ROZDZIAŁ I - Nowy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Odgarnęłam swe brązowe włosy z twarzy i rzuciłam wzrokiem na dokumenty leżące luzem na biurku. Kraczkowski przyniósł mi je tego samego dnia rano, z nakazem natychmiastowego skontrolowania byłego skazańca, który zakład karny opuścił zaledwie tydzień wcześniej. Nie miałam ochoty iść do mieszkania tego człowieka, bo od samego początku wiedziałam, że będą z nim same problemy. Narkotyki, bójki, próba gwałtu, jak niby miałam go skontrolować? Idąc tam narażałabym swoje zdrowie, a kto wie czy nie i życie, ale przecież nie mogłam wykłócać się z szefem, jeszcze zechciałby mnie wyrzucić na zbity pysk, a wolałam tego uniknąć:

- Elena? - Julka pstryknęła w palce, próbując wybudzić mnie z transu.

- Hmm? - spojrzałam na nią.

- Co Ty jakaś taka zamyślona?

- Ja? Zamyślona? Nie. Po prostu zapatrzyłam się na te papiery...

- Masz jakieś problemy? Chcesz o nich porozmawiać?

Spojrzałam na nią dziwnie i popukałam się w czoło:

- Przecież nic mi nie jest, nic się nie dzieje. Zwyczajnie zamyśliłam się, bo mam iść dziś przed siedemnastą do Pawlika, tego co wyszedł w tym tygodniu - usiadłam przy niechlujnym biurku i zebrałam dokumenty w całość - Boję się, bo siedział za próbę gwałtu, ale co to Kraczkowskiego obchodzi...

- Jeśli się boisz, to po prostu mu to powiedz i dodaj, że gówno Cię wszystko obchodzi, kiedy twoje życie może być zagrożone. Nie zrozumie? Złóż skargę i już! - tupnęła nogą.

- Chciałam wziąć ze sobą Pawła, ale powiedział, że mam mu zaufać i odpuścić sobie branie kogokolwiek, bo "więzień się zmienił".

- No i co zrobisz? Chyba nie chcesz tam iść.

- A mam jakieś wyjście? - uniosłam brwi do góry - Albo pójdę i zaryzykuję, albo nie pójdę i wylecę. Ty jesteś tu od dawna, ja żeby się dostać musiałam czekać rok, a na moje miejsce jest czterdzieści innych, które z wielką chęcią pójdą do tego Pawlika, byleby tylko dalej pracować.

- Nie wiem co Ci doradzić, mała - westchnęła.

- Życz szczęścia i powodzenia - uśmiechnęłam się lekko i spakowałam papiery do czarnej, skórzanej teczki, tej z którą zawsze wyruszałam w teren i wyszłam z pracy.
Średno widziałam się na Ursusie, ale cóż miałam zrobić? Założyłam płaszcz, spakowałam komórkę i wsiadłam do samochodu. Kraczkowski musiał mi kiedyś za to zapłacić, musiał!

- Kochanie? Spóźnię się na kolację. Szef kazał mi odwiedzić nowego na wolności i...

- Meh - westchnął Kamil - No szkoda, ale poczekam. O której mam nastawić?

- W pół do, postaram się wrócić jak najszybciej, ale nie obiecuję. Czuję, że będę miała sporo pracy.

- Nie spiesz się skarbeńku. Nastawię kolecję później.

- Kocham Cię - uśmiechnęłam się sama do siebie i odłożyłam telefon.
Kamil nie był zbyt zadowolony, ale rozumiał to, że czasami dzieje się coś, czego nie planujemy, i wiedział, że przecież nie uciekam celowo od naszych co wieczornych rytuałów. Kolacja nim była, była rytuałem, który uprawialiśmy nieprzerwanie od trzech lat. Jedliśmy, a potem rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się tego dnia i o dziwo nie zawsze poruszaliśmy temat pracy. Ja byłam kuratorem więziennym, on biznesmenem, nie wiedzieliśmy kompletnie nic o swoich zawodach, dlatego bardzo rzadko o nich rozmawialiśmy. Minęły już trzy lata, a przypomniałam sobie o tym dopiero jadąc autem. Na codzień, kiedy jest się z kimś już tak długo, nie wraca się jakoś szczególnie do początków związku, człowiek myśli o tym, co jest teraz. Ja w głowie miałam ten moment, kiedy zobaczyliśmy się pierwszy raz, kiedy zamieniliśmy pierwsze słowa i kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy, w zasadzie to on pocałował mnie pierwszy, a ja jak głupia cnotka co chwilę pytałam go, czy jest pewny i trzeźwy. Teraz się z tego śmiejemy, kiedyś w sumie też się z tego śmieliśmy.

Weszłam niepewnie po starych, zniszczonych schodach i nabrałam powietrza w płuca. Wszędzie śmierdziało stęchlizną, mało się nie udusiłam i przyznam szczerze, że chyba nigdy nie czułam aż tak okropnego smrodu. To było jak przedziwny zapach zgniłych jaj, jakby smród rozkładających się gdzieś zwłok. Brało mnie na wymioty, gdy tylko nabierałam głębszego wdechu, dlatego próbowałam oddychać przez usta. Tak było lepiej, choć powietrze tam nie smakowało świeżością.
Ściany na klatce były pomazane sprayami i fekaliami, poobdzierane z tynku, jak w najgorszej melinie i pomyśleć, że właśnie w takich kamienicach więźniowie mieli się resocjalizować, pff! W takim burdelu nikt by się nie zresocjalizował, w sumie to nawet nie dziwiłam się, że potem znów wracali do zakładów karnych:

- Dzień Dobry. Elena Weremko - przedstawiłam się i uśmiechnęłam do zaspanego typka, który na mój widok energicznie podrapał się po jajach.

- Mmm... - jęknął, oglądając mnie całą, od stóp do głów. Chyba przypadłam mu do gustu, bo całkiem przyszłościowo spoglądał na mój biust, ale ja na szczęście nie przyszłam tam w tej sprawie - Kurator sądowy z tej storny- dodałam olśniewając go.

- Aa! - krzyknął nagle rozbudzając się.
Otworzył oczy na oścież, spojrzał na moją teczkę i jak nie podrygną, jak nie podskoczył, tak pewnie sąsiedzi z dołu stanęli na równe nogi. Był nieco zaskoczony, ale chyba przecież o to chodziło, miał się niczego nie spodziewać - Przepraszam, ja nie wiedziałem... - zgarnął szybko spodnie z jakiegoś pudła, założył na siebie i wpuścił mnie do środka.

- Nie za czysto Pan tu ma... - powiedziałam pewnie, rozglądając się po całym przedpokoju. Wszędzie walały się butelki po alkoholu, ciuchy i pety, w salonie było to samo. Dramat.

- Nie zdążyłem posprzątać jeszcze... No, wie Pani, taka mała impreza była - wydukał zdyszany na szybko wszystko ogarniając.

- No już, proszę usiąść, nic Panu nie da takie latanie w te i spowrotem, bo przecież jestem, nie? - zgarnęłam z krzesła jakieś spodnie i usiadłam, a on podszedł z podkulonym ogonem i przysiadł na fotelu obok. Było mu trochę wstyd, widziałam, ale nie ma zmiłuj. Nie mogłam robić wyjątków, musiałam zanotować, że miał burdel i był na kacu mimo środy południa, czyli momentu kiedy powinien być w zakładzie pracy.

- Przepraszam za ten bałagan, naprawdę.

- Bałagan to w tej chwili najmniejszy problem. Dlaczego nie jest Pan w pracy?

- No... - zająkał się, zadumał, aż w końcu coś wydusił - Tak wyszło, że wziąłem wolne, bo...

- Wziął Pan wolne!? - złapałam się za głowę.

- No wziąłem... - przyznał.

- Pracuje Pan zaledwie tydzień, a już wziął Pan wolne, tak nie można. Musi Pan pracować, nie jest Pan chory, niepełnosprawny, za branie takich urlopów mogą Pana wyrzucić.

- Rozumiem.

- W mieszkaniu ma Pan bałagan, śmierdzi alkoholem, Pan jest na widocznym kacu, tak nie może być. To resocjalizacja, a nie ponowna demoralizacja, i jeśli nadal tak będzie, to nie wiem co zrobimy.

- Ale spokojnie - powiedział - Ja już jutro normalnie idę do pracy, ja tylko dziś...

- Nie ma czegoś takiego, jak tylko dziś... - weszłam mu w zdanie - Albo jest cały czas praca, albo nie ma w ogóle.

- Okej, przepraszam. To się już więcej nie powtórzy... - położył rękę na sercu i krzywo się uśmiechnął.

- Mam nadzieję... - otworzyłam teczkę i wyjęłam z niej notes oraz czarny długopis, którym notowałam wszystko, co dzieje się u byłych skazańców. Tu nie było co notować, no może oprócz tego, że w okół panował niemiłosierny syf - Dobrze, hmm... - pomyślałam chwilę - Nie mam za bardzo czego wpisywać, dlatego zanotuję tylko to, o czym dziś rozmawialiśmy, a resztę uzupełnię następnym razem. Proszę iść normalnie do pracy i posprzątać ten bałagan, bo następna wizyta będzie niezapowiedziana.

- Dobrze, już jutro pójdę.

Wpisałam na szybko w kolumnie wszystko o czym gadaliśmy i zmyłam się stamtąd jak najszybciej. Nie miałam ochoty tam siedzieć, bo w zasadzie nawet nie miałam po co. Facet może i owszem, nie był gwałcicielem, ale za to okazał się strasznym brudasem i leniem. Miał pracować, nie minął tydzień, a on już wziął sobie wolne żeby chlać. Przeczuwałam tylko to, że za niedługo wróci spowrotem do więzienia, a to by oznaczało rychły koniec mojej kariery.

Wróciłam do domu nawet przed spodziewanym czasem, Kamil chyba nawet nie zdążył wstawić kolacji, gdy ja szarpałam się z jakąś babą o miejsce parkingowe pod blokiem. Stara wiedźma zajęła te, które wykupiliśmy i wykłócała się przez dziesięć minut, że tu nie ma miejsc, które można sobie wykupić. Nawet nie mieszkała w naszym bloku, nie miałam pojęcia skąd się tam wzięła, ale nieźle mnie wkurzyła:

- Czy Pani nie rozumie, że my z narzeczonym mamy to miejsce wykupione już od ponad roku? Przecież jest numerek! To jest nasz kawałek ziemi, na który Pani sobie od tak wjechała.

- Ale co mnie to obchodzi? Ja stąd nie wyjadę, a jak Pani nie pasuje, to proszę sobie po straż miejską dzwonić albo zaparkować gdzie indziej - uniosła głowę do góry, zarzuciła torebkę na ramię i polazła w stronę galerii handlowej. Jak mniemam specjalnie po to przyjechała.
Postanowiłam, że nie poddam się tak łatwo i od razu, nawet nie wchodząc do domu, zadzwoniłam po lawetę. Tyle szczęścia, że mąż Julki miał akurat zmianę i przyjechał, by pomóc mi z tym problemem:

- Cześć, co trzeba? - zapytał, wysiadając z auta. Jarek był super kolegą, na niego zawsze można było liczyć.

- Cześć, no słuchaj... - wskazałam ręką na białego mercedesa damy - Stanęła na moim wykupionym miejscu i nie chce zjechać, a tu nie mieszka. Trzeba mi ją przestawić, najlepiej na środek ulicy.

- A ty masz tu wykupione?

- No pewnie, przecież jest numerek - podeszliśmy bliżej - Weź wylawetuj ją w kosmos - zażartowałam.

Jarek zaśmiał się w głos:

- Aż tam nie mogę, ale... Ale odstawię ją obok, no troszkę dalej, żeby nie zastawiać.

- Super, dzięki bardzo - odeszłam na bok i patrzyłam jak odholowuje mercedesa baby. Byłam tak wściekła, że chciałam celowo zadzwonić na straż miejską i zgłosić złe parkowanie plus zastawianie wyjazdu, ale stwierdziłam, że nie będę się w to bawić i zwyczajnie zjechałam na swoje miejsce. Ona za nie nie płaciła, ja owszem, a mimo to przynajmniej raz w tygodniu jakiś ćwok mi na nie stawał mimo wyraźnego oznaczenia. Zawsze, gdy tylko wyglądałam przez okno i widziałam taką sytuację, wściekałam się niemiłosiernie. W planach miałam nawet zakup jakichś kartek z napisem "Stanąłeś ćwoku na miejscu, za które płacę? Zwrócisz koszt swojego postoju" czy coś podobnego, ale zawsze o tym zapominałam, a i Kamil wybijał mi to z głowy tłumacząc, że to przecież tylko zwykłe miejsce parkingowe, że może nie było gdzie, a ktoś musiał pilnie zaparkować. Głupie tłumaczenie, obok był przecież parking marketu, centrum handlowego i kilku innych bloków:

- Cześć! - krzyknęłam wchodząc do domu - Dzwoniłam po lawetę, znowu mi baba zaparkowała, a i jeszcze się kłóciła, że nie zjedzie - oznajmiłam pewnie, ściągając kurtkę i zostawiając ją na wieszaku.
W domu zaczynało powoli pachnieć pieczonym mięsem, byłam bardzo ciekawa tego, co tym razem przygotował Kamil. On ciągle gotował, lubił, dlatego nie dopuszczał mnie do garów:

- Cześć - podszedł bliżej z drewnianą łyżką w ręku i pozwolił mi się wtulić w jego ciepły, wełniany sweter.
Kamil był cudowny, tak bardzo się wtedy kochaliśmy. Nie było dnia, kiedy nie powiedzielibyśmy sobie jak bardzo nam zależy, nie było dnia, kiedy nie kochalibyśmy się tak, jak za pierwszym razem. Doceniałam wszystko co dla mnie zrobił, a zrobił naprawdę wiele. Kupił mieszkanie specjalnie z myślą o nas, o dziecku, które planowaliśmy po ślubie, pomógł mi wyjść na prostą po śmierci mamy, pomógł mojemu tacie, wyciągnął go z depresji i tak bardzo się o nas starał, dlatego tak mocno cieszyłam się, że w końcu jesteśmy szczęśliwi, że nie musimy się już o nic martwić. W zasadzie niczego nam nie brakowało, mieliśmy wszystko. Kasa na wakacje, samochody, plany, młodość, to było to, czego szukałam i wiedziałam, miałam pewność, że on będzie tym ostatnim. Wtulając się w niego i słysząc bicie jego serca, przypomniałam sobie pierwsze spotkanie. Poznaliśmy się na ulicy, ja szłam parkiem z byłą już koleżanką, on szedł ze swoją mamą i rzuciliśmy na siebie wzrokiem. Ja odprowadzałam Majkę na dworzec, on mamę na przystanek, minęliśmy się bez słowa, jedynie zerkając, a gdy już odprowadziliśmy je na miejsce i wracaliśmy tą samą drogą, on zaczepił mnie i zapytał o godzinę. Do tamtego momentu powtarzał, że to klasyk, który stosuje każdy facet, gdy chce zaczepić kobietę, która mu się podoba. Ja podałam mu godzinę, zapytałam dokąd się spieszy, i tak rozmawiając chwilę, umówiliśmy się na kawę. Poszliśmy od razu, było cholernie zimno. Wypiliśmy ją, zjedliśmy ciastko, potem wypiliśmy gorącą czekoladę, aż na końcu, pod wpływem emocji, postanowiliśmy pójść do niego. Mieszkał wtedy w starej kamienicy, którą od dawien dawna zajmuje już hotel. Kochaliśmy się raz, drugi, trzeci, aż w końcu położyliśmy się swobodnie, a on wyszeptał, że może i to głupie, ale się zakochał i już wiedział, że chce ze mną być. To był najpiękniejszy moment mojego życia i wspominałam go przez cały czas, on zresztą też. Potem umarła mama, nagle, z dnia na dzień zostałam tylko ja i tata. Trzymałam się w miare dobrze, bo przez cały czas tłumaczyłam sobie, że każdy kiedyś umrze, że na każdego przyjdzie pora, ale tata zniósł to o wiele gorzej. W niedziele był pogrzeb, a w środę podciął sobie żyły i trafił do szpitala. Prawie umarł, miał szczęście, że sąsiadka znalazła go w porę. Kamil załatwił i opłacił prywatnie psychiatrę dla nas obojga, mnie nie było na to stać, dopiero się uczyłam, a warsztat samochodowy ojca powoli podupał, przez co narobił sobie długów. Powoli z tego wyszliśmy, a przy wsparciu Kamila i jego rodziców, którzy zresztą też sporo dla nas zrobili, wróciliśmy do normalności:

- Co tak pięknie pachnie? - zapytałam uśmiechając się do niego przyjaźnie.

- Kurczak ze szpinakiem i sernik na zimno.

- Zrobiłeś sernik na zimno?

- No dobra, kupiłem sernik na zimno, ale jakby ktoś pytał, to wiesz... Zrobiłem - zachichotał.

- Oszuście ty! - klepnęłam go w tyłek - Nie uwierzysz co się działo przed chwilą - weszłam głębiej i usiadłam przy nakrytym stole. Talerze były naszykowane, klimatyczna ciemność oświetlana jedynie blaskiem świec też była, no i ciepło, które było dopełnieniem atmosfery. Było pięknie.
Całe mieszkanie mieliśmy prawie gotowe na święta, szykowaliśmy się nawet na ubieranie choinki i dekorowanie mieszkania, ale jakoś nie mieliśmy na to czasu. Wszystko było kupione, nawet cukierki, które chcieliśmy zawiesić na świątecznym drzewku, przeszkodą była praca, i moja, i jego. Ja miałam urwanie głowy, on miał urwanie głowy i zapomnieliśmy:

- No opowiadaj... - podszedł do kuchni kręcąc tyłkiem i zajął się gotowaniem.

- Wracam z pracy zadowolona, tylko wjechałam na parking, patrze, a jakaś baba mercedesem staje na nasze miejsce, no to wysiadam, mówię żeby odjechała, bo to miejsce prywatne. Kłóciłyśmy się z dziesięć minut, aż w końcu mówi, że mam se dzwonić na straż miejską. Wkurwiłam się niemiłosiernie. Ona poszła do centrum, a ja cyk, do Jarka Majstrzaka, przyjechał, odholował ją obok i to za darmo.

- No to akurat chamstwo, i co? Widziała?

- Nie, poszła na zakupy, ale pewnie zdziwi się jak zobaczy samochód na środku parkingu - zaśmiałam się.

- Dobry pomysł z tą lawetą - podał jedzenie - Skoro straż i policja są bezradne, to może chociaż to otworzy ludziom oczy.

Kamil uśmiechnął się i usiadł przy stole naprzeciwko mnie. Był cudowny, był przystojny i mimo tego czasu, w ogóle nie czułam znudzenia. Jego cudowne, niebieskie oczy błyszczały od blasku świec, mimo lat nadal tak samo, a kręcone blond włosy do szyi sprawiały, że stawał się podwójnie słodki, podwójnie cudowny jak dziecko, którym się zachwycałam. Kamil był szczupły, ale miał trochę mięśni, bo regularnie chodził na siłownie, dlatego jak na jego siedemdziesiąt kilo, było dobrze. Mnie też czasami zabierał, choć tego nie lubiłam. Mówiłam mu, że w ogóle nie kręcą mnie ćwiczenia, a sylwetkę miałam ładną:

- A tobie skarbie? Jak minął dzień?

- Dobrze. Zrobiłem zakupy, wpadłem do mamy po drodze i pomyślałem, że może pojechalibyśmy do nich w niedzielę na cały dzień.

- Świetny pomysł - nałożyłam sobie jedzenie na biały talerz - Upiekę może coś, co? - zapytałam.

- No po co? Odbierzesz jej tę radochę.

- Kurczę, no bo ciągle wpadamy i nic nie bierzemy ze sobą...

- A święta? - przerwał.

- Święta to święta, ja mówię na codzień. Przydałoby się upiec jakieś ciasto czy coś.

- A daj spokój, kochanie. Mama sama mówiła, że nic mamy nie przynosić, po za tym pewnie i tak pierwsza coś upiecze.

Naszą rozmowę przerwał telefon. W pierwszym momencie myślałam, że to tato, ale gdy tylko zobaczyłam, że wyświetlił się numer przełożonego, omal nie upadłam. Jeśli dzwonił o tej porze, to chyba stało się coś złego, niemal zeszłam na zawał:

- Masz nowego podopiecznego w Lublinie. Jutro o siódmej widzę cię w pracy, zabierasz dokumenty i jedziesz na ZK żeby się z nim spotkać, następne spotkanie już u niego w domu.

- Jutro o siódmej? W Lublinie?

- Tak. Jutro o siódmej zbierasz dokumenty i jedziesz na Lubelszczyznę - powiedział pewnie.

- No dobrze, a mogę chociaż wiedzieć kim... - niedokończyłam, nie było sensu, bo się rozłączył. Cały Kraczkowski.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro