ROZDZIAŁ II - Morderca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Co tam, mamo? Jestem w drodze do Lublina - oznajmiłam, odkładając telefon na magnes doczepiony do szyby.

- Nie wiedziałam, że jedziesz do Lublina, a co tak wcześnie?

- No tak zechciał przełożony.

- Ty to masz naprawdę przerypane z tym mężczyzną. Powiedz mi tylko kochanie, czy przyjeżdżacie do nas w niedzielę? - zapytała teściowa.

- Przyjeżdżamy. Może coś upiekę, co? Kamil mówił, żeby dać sobie spokój, ale jakoś tak głupio z gołymi rękoma, zwłaszcza że mama zawsze coś przywozi.

- No, żartujesz chyba! Nic nie przywóź, ja już wszystko mam tutaj przygotowane, upiekę jabłecznik albo coś z malinami, zrobię obiadokolacje i posiedzimy przy stole w czwórkę.

- No dobrze, jeśli mama tak chce, to nie będę nic piekła.

- No pewnie, wy pracujecie, to się w piekarnie nie bawcie.

- A mama nie pracuje? - zapytałam ironicznie.

- Ja jestem szefem dla siebie i mogę sobie zrobić wolne, żeby piec, ty nie.

- No dobrze. Mama musi wybaczyć, ale ja kończę, bo prowadzę - uśmiechnęłam się sama do siebie, pożegnałam i rozłączyłam.

Moja teściowa była prawdziwym skarbem tak jak zresztą teść i Kamil. Wpadaliśmy do nich na obiadki, na święta, na jakieś uroczystości i zawsze byliśmy mile widziani. Teść, z zawodu chirurg, zarabiał niemałe grosze, a mamusia, kura domowa, nie musiała robić praktycznie nic. Całymi dniami chodziła bez celu po ogromnym domu albo po jeszcze większym ogrodzie i snuła jakieś plany na przyszłość, które w większości dotyczyły mnie, Kamila i naszych dzieci. Nie miałam nic przeciwko temu, że wszystko nam planowała, że układała nam życie, bo dzięki temu mieliśmy wszystko idealnie ustawione, jak w dzienniku, mieliśmy czas dla siebie, a idąc ścieżką, którą dla nas wydeptała, byliśmy pewni i bezpieczni:

- Dzień Dobry - weszłam na teren zakładu karnego i pokazałam plakietkę klawiszowi, który miał zaprowadzić mnie do sali widzeń.
To nie był mój pierwszy raz w więzieniu, ale w tamtym czułam się wyjątkowo źle, jakby przygnębiająco. Ta ciężka atmosfera wpływała na mnie negatywnie, czyniąc ciało ociężałym, a powietrze tam, było wyjątkowo gęste. Nigdy nie byłam jakąś fanatyczką magii czy zaświatów, ale czuć było złą energię, która przepełniała tamto miejsce:

- Parczyński siadasz - oznajmił strażnik podniesionym głosem.

Więzień usiadł grzecznie zakuty w kajdanki i czekał, aż klawisze wylegitymują mnie przed wejściem. Sala była prawie pusta, na środku stolik, dwa krzesła, wysoko umieszczone okna, w nich kraty i tyle, zero czegokolwiek innego, co dawałoby poczucie domowej atmosfery. Nie o to chodziło przecież w więzieniu, tu mieli płacić za błędy, a nie czuć jak u mamy:

- Dzień Dobry. Jestem Elena Weremko, Pański kurator - oznajmiłam pewnym, niedrżącym głosem.
Okazywanie strachu jakiemukolwiek więźniowi było zwyczajnym ukłonem w jego stronę. To on miał się mnie bać, miał czuć respekt i szacunek, w przeciwnym razie robiłby ze mną, co chciał, a na to nie mogłam pozwolić:

- I niby w czym mi chcesz pomóc?

- Nie jesteśmy na „Ty", a jestem po to, by pomóc Panu jakoś funkcjonować na wolności.

- Sam sobie poradzę - wzruszył ramionami.

- Już Pan sobie poradził ostatnim razem. Przez Pana wybryki zwolnili poprzedniego kuratora - otworzyłam teczkę z dokumentami.

- Nie potrzebuję kolejnej niani, nie jestem małym chłopcem - spojrzał na okno.

Ja westchnęłam głośno i odłożyłam tę cholerną teczkę na bok. Chciałam się jakoś dogadać, bo to nam obojgu musiało zależeć na tym, by doprowadzić do stabilizacji jego życie. Tylko mi na tym zależało, on wydawał się mieć wszystko w poważaniu:

- Słuchaj Pan... Albo się dogadamy i będziemy współpracować, albo wrócisz Pan na wolność, nie mając pracy, mieszkania ani jakiejkolwiek przyszłości, rozumiesz Pan?

- Nie rozumiem.

- Okej, zróbmy więc inaczej - przyciągnęłam teczkę z powrotem i wyciągnęłam dokumenty - Wychodzi Pan za tydzień, ósmego grudnia, dziewiątego stawi się Pan w zakładzie pracy, przyniesie ze sobą świadectwa, akt urodzenia i tak dalej, bo to jest tak czy tak potrzebne, a resztę powiem Panu, gdy się spotkamy. Przyjadę do Pańskiego mieszkania jedenastego - oznajmiłam pewnie.

- Yhm... - jęknął, po czym spojrzał na mnie - No dobra, rozumiem, a co z mieszkaniem?

- Litewska trzy przez siedem, kamienice.

- A co z tą pracą? Na pewno mnie tam wezmą?

- Oczywiście, tam idzie każdy skazaniec. Po wyjściu od razu jedzie Pan do swojego mieszkania, klucze Pan dostanie.

- Okej, okej.

No i właśnie w ten sposób jakoś się dogadaliśmy. Nie wiedziałam, dlaczego na początku był taki oschły, ale ważne było, że powoli dochodziliśmy do porozumienia, no i że się starał, to było najważniejsze.

Wracając z Lublina, zastanawiałam się, co kupić Kamilowi pod choinkę. Pół roku wcześniej wspominał coś o najnowszej grze na PS4, która wyszła dosłownie miesiąc przed jego urodzinami. Miał wtedy nadzieję, że mu ją kupię, ja jednak źle odczytałam jego sugestię i podarowałam mu coś innego, nie sądziłam, że tak bardzo będzie mu na niej zależeć, a potem oboje o niej zapomnieliśmy. Chciałam po drodze wstąpić do jakiegoś sklepu, ale kompletnie nie wiedziałam, gdzie kupuje się gry, ja zakupy robiłam przez internet, a w dodatku kompletnie wiedziałam jak się nazywa.

- Cześć Sebastian, słuchaj, Ty pamiętasz tę grę, którą Kamil tak bardzo chciał dostać? Wyszła w czerwcu.

- Ice Low?

- Nie wiem, ta o tych wyścigach w 5D.

- To Ice Low - powtórzył jego przyjaciel - Chcesz mu ją kupić?

- Tak, pod choinkę.

- Wiesz co? Nie wiem, czy to dobry pomysł, on chyba już w nią grał, bo jest do pobrania za darmo.

- Kurczę... - westchnęłam - A co mu kupić? Chciałby coś? Marzy o czymś?

- Pff - pomyślał - Jest ogrom rzeczy, które by chciał, ale nie stać cię na najnowsze Porsche. Ja bym mu kupił na twoim miejscu nowy telefon, bo ten mu się pieprzy i jakieś markowe ubrania. Pasek, kurtkę.

- Myślisz?

- No pewnie - zaśmiał się.

- Dzięki bardzo - rozłączyłam się i pomyślałam, że faktycznie telefon byłby dobrym pomysłem. Ostatnimi czasy tylko przeklinał, próbując coś wcisnąć, kiedy się zaciął, a tak byłby zadowolony.

Po powrocie do Warszawy od razu wstąpiłam do pracy. Musiałam zdać relację Kraczkowskiemu, który był równie ciekawy przebiegu rozmowy ze skazańcem, co inni. Usiadłam w konferencyjnej, zaprosiłam wszystkich ciekawskich i zaczęłam opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło. Rozmowa długa nie była, bo nie wydarzyło się przecież nic ciekawego. Większość więźniów zachowywała się zawsze tak samo - protestowali, krzyczeli, to był klasyk mojej pracy:

- A co tak wcześnie? - zapytał zaskoczony Kamil, wchodząc pewnie do kuchni.

- Nie cieszysz się?

- Nie no, cieszę, ale nie miałaś być w pracy?

- Byłam przecież w Lublinie, szef wypuścił mnie dziś wcześniej - uśmiechnęłam się - Ale zrobiłam nam kaczkę w sosie z konfitur twojej mamy... - nie dokończyłam, gdy on nagle wyjął telefon.

- Przepraszam kochanie, ale muszę zadzwonić do biura, bo zapomniałem powiedzieć Kaśce, żeby zamknęła sejf - i wyszedł pędem do łazienki.

Był mocno zaskoczony moim wcześniejszym powrotem do domu. Zazwyczaj wracałam późnym wieczorem, około ósmej, a tego dnia dochodziła zaledwie pierwsza, gdy przekroczyłam próg domu. Zrobiłam mu niezłą niespodziankę i o to chodziło:

- Siadaj - uśmiechnęłam się - Kaczka w konfiturze z wiśni, do tego makaron ryżowy, sos sojowy i gruszki - postawiłam talerz na stole.

- Ślicznie pachnie i super wygląda... - powąchał - A co się właściwie stało, że Kraczkowski zwolnił cię wcześniej?

- Aa, bo byłam w Lublinie u więźnia i pozwolił mi z tej okazji wrócić wcześniej. I tak nie byłoby dużo pracy, na jutro mam do obskoczenia czterech więźniów.

- To jutro późno wrócisz?

- No jutro będę po ósmej na pewno. Muszę pojeździć po mieście, uzupełnić papiery, zadzwonić do zakładu pracy w Lublinie, ogólnie dużo roboty.

Wziął do ręki widelec i zaczął jeść. Od początku wydawał mi się dziwny, taki przestraszony, ale sądziłam, że może miał gorszy dzień w pracy, sporo załatwiania i chamskich klientów, czasami tak się zdarza:

- Mieliśmy nie rozmawiać o pracy przy kolacji - napomniał.

- No przecież nie rozmawiamy. Mówię ci tylko, o której jutro będę.

Ledwo usiadłam, a naszą rozmowę znów przerwał telefon Kraczkowskiego. Nie mogłam nie odebrać. Wstałam od stołu, wyszłam do sypialni i przyłożyłam telefon do ucha:

- Pawlik nie żyje, ktoś go zajebał w stołówce - oznajmił nagle przerażony.

- Co?

- Nóż w brzuch, dwanaście ciosów. Zbieraj się i jedź tam - powiedział drżącym głosem, po czym odłożył słuchawkę. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, ale jego rozkaz „Zbieraj się i jedź tam" był dla mnie jasny. Zerwałam się prędko na równe nogi i zszokowana przeprosiłam Kamila za tę sytuację. Musiał zrozumieć, że to pilne, i zrozumiał. Powiedział, że mam się o nic nie martwić i spokojnie jechać, uważać na siebie, by miał do kogo wracać. Doceniałam to i cieszyłam się, że mówił tak, jakby mu zależało.

Wyjechałam z domu od razu, na głodniaka. Musiałam jak najszybciej dostać się do więzienia, z którego przecież chwilę wcześniej wróciłam. Sama droga była spokojna, na zaśnieżonych ulicach nikt nie szalał, a pod więzieniem byłam już półtora godziny później. Podjechałam powoli na parking, gdzie czekał na mnie wysoki, starszy brunet w prawniczej todze, cztery radiowozy i mnóstwo uzbrojonych po zęby klawiszy:

- Elena... - niedokończyłam, podbiegając do adwokata.

- Tak, wiem. Chodźmy - chwycił mnie za ramię i prowadząc po schodach na drugie piętro, opowiadał o sytuacji, która miała miejsce na stołówce. Nie wiedziałam jeszcze, co dokładnie się stało, ponoć ktoś zadźgał mojego podopiecznego, tylko tyle mi powiedzieli:

- Co się stało? Co się stało? - powtarzałam jak zacięta płyta, mając już dosyć jego milczenia. Byłam przerażona, zdenerwowana, a w dodatku on ciągnął mnie za rękę bez słowa do miejsca, w którym leży trup, człowiek, z którym rozmawiałam ponad dwie godziny temu.

Weszliśmy przez pancerne drzwi do środka i stanęliśmy na środku. Pawlik leżał z plamą krwi na samym środku stołówki, pomiędzy stolikami i rozrzuconymi krzesłami - martwy.
Jezus Maria, nigdy nie widziałam trupa, nawet w trumnie, a on leżał tam na wyciągnięcie ręki, o siedem kroków przede mną:

- Pan Tomasz został dźgnięty nożem podczas obiadu, dokładnie piętnaście razy. Śmierć nastąpiła z powodu wykrwawienia, natychmiastowo. Zmarł dwie godziny i piętnaście minut temu.

- Wiadomo kto? - podeszłam za adwokatem do bladego trupa.

- Nie, właśnie przeszukiwane są wszystkie cele, a technicy szukają śladów krwi na ubraniach i ciele więźniów. Nie możliwe, żeby takie zabójstwo nie zostawiło żadnych śladów na rękach czy ubraniach.

W momencie, gdy wypowiedział ostatnie słowa, na zabezpieczonej przez policję antresoli rozległ się dźwięk otwierania cel, a z nich wyprowadzono więźniów, jeden po drugim, w kajdanach i najróżniejszych zabezpieczeniach. Spojrzałam w górę, lewo, prawo, a ze wszystkich okropnych i groźnych twarzy, wypatrzyłam tę znajomą, tę, która spoglądała na mnie z góry, ze szczerym uśmiechem, który promieniał na wszystkie strony. Nie mogłam nie wiedzieć, kim był wysoki brunet, stojący przy celi sto siedem, w szarym dresie i koszulce z numerem celi, nie mogłam...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro