elektryczne mandarynki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Monotonne burczenie drukarki było jak wstęp do epopei myśli, w których za moment miałem zatonąć. Elektryczny szczęk, zgrzytanie maszyny niby zębów zirytowanego pracownika biura. Praca martwej istoty, a wśród tego syk zasłyszanych urywków dialogów oraz rozmów ekspresu do kawy z kubkami.

"Technologia to zjawisko naprawdę humanoidalne" stwierdziłem. "Nie dość, że wydaje całą gamę onomatopei od radosnych po boleściwe, to w podobnie brutalny sposób jest wykorzystywana przez ludzi."

Pracownicy naszego biura na zmianę rzucali się to do ekspresu, to do drukarki, po drodze nieustannie klepiąc coś w klawiatury laptopów, które finalnie były niedelikatnie zatrzaskiwane. Gdy któraś wymęczona machina z jakiegoś powodu odmówiła współpracy, co bardziej wyedukowani próbowali coś naprawiać, rozsądniejsi i ci bardziej niepewni swoich umiejętności wołali po fachowców, a najbardziej narwani idioci niekiedy po prostu ze złością kopali Bogu winny sprzęt.

W stosunku do ludzi społeczeństwo zachowywało się podobnie, wszędzie było tak samo. Niektórzy wyciągali dłonie, niektórzy umywali, a niektórzy woleli tą łapą przywalić.

— Ekspres znów nie działa! — zawołałem trzeci raz w tym tygodniu, nie siląc się nawet na zabijanie mojego naturalnego akcentu.

Do niedawna jeszcze próbowałem imitować francuskie dźwięki i wdzięki, ale już mi przeszło. Posługiwałem się żabim wybornie, a gdy przychodziło do komunikacji pisemnej, w żaden sposób nie szło zauważyć, że jestem obcokrajowcem, lecz w głosie wciąż brakowało jakiegoś bliżej nieokreślonego pierwiastka francuszczyzny. Moja rozmarzona sąsiadka nazywała to brakiem "kropli winna i poezji we krwi", ja prędzej "późnym stadium paradoksu zjedzonych croissantów". Kiedy przyjechałem, miałem wrażenie, że wszystko jest niezwykłe, inne, cudowne, francuskie, ale z przemijającym czasem, a tym samym zwiększającą się ilością spożytych croissantów, rzeczywistość narodu impresjonistów zaczęła zdawać mi się podobnie przyszarzała, podobnie normalna i podobnie gorzka w swojej rutynie. Dlatego przestało mi zależeć, by imitować francuskie zaśpiewy, które i tak mi nie wychodziły. Ze znudzeniem poddałem się wpływom paradoksu zjedzonych croissantów.

Tubylcy, którzy znali mnie od początku, aż dziwili się, że ta zmiana zaszła we mnie tak prędko. Na początku tylko podśmiechiwali się z moich szeroko otwierających się oczu na coraz to nowsze, dotychczas znane tylko ze zdjęć zabytki, ulice, słowa, twarze, kolory. Wszystko zdawało mi się cudownie egzotyczne, uderzająco inne, zachwycające. Próbując zachować jednak pozory znajomości z kulturą, jakiej chyba po studencie piątego roku romanistyki moi profesorowie by oczekiwali (albo tylko jak mi się imaginowało, oczekiwali), starałem się nie biegać z aparatem i fotografować wszystko, co się rusza bądź i nie. Jednak nagle doznałem uderzającego zawodu. Pewnego dnia po prostu się obudziłem, otworzyłem okno, a ulica wydała mi się tak banalnie zwyczajna, że aż musiałem ze zdumieniem przetrzeć oczy. Niebo było w kolorze papierosowego dymu, na chodnikach walały się niedopałki, a w rogu przejścia podziemnego leżał bezdomny. Z dnia na dzień Paryż z pocztówki przerodził się w okrutną metropolię.

— Znowu? — zapytała z westchnieniem brunetka w damskim garniturze, którą była Laura, księgowa. W firmie zajmującej się głównie eksportem cytrusów, w której udało mi się znaleźć pracę tłumacza, dzięki perfekcyjnej znajomości języka francuskiego i mandaryńskiego (mojego ojczystego), podobnie jak na Tajwanie, na którym spędziłem pierwsze dwadzieścia trzy lata życia, obowiązywał surowy dress code, przez który wszyscy od poniedziałku do soboty musieliśmy biegać w garniturach. Ponownie, kolejna rysa na moim skrzywionym wyobrażeniu Europy, w której wymierają konwenanse. — No nic, nie przejmuj się, Kajko.

Kajko było przezwiskiem, które przylgnęło do mnie jeszcze w rodzinnym mieście i którego z całej duszy nienawidziłem, lecz jak to często bywa, które uczepiło się niczym rzep do psiego ogona i pociągnęło aż na drugi koniec świata. Jak widać, Francja nie była inną planetą, jak jeszcze do zeszłego roku mi się zdawało, i podobnie jak istnieli ludzie robiący świństwa oraz śmieci na chodnikach, tak też istniał Kajko, który przecież miał pozostać daleko, daleko, na Tajwanie.

Bardziej życzliwi ludzie po moim przylocie serdecznie mówili mi, bym nie bał się być sobą i nie czuł potrzeby wypierania się swojej kultury, przez znalezienie się w innej. Może obawiali się, że ten francuski pierwiastek mnie opęta, że będę się bał jawnie utożsamiać z własnym narodem (jak gdyby moje skośne oczy i krucze włosy nie były permanentną wizytówką tego, skąd pochodzę). Chyba dlatego wrócił Kajko - człowiek, który miał umrzeć wraz ze zmianą krajobrazu, człowiek, który był mną. Francja nie pozwoliła mi przestać być Kajko.

Choć na drugi koniec świata przygnała mnie dosyć romantyczna wizja kompletnie innej rzeczywistości, jej ognisko było nadzwyczajnie zwyczajne, bo był nim twitter. Historia jakich milion, zacząłem coś czytać, najpierw po angielsku, później po francusku, którego zaczynałem się uczyć. Interesowało mnie życie tak daleko, interesowało istnienie w kolebce kultury dwudziestego pierwszego wieku. Miałem nieodparte wrażenie, że ta nasza era, era wschodu jako odrębnej jednostki kulturowej już przeminęła, zgasła pod wpływem wschodzącego słońca zachodu. Chciałem pojechać i zobaczyć, jak bardzo różniłoby się moje życie, gdybym urodził się w integralnej kulturze, pośród narodu, który stał się swoistym metrem Ziemi, przez który przebiegały tuziny ras, różnych grup etnicznych, które zamiast deptać kraj, sprawiały, że panował w nim kosmopolityzm, porządek, do jakiego podświadomie dążyliśmy od początku świata. Tak przynajmniej sobie to wyobrażałem.

Wyobrażałem sobie bardzo wiele, chociaż by to, że codziennie będę siedział i podziwiał wieżę Eiffla, myśląc, jak to cudownie musiało być, gdy jeszcze stała Wystawa Światowa. Teraz niezbyt mi się to uśmiechało, bo pod konstrukcją o każdej godzinie dnia i nocy kłębił się tłum ludzi. Zresztą nie bałem się tłumów, w końcu dorastałem w Tajpej. Mimo wszystko bolał mnie ten nowoczesny Paryż, który zamiast objawić mi obraz kultury, która zaraziła szeregi moich rodaków, jak i cały wschód, był podobnie unowocześniony jak znajome większe azjatyckie miasta. Jednak nawet po tym brutalnym zderzeniu z rzeczywistością lubiłem przechadzać się po mieście i w głowie wymieniać wszystkie postaci historyczne z nim związane.

Napoleon, Voltaire, Charles Baudelaire, Renoir, Monet, Artur Rimbaud, Ludwik XIV, Manet, Aleksander Dumas młodszy i stary, Seurat, Degas, Emile Zola, Marat, David, Maria Antonina...

Lubiłem zatrzymywać się przed starymi kamienicami i po prostu patrzeć. Lubiłem komunikację miejską, lubiłem nawet brud Sekwany. Chociaż pod niemalże każdym mostem tłoczyła się grupa bezdomnych i wszędzie śmierdziało szczynami. Mimo wszystko lubiłem ten mój wymarzony Paryż. Był trochę jak piękny ogród, tylko że po mocno zakrapianej imprezie, czego efektem były wszędzie walające się butelki oraz inne śmieci, jakiś śpiący pijak i poczucie wszechobecnej dewastacji. Jak najwybitniejsze dzieło sztuki, tylko że pocięte na kawałki, a później posklejane taśmą i finalnie wsadzone do najbardziej tandetnej ramki, jaką tylko można sobie wyobrazić.

— Może to i dobrze. Nie utopicie się w kofeinie — zauważyła Véronique'a, która należała do wąskiej grupy gardzących kawą pracowników naszej firmy.

Wzruszyłem ramionami, chociaż w duchu odrobinę przyznałem jej rację. Ostatnio bardzo źle sypiałem, choć zmęczenie przyczepiło się do mnie bardziej niż głupie przezwisko i chora ambicja. Nocami tylko siedziałem, wpatrując się w bezgwiezdne niebo, które znałem z rodzinnych stron. Myślałem o tym, że tego dnia nie nastanie koniec świata, bo w Tajpej jest już nowy dzień, a dla moich starych znajomych żyję minionym dniem. Jestem dosłownie z przeszłości.

Pożegnałem się grzecznie z resztą moich współpracowników. Prawdopodobnie genialnie pogłębiałem w ich głowach stereotyp zahukanego, spokojnego Azjaty, ale nie przeszkadzało mi to szczególnie. Może nawet okazywało się pomocnym, bo większość ludzi zachowywała się wobec mnie życzliwie. Chociaż muszę przyznać, że zdarzały się sytuacje, których wolałbym uniknąć. Na przykład, kiedy Agrippine, moja wcześniej wspomniana sąsiadka, choć może powinienem nazwać ją współlokatorką, postanowiła przedstawić mnie swojemu znajomemu z Chin. Skończyło się na tym, że po wymianie uprzejmości i faktu, skąd pochodzę, ów osobnik z całą pewnością celowo stwierdził, że "dobrze poznać kogoś z tego samego kraju". Nie mogąc powstrzymać patriotycznego ducha, który się we mnie niespodziewanie obudził, odpowiedziałem cierpko, że "nie wiedziałem, że on też jest z Tajwanu", po czym oboje obraziliśmy się na tyle, na ile wychowanie nam pozwalało, czyli niezbyt bardzo, ale jednak widocznie. Agrippine chyba nigdy nie zrozumiała czemu.

Powrót do mieszkania zajmował mi kilkadziesiąt minut, ale i tak mniej niż w Tajpej, więc nie narzekałem. Ja ogólnie bardzo mało w życiu narzekałem. Nauczyłem się po prostu żyć, pracując jak wariat dla marzeń albo z przyzwyczajenia. Wykonywałem wszystkie zaplanowane podpunkty, nie zostawiając sobie pola na spekulacje, czy coś mi się uda, czy nie. Jednak jakiś czas temu wyczerpały mi się marzenia, zostało tylko to drugie. Szczerze powiedziawszy, nie byłem pewny, co pocznę z tym fantem. Gdyby nie fakt, że byłem przyzwyczajony do zachowywania twarzy uprzejmego pokerzysty, już pewnie palnąłbym sobie w łeb.

Bonjour, Kajko — szepnął ktoś za mną widocznie czymś rozbawiony, gdy tylko przekroczyłem próg mojego przybytku.

Gdybym mieszkał z kimś innym niż Agrippine, pewnie oburzyłbym się, że wpuściła do mojego pokoju kogoś, kogo praktycznie nie znała. Jednak po pół roku w dwóch małych mieszkankach zrobionych z jednego dużego przestałem wątpić w cokolwiek, do czego moja średnio rozsądna współlokatorka mogłaby być skłonna. Zapewne stwierdziła, że to szalenie romantyczne, że Dominique, człowiek, którego widziała może trzy razy (i to przelotnie, bo zawsze, kiedy pojawiała się na horyzoncie, wciągałem go do swojej sypialni w akompaniamencie jej chichotu i sugestywnych min), przyszedł odwiedzić swojego chłopka z torbą książek z antykwariatu.

Dominique z pozoru był definicją tego, czego poszukiwałem w marzeniach, kiedy próbowałem zasnąć w Tajpej, myśląc o Paryżu. Europejczyk z krwi i kości, blady, o różowawej cerze, orlim nosie obcałowanym piegami. Oczytany, o otwartych poglądach, zadeklarowany kosmopolita, chociaż przecież paryżanin, jakich mało. Pokochałem go na wstępie, tak samo jak kocha się Luwr, którego nie da się zwiedzić, bo jest zbyt zatłoczony. Kochasz, ale nienawidzisz, bo chociaż jesteś bliżej największych cudów sztuki, nie możesz ich zobaczyć przez tłum turystów. Kochając Dominique'a, czułem się, jak gdybym włamywał się do Luwru po północy.

Poznaliśmy się w antykwariacie, koło którego mieszkał – chociaż może trafniej byłoby powiedzieć "w którym mieszkał", w końcu nie było dnia, żeby tam nie siedział. Słysząc mój akcent, odwrócił się, zmierzył wzrokiem i stwierdził, że skoro kupuję trzy książki, czwartą, zgodnie z polityką sklepu, powinienem mieć za pół ceny. Znający go sprzedawca widocznie się oburzył, co też Dominique zmyśla. Jak się później dowiedziałem, zmyślał naprawdę, jednak książkę dla mnie jakimś cudem wytargował. Podziękowałem mu, gdy wypełzliśmy na ulicę w tym samym momencie albo raczej ja wypełzłem, a on polazł za mną jak dżuma. Ze znaną mi teraz na pamięć pełną wyuczonej zadumy miną Dominique przeczesał palcami swoje rude kudły, których kolor przywodził na myśl cholerne mandarynki, jakimi handlowała nasza firma, i oświadczył, że skoro zaoszczędziłem pół ceny książki, to stać mnie teraz na kawę. Miałem mu uświadomić, że to przez niego w ogóle te pieniądze wydałem, ale zamiast tego wylądowałem na kawie. Nie żebym szczególnie żałował.

Wspólne paradoksy, bo najwidoczniej podświadomie obu nas ciągnęło to tego, co było subiektywnie egzotyczne i obaj w pewnym sensie się zawiedliśmy. Chyba dlatego, że się zawiedliśmy wspólnie, ciągle byliśmy razem. Opadły mrzonki, czas zabił wyobrażenia, a ja chyba kochałem Dominique'a. Włamałem się do Luwru po północy.

Pociągnąłem go zaczepnie za rude kudły, bo śmierdział papierochami bardziej niż zwykle, a zawsze śmierdział bardzo. Ostatecznie oboje byliśmy importowanymi mandarynkami; w teorii nie z tej samej rzeczywistości, ale po prawdzie powszechnymi na całym świecie. Żeby to zrozumieć, musiałem przyjechać na drugi koniec świata. Jak gdyby dowody na to, że ludzie wszystkich nacji są jednakowo okropni, z Tajpej mi nie wystarczały. Musiałem zwiedzić cały cholerny Paryż, by zorientować się, że tak jak croissanty i cytrusy wyemigrowały na inne kontynenty, tak samo cały cywilizowany świat jest aktualnie wielkim kosmopolitycznym metrem, a ludzie, którzy temu przeczą, po prostu jeszcze empirycznie nie doświadczyli. Chciałem do Paryża, bo wydawał mi się historyczną przystanią epoki, która zdominowała mój świat. Jak się okazało, wszyscy byliśmy po prostu ciśniętymi w zamęt dwudziestego pierwszego wieku ztechnologizowanymi mandarynkami bez większej identyfikacji narodowej. Pocałowałem Dominique'a w czoło. Było nam z tym wszystkim wręcz niemoralnie dobrze.



///
jeżeli moja Julcia przy pierwszym wspomnieniu kajko nie zrobiła nawiązania do kokosza, to niech wie, że się powinno się wstydzić i że się zawiodłam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro