Eryn Galen

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

2958 rok Trzeciej Ery

Mgła tego listopadowego poranka była wyjątkowo gęsta, a powietrze tak lepkie i wilgotne, że z trudem nabierało się je w płuca. Mieliśmy wracać już z powrotem za naszą część Gór Mglistych, jednak przez otaczające nas mleko dalsza wędrówka przez kolejne kilka godzin nie mogła się odbyć. Czekała nas przeprawa drogą okalającą las lub – co gorsza – przejście przez Mroczną Puszczę, w której aż roiło się od niekoniecznie przyjaznych stworzeń. Podczas nocnego popasu nie spaliśmy spokojnie, budzeni co jakiś czas przez niepokojące odgłosy dobiegające nas od strony Celduiny, którą przebyliśmy tuż przed zmierzchem albo trochę bardziej odległej Leśnej Rzeki. Najczęściej były to chlupnięcia, jednak na tyle donośne, że nie mogła dokonać tego żadna ryba, nawet wyjątkowo duża. Wiedzieliśmy, że te tereny ostatnimi czasy coraz częściej są obserwowane przez oddziały orków, które były co prawda niewielkie, ale nadal stanowiły większą siłę niż dziesięcioosobowa grupa Dúnedainów, w której skład wchodziła między innymi trójka niezbyt doświadczonych Strażników. Dwóch z nich była niewiele starszych ode mnie, jednak brali oni udział w większej ilości patroli i potyczek, podczas gdy ja niejednokrotnie zostałam zmuszona do pozostawania w osadzie albo gdzieś z boku, żeby teoretycznie osłaniać tyły. Zwykle dziwnym trafem były usytuowane dość daleko od wszystkiego, co się działo w tamtych chwilach. Stwierdzali również, że mimo to, że wiem niewiele więcej od nich z uzdrowicielstwa, nie mogę uczestniczyć w aktywnej walce, aby mi się nic nie stało.

Jakkolwiek bym się nie starała na ćwiczeniach i tak za każdym razem słyszałam tylko, że jestem za młoda albo mówili, że kobiety nie powinny brać udziału w takich wyprawach. Nie było istotne to, że podczas każdego ze szkoleń byłam w czołówce, pokonując większych i silniejszych ode mnie zwinnością i szybkością. Dla nich ważniejsze było to, że jako płeć tak zwana piękna, powinnam być grzeczna i potulna, a najlepiej jakbym siedziała w domu i gotowała obiadki dla męża, którego brak też mi już zaczęto wytykać. Co z tego, że miałam zaledwie dwadzieścia pięć lat i praktycznie całe życie przed sobą. Nie interesowały mnie nigdy robótki ręczne, a o plotkowaniu o męskich częściach ciała nie wspominając. Zawsze lepiej rozmawiało mi się z chłopakami czy później z mężczyznami. Byli znacznie mniej fałszywi i bardziej bezpośredni niż większość znanych mi kobiet. Kiedy próbowałam nawiązać z nimi jakikolwiek dłuższy kontakt, większość starań spełzała na niczym, bo każda z nas miała inne zainteresowania i wartości. Ona jako jedyna dziewczyna była moją powierniczką problemów i wątpliwości, jakie mnie dotykały, tak samo mogłam liczyć na nią, jeśli chodzi o dochowanie powiedzianych jej sekretów. Niestety nie było mi dane dalsze rozmyślanie, gdyż poczułam szturchnięcie w ramię.

– Zbieramy się Irith... Mgła opadła na tyle, że można w miarę bezpiecznie iść. – Jakby z oddali dotarł do mnie głos innego Strażnika z drużyny.

– Powtórzysz? – Poprosiłam, tym razem skupiając się na tym, co będzie mówił.

– Zbieraj się, idziemy dalej.

Wstałam więc, zapinając klamry w torbie i owijając się szczelniej płaszczem. Większość towarzyszy od kilku dni pociągała nosem, mnie jeszcze co prawda nie dopadł katar, ale miałam wrażenie, że i mnie złapie w niedługim czasie, jeśli pogoda się nie poprawi. Leki były już na wyczerpaniu, a nowych nie było nawet z czego zrobić, bo o tej porze roku już nic nie rośnie, a suszone zioła też już były w ilości śladowej. Martwiłam się takim stanem rzeczy, bo jeśli cokolwiek by się stało któremuś z nas, byłoby kiepsko, gdyż nawet przy najlepszych chęciach i umiejętnościach nie byłoby, za bardzo jak pomóc. Szłam praktycznie na końcu pochodu równie zamyślona co reszta, przez co nie zauważyłam, jak jeden ze Strażników zatrzymał się, przez co wpadłam na niego, praktycznie go przewracając.

– Wybacz... – mruknęłam.

– Uważaj, jak łazisz! – Warknął nieprzyjemnie.

– Powiedziałam przepraszam!

Widać było, że potrącony chce coś dodać, ale przerwał nam Dalas, dowódca oddziału.

– Zamkniecie jadaczki czy nie? Chyba że chcecie, żeby nas jakaś horda orków znalazła?! – Krzyczał na nas szeptem. – Świeżak do przodu.

Wiedziałam, że ostatnie polecenie skierowano do mnie, od kiedy, prawie półtora roku temu dołączyli mnie do tej grupy, w której jestem, zawsze byłam nazywana w ten sposób o ile nie gorzej. Jednak te mniej cenzuralne zazwyczaj szeptano między innymi Strażnikami. Do mnie zawsze był Świeżak albo Młoda. Jedynie Melinon zwracał się do mnie po imieniu, gdyż sam do niedawna był najmłodszym i wiedział, jak bardzo potrafi być to upierdliwe, ale i jemu zdarzało się coraz częściej nazywać mnie innymi określeniami. Z upływem czasu przysuwaliśmy się coraz bliżej linii lasu, ja zaś czułam coraz większy niepokój, nie mogąc jednocześnie sprecyzować, czym on jest spowodowany.

Przez większość czasu trzymaliśmy się niedaleko linii drzew, żeby w razie czego móc się skryć w ich cieniu. Z upływem godzin mgła coraz bardziej się rozrzedzała, żeby w okolicach południa zniknąć całkiem z pól, utrzymując się w niewielkiej ilości między konarami. Niedługo potem w pobliżu Starej Drogi Elfów zatrzymaliśmy się na krótki popas, podczas którego, jeśli były prowadzone jakieś rozmowy to bardziej szeptane niż mówione. Usiadłam pod jednym z drzew, podkurczając nogi, prawie że pod brodę żując kawałek suszonego mięsa i co jakiś czas przegryzając sucharem ziołowym. Mimo że byłam raptem cztery kroki od nich, reszta drużyny siedziała zwarcie obok siebie, naradzając się cicho między sobą, jakby chcieli coś przede mną ukryć, bo w momencie, gdy wstałam i kucnęłam za ich plecami, nagle umilkli patrząc na mnie z wyrzutem, że im przerwałam.

– O czym tak zawzięcie dyskutowaliście? – zapytałam, przeczuwając, że mogą i nie odpowiedzieć albo będą chcieli zniechęcić mnie do dalszej rozmowy.

– A o tym, jak mamy dalej iść – odezwał się dowódca grupy, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.

– I jak zadecydowaliście? – Było słychać niepewność w moim głosie.

– Właściwie to... – Zaczął, ale do rozmowy wciął się drugi pod względem stażu Strażnik.

– Możesz wybrać. – Przez grupę przeszły pomruki niezadowolenia. – Cisza! Możemy iść przez Mroczną Puszczę przez tę drogę, co jest niedaleko nas, albo naokoło tylko będzie to dobry tydzień dłużej i nie starczy wtedy zapasów na ostatni etap podróży.

– To może faktycznie przejdźmy przez las, jeśli ma być krócej? – Zaproponowałam niepewnie.

Zauważyłam, jak Strażnicy spoglądają na siebie z niepokojem, jednakże powstrzymują się, żeby podzielić się jakąś informacją.

– Czy ja powinnam coś wiedzieć, zanim tam ruszymy?

– Znaczy się... Wiesz... – Zaczął jeden z Dúnedainów.

– Co niby? – Powiedziałam odrobinę ostrzej.

– Nic... Chłopinie się w głowie z głodu poprzewracało – uciął rozmowę dowódca.

Coraz bardziej przeczuwałam, że zatajają jakiś fakt, ale chwilowo nie było mi dane dowiedzieć się co to była za informacja. Kilka minut później ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Puszcza nie tylko z nazwy była mroczna. Panowała w niej przytłaczająca atmosfera, powietrze było wyjątkowo ciężkie i aż lepkie.

Od momentu, w którym sześć dni temu wkroczyliśmy na ścieżkę, czułam się obserwowana i to niekoniecznie była obserwacja prowadzona przez drużynę, ale przez jakieś stwory, których nie mogłam wypatrzeć między gęstwiną drzew i krzaków. To odczucie nasilało się zwłaszcza wieczorami i nocami. Niejednokrotnie słyszałam, jak towarzysze szepczą między sobą, że widzieli lub słyszeli coś, co przemykało tuż za okręgiem światła wytwarzanego przez niewielkie ogniska, które robiliśmy. Najgorszymi wartami, które mogą być to te między trzecią a czwartą nad ranem, gdyż było wtedy najzimniej i jednocześnie zaczynały budzić się niekoniecznie przyjazne zwierzęta. Niestety właśnie ja najczęściej stałam wtedy jako czujka i miałam w razie problemów budzić resztę. Siódmego dnia, tuż przed zakończeniem wachty, usłyszałam w krzakach za mną podejrzane szeleszczenie i syki. Zerwałam się na nogi i wyciągnęłam miecz, żeby w razie czego móc jak najszybciej zlikwidować stwora. Nie spuszczając wzroku z chęchów, obudziłam Dalasa.

– Obudź się. – Potrząsnęłam jego ramieniem i nim całym.

– Czego chcesz? – Warknął.

– Zaraz będzie zmiana wartownika, a poza tym w tamtych chaszczach coś za bardzo hałasuje.

– Pewnie zaraz przestanie... Daj mi spać. – Zerknął na niebo. – Jeszcze pół godziny.

– Jak tam chcesz. Tylko żeby nie było, że nie uprzedzałam... – mruknęłam i nadal przypatrywałam się krzakom, które przestały się poruszać.

Jednak spokój był tylko chwilowy, ponieważ po kilku minutach wyłonił się zza nich pająk, którego odwłok był wielkości dorodnego dzika.

– Cholera... – W pierwszym momencie mnie zamurowało, ale po chwili wrzasnęłam. – WSTAWAĆ! PAJĄKI ATAKUJĄ!

Reszta Strażników zerwała się na nogi, a widząc zbliżającego się pająka, obudziła się do końca, zwłaszcza że zaraz obok niego pojawiły się kolejne. Pajęczaki zaczęły nas okrążać i znacznie przewyższać liczebnie, ale jak tylko mogliśmy, staraliśmy się, jak najszybciej i skutecznie pozbawiać je życia. Nie wiedziałam, ile czasu minęło od pojawienia się pierwszego potwora, jednak musiało go już upłynąć do naprawdę sporo, bo czułam coraz większe zmęczenie i coraz częściej potykałam się nie tylko o pozostawione przez nas bagaże, ale również i odcięte różne części cielsk pająków, jak i samych odwłoków. Próbowałam właśnie uśmiercić jednego z nich, gdy kątem oka zauważyłam, że jeden z ośmionogów planuje zaatakować Meliona.

– MEL! TYŁ! – Wrzasnęłam do niego, próbując przekrzyczeć zgiełk, jaki panował wokół.

Mężczyzna w następnej chwili odrąbał przeciwnikowi głowę.

– Dzięki – rzucił krótko, atakując kolejnego stwora.

Byłam zmuszona zacząć walczyć głównie lewą ręką, gdyż prawa prawie całkowicie opadła mi z sił. Miałam właśnie wyprowadzić pchnięcie, gdy poślizgnęłam się na posoce, tracąc równowagę. Upadając, wyciągnęłam ramiona, chcąc chociaż trochę zamortyzować uderzenie w ściółkę. Chwilę po wylądowaniu musiałam przeturlać się w lewo, bo w miejscu, gdzie moment wcześniej miałam klatkę piersiową, pająk wbił swój kolec jadowy. Kiedy udało mi się wstać, sięgnęłam szybko miecz z ziemi i wbiłam go między oczy stwora, ponownie brudząc się czarnym szlamem, który trysnął z rany przeciwnika. Po stosunkowo dość niedługim czasie żaden z pająków już nie żył, a przynajmniej tak się nam wydawało, bo w chwili, gdy ruszaliśmy dalej, jeden z pajęczaków drgnął, zatapiając swoją paszczę w łydce jednego ze Strażników, który zamykał kolumnę.

– Świeżak! Biegiem do mnie! – Usłyszałam ponaglające wołanie Dúnadana pomagającemu ukąszonemu koledze. – Idziesz czy się wleczesz?! Ruchy!

Podbiegłam w ich stronę, po czym uklęknęłam,wciągając z torby opatrunki. Dagor był tak przeraźliwe blady, że prawie siny. Zainfekowana łydka nie wyglądała lepiej, była cala opuchnięta a brzegi rany były czarne.

– Długo będziesz tak sterczeć i podziwiać? – Dalas warknął na mnie, samemu starając się jakoś oczyścić ranę.

– Nie, nie będę. – Wyciągnęłam z torby jeszcze napar z jałowca na odkażenie.

– Irith...

Ranny złapał mnie za nadgarstek z bólem i przerażeniem w oczach.

– Pomóż mi...

– Postaram się, jak będę tylko umiała – zapewniłam go, namaczając szmatkę płynem, by następnie przetrzeć nią brzegi rany.

Dagor zawył głośno z bólu, gdy tylko dotknęłam ukąszenia. Zacisnęłam szczękę i zęby na dolnej wardze, żeby nie okazywać zbytnio nerwów, jakie mną szargały. Czułam, jak trzęsą mi się dłonie, jednak starałam się to opanować, co tylko po części mi się udało. Kiedy rana była na tyle czysta na ile pozwalały warunki, przyłożyłam do niej trzy listki w miarę świeżego athelasu i zawinęłam całość bandażem. Podałam jeszcze mężczyźnie fiolkę z parem z kory wierzbowej, dzikiej róży i odrobiną makówek.

– Wypij całość, powinno zadziałać dość szybko i nie powinno cię aż tak boleć. Postaraj się nie obciążać za bardzo nogi – powiedziałam do Dagora, po czym odezwałam się do dowódcy – Musimy się pospieszyć. Ile jeszcze zostało do wioski?

– Przynajmniej dwa i pół tygodnia, jednak w jego stanie może się przeciągnąć do trzech, jeśli nie dłużej.

– A do Imladris?

– Około tygodnia.

– A może... – Zaczęłam niepewnie.

– Streszczaj się.

– Wy pojedziecie do Rivendell z Dagorem, ja skieruję się do wioski zameldować, co się stało i może ściągnę kogoś – zaproponowałam, spoglądając na starszych.

– Niech będzie – mruknął niezbyt zadowolony Dalas.

W odpowiedzi kiwnęłam tylko głową, pomagając wstać Dagorowi. Następne kilka dni było ciężkie dla każdego z drużyny, a zwłaszcza dla poszkodowanego, który następnego dnia dostał gorączki, która nie odpuszczała nawet po podaniu leków a jedynie delikatnie osłabła. Ugryzienie na nodze również nie wyglądało najlepiej, gdyż zaczęło się jątrzyć i mimo usilnych starań pojawiła się ropa, która nawracała mimo oczyszczania i stosowania okładów z athelasu. Łapałam co jakiś czas spojrzenia innych, gdy przypatrywali mi się z niekoniecznie przyjaznymi minami. Powoli zaczynało brakować mi pomysłów, jak mogłabym pomóc Dagorowi, żeby ulżyć mu w bólu, bo nawet napary z maku działały na krótko. Najgorszym momentem podróży był moment przedostania się przez Wysoką Przełęcz, przy której co prawda nie natrafiliśmy na coraz częściej pojawiających się tam orków, ale było jednocześnie najzimniej i przez spoczywający tam cały czas śnieg, szliśmy wolniej. Bałam się o Strażnika, bo z dnia na dzień wyglądał i czuł się coraz gorzej. W połowie przeprawy przez góry musieliśmy zacząć go nieść na połączonych płaszczach, bo brakowało nam sił do przytrzymywania Dagora w pasie.

Po dziesięciu dniach udało się nam dojść w okolice Rivendell. Ja zaś skierowałam się dalej na wschód, żeby ściągnąć kogokolwiek z wioski, natomiast reszta drużyny poszła w stronę doliny, gdzie niepodzielnie sprawował opiekę nad nią Elrond. Praktycznie nie spałam i tak samo niewiele jadłam. Chciałam, jak najszybciej dostać się do Beltane, żeby sprowadzić ojca lub matkę Dagora, bo jego brat da radę sam przyjechać, gdyż był w pełni sił w porównaniu do ich rodziców. Równie prawdopodobne było to, że jednak zostanie w gospodarstwie, by sprawować nas nim opiekę.

Do pierwszych domostw dotarła wczesnym rankiem trzy dni później. Chciało mi się spać i to cholernie, ale teraz co innego było moim priorytetem. Zapukałam do odpowiednich drzwi i poczekałam, aż ktoś otworzy. Kilka chwil później usłyszałam odgłosy ze środka, a następnie wychylającą się głowę matki poszkodowanego Strażnika.

– Co się stało Słonko? Gdzie reszta drużyny? – Zapytała, patrząc na mnie niepewnie.

– Możemy porozmawiać w środku? – Spytałam niepewnie. – Wolałabym nie poruszać takiego tematu na zewnątrz, gdzie by mogły coś usłyszeć niepowołane uszy.

– Coś z Dagorem się stało, prawda? – Padło pytanie, gdy tylko drzwi się zamknęły. – Usiądź, proszę i coś zjedz. Akurat śniadanie podałam.

– Dziękuję. – Skłoniłam głową, po czym spojrzałam na starsze małżeństwo i pozostałą trójkę ich dzieci w różnym wieku. – Tak to prawda... Został ranny prawie dwa tygodnie temu.

– I dopiero teraz nas o tym powiadamiacie?! – Uniósł się ojciec Strażnika, przez co ja się trochę skuliłam, czując się źle przy krzyczących osobach.

– Spokojnie Kochanie. – Kobieta położyła dłoń na ramieniu męża. – Daj jej wszystko wytłumaczyć.

– Byliśmy po drugiej stronie Gór Mglistych, w środku Mrocznej Puszczy, gdy zaatakowały nas pająki mieszkające w tamtych rejonach. Było ich naprawdę sporo i jeden z nich wgryzł się w nogę państwa syna, gdy już odchodziliśmy.

– Gdzie on teraz jest? – Zapytał najstarszy z obecnego rodzeństwa, na oko siedemnastoletni syn.

– Razem z resztą oddziału w Rivendell u Elronda Półelfa, który miał pomóc go uratować.

– Przecież ty się podobno na tym znasz – powiedział z wyrzutem ojciec.

– Pomogłam mu, na tyle ile umiałam. Wciąż się uczę i nie mam jeszcze takiego doświadczenia w leczeniu jak inni. Wchodząc do Eryn Galen, wiedzieliśmy, że praktycznie wszystko jest na wyczerpaniu, ale chcieliśmy również, jak najszybciej znaleźć się po tej stronie gór, gdzie jest względnie bezpieczniej.

– Ale jednak nasz syn ucierpiał. – Mężczyzna dalej się wściekał.

– Uspokój się... – Matrona próbowała uciszyć męża. – Jak się czuje Dagor?

– Na chwilę obecną nie wiem, ale przed rozłąką trzy dni temu nie czuł się najlepiej i był już wtedy na silnych naparach z maku, a łydka była grubsza od uda.

Przełknęłam ślinę, zerkając nerwowo na małżeństwo.

– Moment... Trzy dni temu? – Zdziwiła się kobieta. – Spałaś coś przez ten czas w ogóle? Przecież to kawał drogi, a nie zauważyłam, żebyś miała konia.

– Spałam tylko raz wczoraj po południu, gdy ledwo widziałam na oczy i to tak na krótko, godzinę może dwie.

– A co z jedzeniem? – Zatroskała się.

– Trzy suchary, dwa kawałki suszonego mięsa i kilka łyków wody... Nie miałam czasu. Chciałam się, jak najszybciej dostać tutaj, aby powiadomić państwa, o tym co się stało.

– Czego się Smarkulą przejmujesz, co?! – Mężczyzna wrzasnął, waląc pięścią w stół, przez co większość rzeczy co się na nim znajdowała, jak i osoby wokół niego podskoczyło. – Nasz najstarszy syn jest ledwo żywy, a ty się przejmujesz jakąś młodą łajzą, która pasuje do nich, jak miecz do flaków!

– A właśnie, że będę się przejmować bucu, bo gdyby nie ona to nawet byś nie wiedział, że coś się stało Dagorowi, a tak mamy możliwość się dostania do niego i podnoszenia go na duchu. – Kobieta huknęła na męża. – Zjedz coś dziewczyno, ja w tym czasie przygotuję się do drogi.

– Czemu niby ty?! – Jej mąż warknął na nią nieprzyjemnie.

– Bo ciebie i Irith koń nie podźwignie, a nas tak. Jedz spokojnie – powiedziała, unosząc odrobinę kąciki ust.

Pokiwałam tylko głową, że rozumiem, po czym wzięłam kromkę chleba i plasterek mięsa i zaczęłam wolno przeżuwać, czekając na kobietę. Pojawiła się kilka minut później przebrana w strój do jazdy konnej.

– Dokończ spokojnie – powiedziała, jak zaczęłam się podnosić w połowie kanapki.

– Poradzę sobie. Przy koniu pomogę – zaoferowałam, podążając za wychodzącą kobietą.

– Jak ty się czujesz? – Zapytała, gdy byłyśmy na tyłach domu w stajni, gdzie były obecnie dwa konie. – Weźmiemy tego – wskazała pstrokatego – jest dużo młodszy i szybszy niż staruszek.

– Względnie dobrze, chociaż jestem odrobinę zmęczona...

– Tylko odrobinę? – Dopytała z powątpiewaniem.

– Trochę bardziej niż trochę, ale dam radę. Konno powinnyśmy być jutrzejszym rankiem, jeśli go zepniemy – odpowiedziałam, wyczesując sierść konia sprawnymi ruchami.

– Masz rękę do zwierząt – zauważyła.

– Ja lubię je, one mnie. Wystarczą chęci, żeby je zrozumieć. Każdy koń jest inny tak jak człowiek. A zresztą, co ja mogę wiedzieć... – mruknęłam smutno.

– Nie doceniasz się dziewczyno – powiedziała, przypinając wiązania pod końskim brzuchem, gdy zarzuciłyśmy siodło na jego grzbiet.

– Woli pani siedzieć z tyłu czy z przodu? – Zapytałam zmieniając temat.

– Mi to obojętnie, ale sądzę, że tobie będzie wygodniej, jak będę za twoimi plecami siedzieć, bo lepiej znasz drogę ode mnie.

– To proszę już wsiąść, ja sobie poradzę.

Pomogłam usadzić się kobiecie, po czym wyprowadziłam wierzchowa poza budynek i dopiero na głównej drodze wsiadłam na konia, spinając lejce, żeby ruszył.

Tak jak mówiłam, na miejsce dotarłyśmy rankiem dnia następnego, czując, że kobieta lekko przysnęła kilka staj wcześniej, nie przyspieszałam więc konia, aby jej nie obudzić. Gdy przejechałyśmy po moście, zauważyłam dwóch Strażników przed głównym wejściem żywo o czymś dyskutujących i gestykulujących.

– Proszę pani... – Dotknęłam jej ramienia, odwracając się delikatnie. – Jesteśmy już na miejscu.

Ta poderwała szybko głowę i rozejrzała się wokół. W międzyczasie zauważyli nas Dúnedainowie, którzy podeszli do nas i pomogli zejść kobiecie z siodła.

– Na Valarów, ale boli... – Stęknęła, stojąc szerzej niż zazwyczaj.

– Często tak jest. że osoby nieprzyzwyczajone do jazdy konnej przez dłuższy czas, zastają się w danej pozycji – opowiedziałam, zsiadając. – Co z Dagorem? – zapytałam jednego z chłopaków.

– Lepiej, żebyś się o nic już nie pytała, wystarczająco biedy nam przysporzyłaś – warknął nieprzyjemnie.

– O czym ty mówisz? – zapytałam zdezorientowana.

– Proszę pójść za mną – powiedział drugi Strażnik, prowadząc kobietę do środka.

– Co z Dagorem? – ponowiłam pytanie.

– Dobrze się bawiłaś?!

– Nie rozumiem...

– Dobrze się bawiłaś, wybierając taką, a nie inną drogę?! Gdyby nie ty i twoje humorki Dagor nie byłby teraz kaleką!!

– C–co? – zająknęłam się przerażona.

– A tak to! Musiał mieć obcięte pół nogi, bo nie można było jej już uratować. Wdało się zakażenie, a trucizna też zrobiła swoje!!

– Ale to nie moja wina, że go ukąsił! – Poczułam, że dolna waga zaczyna mi drżeć.

– Najlepiej popłacz się, bo to jedyne co ci wychodzi! A niby czyja wina?! Może nie ty go ugryzłaś, ale to ty wybrałaś tę drogę... To ty zajmowałaś się nim medycznie... To ty stałaś na warcie wtedy!

– Ale mówiłam Dalasowi, że coś się kręci w okolicy.

– To trzeba było powiedzieć dosadniej! A teraz lepiej spieprzaj stąd, zanim ktokolwiek inny cię z drużyny zobaczy, bo są w znacznie gorszych humorach niż ja.

– Nie mogę teraz uciec z podkulonym ogonem...

– Spierdalaj, mówię!! – Wrzasnął. – Powiem, że byłaś i że cię odesłałem do wioski. Załatwimy już resztę sami. Zostaw tylko konia, bo matka Dagora jeszcze pomyśli, że ukradłaś.

Wyciągnął dłoń po lejce, które mu chwilę później podałam i odwróciłam się na pięcie, czując, jak w oczach pojawiają mi się łzy, które dopiero spłynęły mi po twarzy, gdy opuściłam tereny ścisłego Imladris i pojawiłam się w gęstszym lesie. Usiadłam pod jednym z drzew i oparłam się o nie, nie przejmując się, że policzki mam coraz bardziej mokre, tak samo, jak tunikę przy kołnierzyku. Opuściłam głowę, czując jednocześnie, jak część włosów opada, zakrywając częściowo twarz. Po chwili rozpuściłam je do końca i gdy chciałam je zgarnąć, żeby zapleść warkocza, okazało się na tyle splątane, że nie mogłam tego zrobić.

Powlokłam się po długim czasie siedzenia w stronę wioski, idąc tym razem blisko tydzień, gdyż nie widziałam już sensu spieszenia kroku. Zawaliłam na całej linii, mieli rację. To, co się wydarzyło to wyłącznie moja wina. Moja decyzja... Moja pierwsza pomoc... Moje niedopilnowanie na warcie. . Miałam postrzępione ubranie, od brudu i spania wszędzie, gdzie popadnie, byłam wręcz szara, a włosy miałam jeszcze krótsze i poszarpane, gdy próbowałam jakoś sobie je wyrównać. Na moje nieszczęście, spotkałam stojącego kilkanaście metrów ode mnie Dagora wspartego o kulę i płot przy swoim domu. Gdy tylko go zobaczyłam, w pierwszej chwili zesztywniałam ze stresu, a w następnej chciałam, jak najszybciej uciec, jednak nie zdążyłam.

– Irith! Zaczekaj! – Zawołał za mną, gdy oddaliłam się kawałek.

Walcząc ze sobą, odwróciłam się do niego i skróciłam niepewnie dzielącą nas odległość, nie wiedząc czego się spodziewać.

– Dobrze cię widzieć – odezwał się, przyglądając się mi – Wyglądasz okropnie... Co, żeś robiła przez te cztery miesiące?

– Cz–cztery? – Spytałam zdumiona, podnosząc na niego wzrok.

Nie wyglądał na złego, a bardziej na smutnego.

– To wszystko przeze mnie... To moja wina...

– To nie jest twoja wina – przerwał mi.

– Ale jak to? Przecież...

– Decyzja o wyborze drogi nie powinna należeć do ciebie, tylko do dowódcy. Olanie twojego ostrzeżenia o czymś w krzaczorach, też jest jego winą, a gdyby nie twoja pomoc nie byłoby czego ratować, bo cały byłbym w piachu, a nie tylko część mojej nogi. Elrond był zdumiony, jak z nim później rozmawiałem, że tak młoda i mało doświadczona osoba poradziła sobie tak dobrze z całą tą sytuacją.

– Czyli nie jesteś zły?

– Zły za to, że dzięki tobie przeżyłem? Bzdury wygadujesz. Idź się lepiej ogarnij, porozmawiamy jutro, gdy się wyśpisz. Mama cię obetnie równo te twoje strąki... – Spojrzał na moją głowę. – A właśnie... Zaprzyjaźniona osoba, której tożsamości nie mogę wyjawić, zebrała i przechowała, a następnie dała mi, żebym przekazał ci pukle włosów, które obcięłaś sobie w Rivendell... A teraz zmiataj do spania, bo się ledwo na nogach trzymasz.

– Do zobaczenia – szepnęłam tylko, by skierować się do swojego domu.

Gdy tylko przekroczyłam jego próg, cieszyłam się, że ociec śpi, więc szybko doprowadziłam się do porządku i po położeniu się do łóżka praktycznie od razu zasnęłam, uśmiechając się nieświadomie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro