrócił do pilnowania wejścia, a dziewczyna wyrównała marsz. Wtedy nasza piątka została zatrzymana, a następnie Marcus przeleciał wzrokiem przez nasz szereg i odwrócił do nas bokiem.

Sam już król wysiadł z karocy i podszedł do nas, a nasz przełożony skłonił się i oddał mu głos.

– Teraz przejdziecie pierwszy trening medytacji, o której wam wspomniałem. Wejdziecie do Królewskich Ogrodów Sabadiniego, a potem Marcus wyróżni spośród was silnych i słabych w tej dziedzinie. Jeśli będzie trzeba, otrzymacie w tym zakresie dodatkowe lekcje, ale to ogłosimy dopiero po drugiej próbie. Choć jako wyznawcy buddyzmu, medytacja powinna być wam już znana w jakimś stopniu.

Prawie zrobiłem krok w tył.

Moja matka, ani ojciec nigdy nie wyznawali żadnej religii i nigdy nie uczyli mnie sztuki medytacji. Wiedziałem, że w Japonii była to praktyka powszechna, ale nie u mnie w domu.

Wtedy król odwrócił się i znów wsiadł do karocy, która zdążyła zawrócić, po czym wampir ustawił się do nas bokiem i zawołał znów ostro:

– Spocznij! – Jak jeden mąż zwróciliśmy się w tym samym kierunku, w którym stanął on. – Drużyna, za mną w marszu!

I tak wykonaliśmy kilka kroków w przód, zanim nie zostaliśmy poprowadzeni w stronę bramy i wprowadzeni za nią. Ogromne wilki nadal nas obwąchiwały, a idąca przede mną Hisa znów zgubiła krok.

Zeszliśmy po schodkach i znaleźliśmy przy potężnym labiryncie z żywopłotu. Przeszliśmy obok do rozwidlenia i stamtąd dalej na wprost. Mijaliśmy białe posągi, kwitnące magnolie i cyprysy, których charakterystyczny zapach drażnił mój nos. Równo przycięty zielony trawnik, wyglądał jak ze snu, a co więcej, w ogrodzie było cicho od ludzkich głosów, a zarazem głośno od cykania świerszczy i bzyczenia pszczół. Bardzo podobało mi się to, choć pewnie nie zniósłbym takiego stanu przez dłuższy czas. Nie przepadałem za długą ciszą.

Wreszcie, przy kolejnym rozwidleniu, skręciliśmy w prawo. Zauważyłem wtedy, że odeszliśmy od krańca ogrodów i przeszliśmy w ich centralną część. Było tu o wiele więcej spacerujących ludzi niż przedtem, a co za tym idzie, wzmógł się harmider. Ogrody przestały wydawać się oazą spokoju.

Wampir zaprowadził nas wąską, żwirową dróżką w bok. Na trawie przy niej znajdywało się kilka osób, siedzących i stojących w różnych pozycjach. Każdy na piankowej matacie do ćwiczeń. Mieli zamknięte oczy i wcale nie wyglądali jak osoby potężne lub związane z wojskiem, tak jak nasza grupa.

– Drużyna, stój. – Głos wampira był dużo cichy, gdy wydał komendę. Najpewniej nie chciał wytrącić medytujących z równowagi, aczkolwiek każdy z nas usłyszał słowa i się dostosował. – Na maty, rozejść się – zarządził, a my natychmiast rozeszliśmy się, w poszukiwaniu wolnych miejsc na trawie. Zauważyłem wtedy, że część osób, które już tu były, przyglądało się nam z zadziwieniem. Jakby wydawane komendy kłóciły się z brakiem munduru i młodym wiekiem. Niektórzy nawet podnieśli się z mat i oddalili się, kończąc medytację. Zapewne wiedzieli, że teraz nie będą mieli spokoju.

Słońce świeciło nad nami coraz mocniej, a ze mnie po marszu tutaj, lał się pot. Niesamowicie także chciało mi się pić i jeść. Ale wiedziałem, że jeszcze muszę chwilę wytrzymać. W końcu ile mogłoby trwać takie szkolenie z głupiej medytacji? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro