Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy Mathias przekroczył granicę, płuca paliły go żywym ogniem. Biegł od kilku godzin, co chwilę wypowiadając słabnące zaklęcie wytrwałości. Henry kazał mu jak najszybciej powiadomić magów o tym, co miało się niebawem wydarzyć. Liczył na to, że Xander nie zignoruje jego ostrzeżenia i przygotuje, chociaż część wojsk do odparcia ataku.

Bliźniaki zostawił pół dnia drogi od granicy, aby dali mu sygnał, gdyby zastępy aniołów nieuchronnie zbliżały się do Miasta Magów.

Jego serce biło jak oszalałe, a nogi powoli odmawiały posłuszeństwa. Przez jedną krótką chwilę przemknęło mu przez myśl, że powinien odpocząć, lecz jak szybko ona przyszła, tak szybko odpędził ją od siebie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jeżeli się zatrzyma, to nie ruszy dalej.

Kroki Mathiasa odbijały się echem od wyłożonej kamieniem drogi. Nagie drzewa pochylały się nad nią, nieco złowieszczo, tworząc swoisty korytarz splątanych gałęzi. Światła gazowych lamp ulicznych majaczyły w oddali, zapraszając go ciepło w swoje żeliwne ramiona. W zimowym półmroku kończącego się dnia majaczyły sennie strzeliste wieże zamku, do którego właśnie zmierzał.

Jeszcze tylko trochę!

Jeszcze chwila i wpadnie na dziedziniec!

Niespodziewanie poczuł szarpnięcie i runął na kamienie, nie ochraniając nawet twarzy rękoma. Jego but utknął w wyrwie, której się nie spodziewał. Poczuł jak zalewa go fala gorącej cieczy. Mieląc językiem w ustach, poczuł jakieś niezidentyfikowane twarde obiekty. Głowa pulsowała niebezpiecznie na samym środku czoła, tak samo, jak wyrwana z buta kostka.

– Ja pieprzę... – warknął, podnosząc się ciężko na łokciach. Ledwo łapał oddech. Splunął na kamienie, a w prawie czarnej mazi dostrzegł lśniące bielą zęby.

Przewrócił się na plecy i od razu zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. Krew spływała mu do gardła, utrudniając oddychanie jeszcze bardziej, niż to konieczne. Wyciągnął wątłe ramię i posłał w górę złoty promień. Potem drugi i trzeci i kolejny, aż w końcu stracił rachubę.

Przed oczami miał mroczki, całe ciało bolało go niemiłosiernie, a krew bulgotała w gardle, odcinając dostęp tlenu, lecz nie miał siły się podnieść. Jedyne, czym władał w tym momencie to jego własny umysł, choć i ten zdawał się powoli wkraczać na własną ścieżkę.

Ostatni strumień energii posłał, sam nie wiedział do końca gdzie. Jego ramię opadło ciężko na chłodną brukowaną ulicę, oddech stał się płytszy i nieregularny. Zamknął oczy, błagając wszechświat, by zakończył jego męki.

Byleby ktoś zauważył sygnał...

***

– Połóżcie go tutaj! – Głos Xandera drżał, a przerażone oczy błądziły po zmasakrowanym, wiotkim ciele pierworodnego.

Dwaj strażnicy ułożyli ciało Mathiasa na granitowym stole, zrzucając z niego pospiesznie zastawę. Złote świeczniki padły z brzękiem na podłogę. Xander rozłożył nad ciałem syna ręce, wymawiając pospiesznie zaklęcie uzdrawiające. Jego dłonie drżały, mimo iż starał się je opanować. Jego świat jakby na chwilę się zatrzymał, do uszu nie docierały żadne dźwięki. Wstrzymał powietrze w starych płucach, kiedy blada skóra Mathiasa nabrała nieco lepszego, zielonkawego odcienia. Złapał syna za rękę, przełykając ogromną gulę, jaka utworzyła się w jego przełyku.

– Na wszechświat, co się stało? – wydukał ledwo i sam nie rozpoznał tonu swojego głosu.

– Upadłem – wychrypiał mag prawie niesłyszalnie. Ścisnął mocniej dłoń ojca, tak mu się przynajmniej wydawało. – Przygotujcie się...

– Na co?

Xander nie doczekał się odpowiedzi. Umęczone długim biegiem ciało Mathiasa ponownie odmówiło posłuszeństwa. Zszargany umysł pragną jedynie zapaść w długi, regenerujący sen. Udało mu się wziąć tylko jeden, głębszy wdech, zanim świadomość opuściła go na długie godziny.

***

Srebrne kajdany uwierały ją niesamowicie, Abbadon oplatał je wokół jej rąk tak ciasno, jakby chciał połamać jej wszystkie kości.

Rozejrzała się niespiesznie, szukając kolejnych luk, które umożliwiłyby jej ucieczkę, lecz wszystko to na marne. Nie sądziła, że Lucyfer będzie tak dobrze przygotowany do ataku na Miasto.

Część widoku zasłaniało jej niewielkich rozmiarów podwyższenie na kołach, na którym stała złota klatka. Tuż za nią mrowie demonów i wampirów uwijało się przy pakowaniu ekwipunku. Ciężkie buciory i szczęk metalu mącił leśną ciszę. Drewniane wozy były załadowane pudłami po brzegi. Na części z nich ustawiono podłużne, cynowe trumny. Znak, że wampiry również wyruszały w podróż. Wyglądało na to, że anioły od dawna były przygotowane do konfrontacji z magami.

Abbadon jednym szarpnięciem wrzucił Sarę do złotej klatki. Srebrna kłódka zabrzęczała głośno, obijając się o dość szerokie pręty. Z jej ust wydobył się syk, kiedy ramię i plecy obiły się o twardy metal. Posłała mu piorunujące spojrzenie, lecz żaden mięsień na twarzy anioła nawet nie drgnął.

– Buc – mruknęła, bardziej do siebie, niż do niego, choć przez chwilę miała wrażenie, że jego powieka drgnęła.

Odszedł jednak bez słowa, pochłonięty już całkowicie innymi sprawami. Skrzydła różnorakich, nieznanych jej aniołów przewijały się co chwilę przy jej wymownej celi, zerkając raz po raz z zaciekawieniem. Ilość całkowicie nowych twarzy sprawiała, że drżała w środku.

Nie pałała sympatią do nikogo w Urbos, nie miała tam przyjaciół, lecz wizja śmierci niewinnych istnień przyprawiała ją o zawroty głowy. Przez jej moc miały zginąć setki magów. Świat, który dopiero poznawała, niebawem może zniknąć z powierzchni ziemi. Tak bardzo chciałaby wiedzieć, co może zrobić. Mogła temu zapobiec, słuchając Azdorata, lecz głupie serce wyrwało się do przodu.

Miała wrażenie, że ciągle wyczuwa jego zapach w pobliżu. Może jej się tylko tak wydawało? Może tak bardzo liczyła na to, że wpadnie między anioły i ocali ją, unikając przy okazji krwawego starcia? Albo, chociaż da jej jakiś znak, jakąś podpowiedź co do tego, jak mogłaby wyjść z tej patowej sytuacji.

Jej magia była słaba. Ból spowodowany palącym skórę srebrem, sprawiał, że nie była w stanie wykrzesać z siebie choćby odrobiny esencji. Starała się również nie wykonywać gwałtowniejszych ruchów, tak by zminimalizować tarcie metalu o zmasakrowaną skórę. Ta na twarzy Sary także pulsowała rwącym pieczeniem po spotkaniu z pierścieniami Anioła Zagłady. Obawiała się, że ogrom cierpienia, jakie odczuwało jej ciało, odbije się na działaniu obsydianu i wraz z pierwszymi promieniami słońca, złota klatka stanie w płomieniach.

Byłoby cudownie, pomyślała z goryczą. Sama natura dałaby sprzeciw tej absurdalnej wojnie.

Wojnie przez zemstę.

Przez pychę.

Chciwość.

Znalazła się w centrum wszystkich wydarzeń, mając szczątkowe informacje. Czytała o tym, jak anioły spadły na ziemię, jak Scamar zmiótł z powierzchni cały swój ród. Jak magowie zaciekle walczyli ze skrzydlatymi i jak wielu z nich zginęło. Jak władca Miasta Magów poświęcił życie swoje i małżonki i stworzył granicę. Im bliżej ówczesnych wydarzeń, tym mniej informacji znajdowało się w księgach. Nic dziwnego, wielu drukarzy również zginęło w rzezi. Jednak o Henrym i swoich Braciach nie znalazła żadnej wzmianki. Może nie dotarła jeszcze do tych ksiąg? Czy będzie miała jeszcze do tego okazję?

Zimny dreszcz spłynął w dół jej kręgosłupa. Spięła mięśnie, wprowadzając swoje ciało w stan gotowości do walki, choć świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że niewiele jest w stanie zrobić, będąc zamkniętą i związaną srebrnym łańcuchem.

Jednak znów to poczuła. Pochłonęła całą sobą to, co zwróciło jej uwagę podczas śnieżycy. Nieznana dotąd energia krążyła wokół willi niczym dzikie zwierze, szykujące się do ataku, obserwujące swoją zdobycz. Krążyła po cichu, bezszelestnie, ściana drzew skutecznie ukrywała jej zamiary, usypiając czujność wszystkich dookoła. Sara czuła na sobie palące spojrzenie, wyobraziła sobie wielkie, czarne ślepia, wwiercające się chciwie w jej ciało, obserwujące nawet najmniejsze drgnięcie kobiety.

Zignorowała palący ból wrzynających się w jej ciało srebrnych oczek i podniosła się, uważnie obserwując okolicę. Gdyby tylko mogła dostrzec choć jeden znak, drgnięcie liścia, ruch gałęzi, cokolwiek, co pomogłoby jej zlokalizować to niecierpliwe, złe spojrzenie.

– Hej – zwróciła się do nieznanego wampira, który przechodził obok klatki. Starszy mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, obdarzając zainteresowanym spojrzeniem. – Ktoś nas obserwuje – dodała szeptem, wciąż rozglądając się na boki.

– Doprawdy? – skórzana rękawiczka przeczesała rzadkie blond włosy. Wampir podążył za jej spojrzeniem, lecz zdawało się, że niczego nie dostrzegł. – Być może to Azdorat.

Sara odchyliła głowę, robiąc wielkie oczy.

– Znasz go? – zapytała, a jej głos załamał się lekko.

– Stworzyłem go. – Wąska linia ust rozciągnęła się w sentymentalnym uśmiechu.

– To nie on – pokręciła głową, choć na usta cisnęły się jej pytania, związane z wampirem. – To coś innego. Mroczniejszego.

– Uwierz, piękna pani, gniew wspaniałego Henrego jest ciemniejszy niż sama pustka wszechświata. A widząc twoje położenie – zlustrował ją uważnie, zatrzymując wzrok na srebrnych kajdanach, oplatających jej przeguby. – Ma powody, żeby się gniewać.

Posłała mu pytające spojrzenie, lecz wampir nie zamierzał zaszczycić ją odpowiedzią. Rozejrzał się raz jeszcze po czym, nie dostrzegając niczego niepokojącego, ruszył w kierunku willi.

Sara jednak nie dawała za wygraną. I w końcu to dostrzegła, a energia płynąca w jej żyłach przestała krążyć, jakby bała się, że choćby jeden najmniejszy ruch powoduje nieodwracalną katastrofę.

Rzeczywiście, jej wzrok odnalazł Henrego. Stał tam, ukryty w cieniu zmierzchu i czarnej, mokrej kory drzew. Jego blada, marmurowa skóra odcinała się ostrymi krawędziami od ciemnej, jak toń oceanu, ściany sosen i świerków. Czarne tęczówki zaszły mgłą gniewu, a okalające jego oczy gęste rzęsy rzucały złowrogi cień, tworząc z jego oblicza upiorną marę. Wpatrywał się w nią, a jego wściekłe spojrzenie paliło jej skórę równie mocno, co srebrne oczka łańcuchów.

Ich spojrzenia na chwilę się skrzyżowały, lecz to, co przykuło jej uwagę tuż za nim, sprawiło, że każdy włos, jaki miała na ciele, wyprostował się, obsypując skórę gęsią skórką.

Tuż ponad ramieniem wampira błysnęły czarno złote ślepia. Ogromne, okrągłe oczyska wpatrywały się w nią równie intensywnie, co jej przyjaciel, sprawiając, że jej ciało zamarło. Obnażyło wielkie białe kły, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Sara oparła się o złote pręty, napierała na nie plecami, a srebro okowów wrzynało się w jej zlane zimnym potem plecy. Chciała uciec jak najdalej, całe jej jestestwo krzyczało, by brać nogi za pas i uciekać, nie odwracając się za siebie. W jej klatce narastała coraz większa panika i strach.

Strach o Henrego.

Chciała krzyczeć, by uciekał, jednocześnie nie mogąc wydobyć z siebie ani jednego słowa. Głos ugrzązł gdzieś w przełyku, sprawiając ból. Niemoc ogarnęła całe jej ciało, osunęła się po prętach, podciągając nogi pod brodę.

– Jeszcze chwila i się usmażysz – znajomy głos wyrwał ją z letargu. Odwróciła głowę w stronę Lucyfera. Fiołkowe oczy patrzyły na nią z ciekawością. – Chyba nie chcesz skończyć jak udziec? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora. – Dodał na koniec, zerkając w tę samą stronę, w którą patrzyła wampirzyca.

Sara wzruszyła jedynie ramionami, próbując zachować spokój. Nie chciała, by anioły dowiedziały się o obecności Henrego. Skrzętnie ukrywał się w mroku i miała ogromną nadzieję, że tak pozostanie.

Dopiero po chwili zauważyła, że tuż za Panem Światłości stoi Abbadon i wampir, którego wcześniej zaczepiła. Uśmiechał się do niej smutno, jakby bolał nad jej losem. Wysoki kołnierz przysłaniał lekko obwisłe policzki, a ciemna, welurowa peleryna przysłaniała resztę stroju. Jedynie przypinka z błyszczącym rubinem odznaczała się na ciemnym, połyskującym materiale.

– Spraw, by Ares mógł wyjść na słońce. – Usłyszała ton nieznoszący sprzeciwu.

– Nie potrafię – odparła zgodnie z prawdą. Jej głos był zmęczony jak po wielogodzinnym biegu. – Mój brat to potrafi.

– Który?

– Elijah. – Kłamstwo wyszło z jej ust z taką łatwością, że sama była zaskoczona.

Anioły spojrzały po sobie, jakby prowadziły niemą, telepatyczną rozmowę. Może rzeczywiście potrafili rozmawiać ze sobą w myślach?

Nie zastanawiała się nad tym jednak długo. Zamknęła oczy, a kiedy powóz z jej celą ruszył, poczuła, jak odlatuje wprost w ramiona niespokojnego snu. Ostatnie, co dotarło do jej uszu to nerwowy trzepot skrzydeł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro