Rozdział 21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Krzyczał. Krzyczał, ile miał sił w swoich martwych płucach, żeby tam nie szła, że to nie Elijah, że to pułapka. Szarpał się, uwięziony w żelaznym uścisku Beliala, chcąc chwycić Sarę w ramiona i uciec jak najdalej od willi aniołów.

Wszystko, co było po tym, kiedy przekroczyła próg tego koszmarnego domu, pamiętał jak przez mgłę. Jakby ktoś nagle spowolnił cały świat i dokładnie przyglądał każdej scenie, niczym autor tego makabrycznego spektaklu.

Wykrzyczał zaklęcie prosto w oblicze demona, oślepiając go złotym światłem. Belial upuścił wampira, łapiąc oburącz za poparzoną twarz. Z jego gardła wydobył się ryk, który zachęcił resztę anielskiej świty do ruszenia w bój.

Henry wydobył magnum zza paska. Wkładając naboje do magazynka, szeptał śmiercionośne zaklęcie. Gdzieś nad uchem przeleciała mu ognista kula energii, spalając na popiół demona, który wisiał tuż nad nim. Azdorat rozejrzał się, oceniając sytuację. Spojrzał na Kasjusza, który właśnie uratował jego zdenerwowany tyłek. Mag kiwnął tylko głową, rzucając kolejnym snopem światła w atakującego go właśnie wampira. Łuna wyrzuciła przeciwnika w powietrze, kierując go wprost w mordercze objęcia promieni słonecznych. Nie więcej niż kilka kroków dalej, Mathias odważnie wymachiwał swoim płonącym mieczem, otoczony przez kilka wygłodniałych demonów. Dopiero teraz Henry dostrzegł za nimi siedzącego na ziemi Lucasa, który kreślił w śniegu jakieś znaki. Jego usta poruszały się z niesamowitą prędkością, wypowiadając kolejne słowa zaklęcia, które prawdopodobnie miało uratować ich tyłki.

Niestety, Henry szybko musiał oderwać wzrok od trójki kompanów. Potężne skrzydła, nieznanego mu anioła, zatrzepotały tuż przed nim, sypiąc mokrym śniegiem w oczy. Wampir uniósł ramiona ku górze, by chronić twarz, gdy ten wycelował butem prosto w jego klatkę piersiową. Azdorat sapnął ciężko, czując, jak jego plecy obijają się o mokrą korę. W ustach poczuł metaliczny posmak, a już po chwili wykrzywiły się one w szaleńczym uśmiechu.

Wycelował magnum i posłał w stronę anioła dwa pociski. Skrzydlaty jęknął, niczym wiatr między drzewami, by za chwilę rozjaśnić przestrzeń żarem, jak słońce w samym środku letniego dnia. Stojące najbliżej wampiry, osłoniły się przed rozbłyskiem, lecz blask i tak dosięgnął ich martwej skóry, wypalając na niej czarne dziury. Anioł rozpadł się w ułamku sekundy na drobne, kryształowe odłamki,

Niewiele się nad tym zastanawiając, Henry wycelował rewolwer w kolejnego skrzydlatego. Bez wahania nacisnął spust. Pocisk sięgnął szaro-skrzydłego szybciej, niż jeden oddech. Stał w bezruchu, ciężko dysząc i mierząc wzrokiem kolejne anioły. Te cofnęły się w strachu, że i ich też dosięgnie zabójcza broń.

Azdorat rozejrzał się za Sarą, lecz doskonale wiedział, że już dawno zniknęła za wielkimi dębowymi wrotami. Nie chciał nawet myśleć o tym, co mogło się w tej chwili za nimi dziać. Nie było zresztą na to czasu.

Syknął, kiedy z jego brzucha wyrosła klinga srebrnego noża. Nie wiedział, skąd nadleciało, na pewno nie należało do żadnego ze znajdujących się przy wejściu aniołów.

– Henry! – usłyszał zmęczony głos Kasjusza. Odwrócił głowę w tamtą stronę. Tuż za Lucasem rozpościerał się portal, jego wnętrze było ciemne i nieznane, lecz wampir nie wahał się ani sekundę.

Z wampirzą prędkością dopadł przejścia. Czuł, jak opuszczają go siły, a świat zaczyna powoli wirować, naznaczając przestrzeń ciemnymi mroczkami. Padł na kolana tuż za krawędzią portalu.

Nie miał czasu się rozejrzeć.

Jego świadomość odpływała w zastraszającym tempie.

Czuł, że osuwa się w ciemność, oplata go swoimi czułymi ramionami, głaszcze po głowie jak troskliwa rodzicielka, chcąc chronić swoje najmniejsze dziecko.

Z oddali dochodziły do niego głosy trzech magów, ale nie miał pojęcia, co do niego mówią. Opadł w ciemność, licząc na to, że nikt już go nie obudzi.

***

Kiedyś, bardzo dawno temu, miał okazję znaleźć się blisko morza, które szarpane było przez sztorm. Z ogromnym zaciekawieniem obserwował statek, który raz po raz niknął między wzburzonymi falami, aby ostatecznie zostać pochłonięty przez łapczywe zimne objęcia wody. Zastanawiał się wtedy, co musiała czuć załoga, ciągnięta w dół przez lodowate ręce głębi, kiedy nieokiełznany żywioł wlewał się do ich płuc, spragnionych powietrza, przez otwarte usta. Czy w desperacji, uderzali rękoma o niespokojną wodę, chcąc po raz ostatni wziąć wdech, kojąc zbolały organ? Czy jednak przyjęli swój los z pokorą, wiedząc, że nie są w stanie wygrać walki z żywiołem?

Tak właśnie czuł się teraz Henry, kiedy ciemność szczelnie oplatała go swoimi miękkimi ramionami, chcąc na zawsze zamknąć go w najgłębszej czerni, z jaką miał okazję kiedykolwiek obcować. Kiedy krótkie, migotliwe promienie światła chciały wyciągnąć go na powierzchnię, wyrwać z marazmu, w którym trwał od jakiegoś czasu. Zatrzymany, w bezruchu, jak tafla jeziora skuta lodem, w samym środku zimy. Sam nie wiedział, czy chce złapać się tej nikłej nitki jasności, jaka przedzierała się przez otaczający go mrok, niczym ten zapamiętany przez niego żeglarz, który miał w desperacji łapać powietrze, nie chcąc umierać.

Gdzieś z daleka, do jego uszu, docierały szczątki zdań, których znaczenia nie był w stanie w pełni rozszyfrować. Bił się sam ze sobą, kiedy po raz kolejny jasność i ciemność robiły sobie z niego linę i przeciągały jego udręczone ciało to w jedną, to w drugą stronę. Walczyły o niego zaciekle, jak dwa wilki, widzące martwą sarnę, oprószoną świeżym śniegiem. Metaliczny zapach posoki wdzierał się do jego nozdrzy, cucąc z tego dziwnego, nieznanego mu dotąd marazmu.

– Nie wiem, co robić!... – usłyszał całkiem wyraźnie. – ... Uleczyłem wszystkie jego rany, a on wciąż się nie budzi!

Kto to powiedział?

Henry próbował sobie przypomnieć ten głos, jednak w jego umyśle wiała jedynie pustka. Poczuł, że ktoś łapie go za poły płaszcza.

– Bo źle to robisz! – kolejny, również znany głos.

Usłyszał soczyste plaśnięcie, a chwilę po tym, policzek zaczął palić go żywym ogniem.

– Ocknij się, Azdorat! – głos wrzeszczał mu prosto do ucha. – Sara jest w niebezpieczeństwie!

Sara?

Zmarszczył brwi, próbując odnaleźć w pustce to imię.

Kim jest Sara?

Biegał po pustym korytarzu swojego umysłu, próbując otworzyć odpowiednie drzwi. Wspomnienia powoli zalewały jego głowę, lecz żadna z nich nie mówiła o kobiecie, której imię właśnie usłyszał. Błądził po bezkresnym morzu swoich myśli, szukając tej jednej, której mógłby się uczepić i przypomnieć sobie, kim jest ta cholerna Sara.

W końcu, po wielu godzinach poszukiwań, nieznana mu siła pchnęła go w odpowiednią stronę.

Smukła dłoń oplotła najpierw jego nadgarstek, otulając przyjemną złotą poświatą, która następnie sunęła do góry, powoli badając każdy jego mięsień. Objęła go czule ramionami, chowając głowę w zgięciu szyi, a do jego nozdrzy dotarł delikatny zapach świerku, miodu i cynamonu. Burza rudych pukli wlewała się do jego oczu, by za chwilę pochłonęły go ogromne, sarnie oczy, okolone gęstym rzędem ciemnobrązowych rzęs. Kształtne usta poruszały się bezdźwięcznie, chcą mu coś przekazać, lecz nie mógł nic zrozumieć w natłoku pchających się do głowy wspomnień. Drobne gesty, nieśmiałe uśmiechy, zmarszczone brwi i perlisty śmiech okładały jego ciało niczym zaciśnięte dłonie pięściarza, bombardowały do utraty tchu, szczypały niczym mroźny, zimowy poranek. Atak nieznanego anioła, głupie posunięcie Sary, puste oczy Elijah...

Wyrwany z niewiedzy, podniósł się do siadu, wciągając głośno powietrze. Rozejrzał się dookoła, bojąc się mrugać, by obrazy znów nie zalały jego głowy. Wzrok Henrego zatrzymał się na siedzącym na nim Kasjuszu, trzymającym rękę wysoko, w gotowości do kolejnego ciosu. Po jego lewej i prawej stronie siedzieli bladzi i umęczeni Mathias i Lucas. Nerwowo zaczął szukać rany na brzuchu, lecz jedyne co wyczuł pod drżącymi palcami to podłużna różowa blizna.

– Sara... – wychrypiał. Powietrze boleśnie drapało go w krtań.

– Mówiłem, że to zadziała. – Na twarzy Kasjusza wykwitł dumny uśmiech, lecz zaraz spoważniał, widząc zaciśnięte szczęki wampira.

– Zatłuc to za mało – wymamrotał ciemnooki, spychając z siebie maga. – To było takie bezmyślne! Takie nieodpowiedzialne! Jak mogła...

– Postąpić jak Sara? – przerwał mu Mathias, pomagając wstać.

Henry podniósł się tak gwałtownie, że zaszumiało mu w głowie. Miał wrażenie, że wrócił z miejsca, z którego rzadko się wraca, lecz nie to teraz najbardziej zaprzątało mu głowę. Gorączkowo próbował ułożyć plan wyciągnięcia wampirzycy z objęć zachłannego Lucyfera. Wiedział doskonale, że kobieta będzie walczyć do ostatniego martwego westchnienia, lecz wciąż uważał, że to za mało czasu.

– Lucyfer nie zabije Sary od razu – wypowiedział własne myśli na głos, a ten dźwięk wydał mu się niesamowicie obcy. – Wykorzysta jej moc do odnalezienia Urbos.

– Elijah też wciąż żyje – podjął Lucas, lecz wampir przerwał mu machnięciem ręki.

– Nie żyje. To Asmodeusz. Z daleka wyczułem jego zgniły odór.

Głucha cisza zawisła nad nimi niczym burzowe chmury. Rozpacz w oczach trzech magów próbowała wydostać się z ich umysłów i serc, lecz wiedzieli, że to nie czas na smutek. Mimo że ich pompujące krew mięśnie powoli rozpadały się na miliony drobnych kawałków, musieli powściągnąć emocje, by móc uratować setki innych istnień w zamian za to jedno, choć dla nich najważniejsze.

– Sara ma wystarczająco dużo energii, by zburzyć granice. Magowie powinni wiedzieć o tym, co ich czeka. – Henry zacisnął dłonie w pięści. Odwrócił się do towarzyszy, lecz na żadnego nie spojrzał.

– Ty już masz plan – powiedział Mathias prawie nie poruszając ustami. Włożył ręce głęboko w kieszenie. – Więc?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro