Rozdział 48

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Jak na złość, ułamki sekund później, drzwi do salonu otworzyły się i stanął w nich Xander wraz z niesamowicie wiekowym mężczyzną. Rozejrzał się pospiesznie, marszcząc siworude brwi i wydymając usta, kiedy zabrakło dwóch osób w jego obliczeniach.

– Gdzie oni są? – rzucił pytanie w przestrzeń.

– Tylko wszechświat to wie. – Lucyfer uśmiechnął się blado, wstając ze swojego miejsca. – Ale wrócą tu. Oboje mają wobec mnie swoje zobowiązania.

Xander uniósł jedną brew do góry, wchodząc w głąb pomieszczenia. Za nim, niczym cień, sunął starzec. Wiek zmusił jego organizm do nieustannego garbienia się, oczy niemal zniknęły pod wieloma warstwami pomarszczonej skóry. Na głowie na próżno było szukać jakichkolwiek oznak, że kiedyś były tam włosy. Skromna, brązowa szata, przepasana szarym sznurkiem szurała bezdźwięcznie po podłodze, kiedy stawiał chybotliwe kroki. Stary mag wskazał mu miejsce na kanapie, a starzec usiadł, dziękując mu skinieniem.

– Jeżeli to są sprawy, które nie dotyczą aniołów, to wrócę do obozowiska – odezwał się ponownie Pan Tenebris, wkładając ręce w kieszenie spodni.

– Chwila, chwila. – Mathias podniósł się ze swojego miejsca, zakładając ręce na pierś. – Co ona tu robi? – Wskazał głową zdenerwowaną wilczycę, która wciąż ciskała pod nosem przekleństwami.

– Moja śmierć to była jedynie iluzja – odezwała się, zanim Lucyfer zdążył otworzyć usta. – Stworzona przez Sebastiana.

Xander i jego pierworodny spojrzeli po sobie, jakby chcieli sobie coś przekazać.

– Nic mi do waszych interesów – kontynuowała, biorąc ukochanego za rękę. – Mogę co najwyżej poręczyć, że ze strony aniołów i demonów, nie macie się czego obawiać.

– To prawda – potwierdził Lucyfer. – Znalazłem inny sposób powrotu do Piekła.

– Gdzie? – Kalerianowie zapytali niemal jednocześnie. Para posłała im jedynie blade uśmiechy, zanim ruszyli w stronę wyjścia.

– Do miejsca, z którego pochodzi. – Leciwy, ochrypły głos rozległ się po pokoju. Zwrócili się ku starcowi, czekając na rozwinięcie. – Nie wszystkie anioły pochodzą z Nieba. Przynajmniej nie te, które spadły na nasze ziemie.

– To niczego nie wyjaśnia – westchnął Mathias, lecz po chwili zmienił temat. – Kim jesteś?

– To najstarszy mag, jakiego udało mi się odnaleźć. Pamięta czasy wielkiej rzezi – powiedział Xander, a cisza, jaka zapanowała, była wręcz namacalna. Odchrząknął i zwrócił się bezpośrednio do starca. – Jaka jest szansa, że ktokolwiek z rodu Relain żyje?

– Och, ogromna. – Uśmiechnął się, tworząc jeszcze więcej zmarszczek na swojej twarzy. – Skąd możemy mieć pewność, że ciała, które leżały w wielkiej sali zamku Relainów, to rzeczywiście ich ród? Scamar był niesamowicie oddany dawnym bogom, korzystał z ich pomocy, dlatego magia krwi nie robiła mu krzywdy. Mawiało się, że pochodzą w prostej linii od jednego z nich.

Brwi Mathiasa coraz bardziej unosiły się do góry, jakby chciały odlecieć. Usiadł na stoliku przed starcem, uważnie przysłuchując się jego słowom.

– W naszych księgach nie ma mowy o żadnych bogach. – Zamyślił się, wertując swój umysł w poszukiwaniu jakichś przydatnych informacji.

– W waszych księgach nie ma wielu informacji. Historia została napisana tak, by następne pokolenia zapomniały o swoich przodkach, o tym, skąd pochodzą i od kogo otrzymali dar magii. – Spojrzał w górę, jakby szukał czegoś w swojej głowie. – Ród Relain odciął się od reszty, bo nie zgadzał się na to, by przestać pielęgnować pamięć o twórcach i to na długo, zanim pojawiły się anioły. A one pojawiły się dlatego, że jeden z nich wpadł w szał. Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak bardzo historia magów i zwykłych ludzi jest ze sobą powiązana.

– Skąd ty go wziąłeś? – zwrócił się Kasjusz do ojca. – To jakiś obłąkany szaleniec.

– To wieszcz – odparł poważnie. – Chciałem, żeby potwierdził, że człowiek, który podaje się za Sebastiana Relaina, rzeczywiście nim jest.

Niespodziewanie starzec zamarł, a jego oczy rozszerzyły się, jakby usłyszał jakąś niespodziewaną rewelację. Obdarzył Xandera przestraszonym spojrzeniem.

– Jak go nazwałeś?

– Sebastian Relain – powtórzył powoli, a w jego sercu zagościło uczucie niepokoju.

– Jeżeli tak się przedstawił, to radziłbym nie wchodzić mu w drogę – wymamrotał, przełykając nerwowo.

***

Sara spojrzała na mężczyznę, marszcząc brwi. Przyglądał się rozmowie Kalerainów i starca ze spokojem wymalowanym na twarzy. Jego palce szczelnie oplatały nadgarstek dziewczyny i tylko raz poczuła, że się spina, w momencie, kiedy ten pomarszczony człowiek postawił nogę w pomieszczeniu.

– To, co mówił, o tych bogach, to prawda? – zapytała szeptem, wciąż nie wierząc, że nikt ich nie widzi. Sebastian kiwnął głową, nie odrywając wzroku od mężczyzn.

– Los, Śmierć, Czas, Miłość, Dobro, Pycha, Gniew, Chaos – zaczął wymieniać monotonnym tonem. – Jest ich o wiele więcej.

Czuła jak jej puls przyspiesza, kiedy w głowie zrodziło się absurdalne pytanie.

– Powiedziałeś, że jesteś twórcą rodu Relain... – zaczęła niepewnie. – Jesteś... jesteś jednym z nich?

Usta Sebastiana zniknęły, tworząc wąską linię, zanim kiwnął potwierdzająco. Oblizała wargi, nagle zaschło jej w ustach, a język przykleił się do podniebienia. Ogarnął ją niepokój, trybiki w głowie pracowały na największych obrotach, próbując wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z nowych informacji.

– Oni naprawdę nas nie widzą? – Zmieniła temat, walcząc ze sobą, by nie zadać pytania, które zrodziło się w jej głowie. Siedzieli cały czas na parapecie, obserwując w spokoju salon.

– Światy przenikają się między sobą. – Odparł, nachylając się ku niej. – Każdy z nich jest w zasięgu ręki, jeżeli wiesz, jak się po nich poruszać. My znajdujemy się tak jakby pomiędzy nimi.

– Pomiędzy światami? – zamrugała w zdumieniu. Mężczyzna wydał z siebie jedynie krótki pomruk. Odniosła wrażenie, że zbladł jeszcze bardziej, a całe ciało pokryła delikatna, księżycowa poświata. Wspomnienie właśnie takiego Sebastiana przemknęło jej przez myśl, jak szeptał innym do ucha różne rzeczy. – Dlatego nigdy cię nie zauważyłam, choć cały czas byłeś blisko.

Kolejne mruknięcie.

Siedzieli w milczeniu, a Sara stukała palcami wolnej dłoni o parapet.

Co dalej? Co powinna zrobić? Ciągle się nad tym zastanawiała. Sądziła, że zabierze ją gdzieś daleko od zamku, a ona będzie mogła uciec, zamykając za sobą rozdział zwany światem nadprzyrodzonym. Z drugiej strony chciała dowiedzieć się jak najwięcej i być może uzyskać odpowiedź na nurtujące ją pytania.

Przede wszystkim kim jest ona, kim jest Sebastian i co ich łączyło, o ile w ogóle cokolwiek mieli ze sobą wspólnego. Równie dobrze mógł ją okłamywać co do ich znajomości, w końcu nikt nic o nim nie wiedział, a nazwisko Sebastiana wywołało w zamku Kalerainów święte oburzenie.

– Do czego jestem ci potrzebna? Mam być ofiarą w jakimś krwawym rytuale? – wyrwało się z jej ust, zanim w ogóle pomyślała o tym, co mówi.

Mężczyzna najpierw popatrzył na nią z niedowierzaniem, po czym z jego ust wyrwało się niekontrolowane parsknięcie, które przerodziło się w czysty śmiech. Zmarszczyła brwi i wydęła policzki w niemym oburzeniu, odwracając się od niego. Chwilę mu zajęło, zanim się uspokoił i przeczesał wolną ręką włosy.

– Dlaczego miałbym składać w ofierze swoją własną żonę? – zapytał wciąż rozbawiony, a Sarze odpłynęła cała krew w okolice stóp.

Zerwała się na równe nogi, wyrywając z uścisku mężczyzny. Jej rozwarte szeroko oczy przeskakiwały z powiek na usta Sebastiana i z powrotem. Ostatnie słowo odbijało się echem pod sklepieniem jej czaszki.

– Przestaniesz sobie ze mnie żartować? – warknęła, tupiąc nogą i zaciskając pięści – Sądzę, że małżeństwo to na tyle ważny aspekt życia, że ciężko byłoby taki fakt przeoczyć!

Sebastian uśmiechał się jedynie tajemniczo, patrząc ponad jej ramieniem. Odwróciła się, ze złością wymalowaną na twarzy, jednak zamarła natychmiast, kiedy pięć par zaskoczonych oczu wbiło w nią zdziwione spojrzenia.

Starzec jako pierwszy poruszył się, skłaniając nisko głowę w stronę białowłosego. Mężczyzna zeskoczył z parapetu z niesamowitą gracją, stając obok Sary w znanej jej już, wyuczonej pozie.

– Panie – wydukał tylko, zanim się wyprostował.

– Skończmy z tymi pustymi frazesami – odparł beznamiętnie, popychając delikatnie Sarę do przodu, lecz ona stała jak zaczarowana. – Nie mam wam nic do powiedzenia, więc skoro sprowadziłeś sobie wieszcza, drogi Xanderze, chciałbym już opuścić to miasteczko.

– Małżeństwo? – Mathias jako jedyny miał odwagę się odezwać. Relain obdarzył go znudzonym spojrzeniem.

– To nie są sprawy śmiertelników.

– To nasza siostra! Oczywiście, że to są również nasze sprawy!

– Nie płynie w jej żyłach wasza krew – mruknął już zniecierpliwiony.

Kolory na twarzy Xandera zmieniały się, ukazując całą feerię niezdrowych odcieni. Krew pulsowała mu w uszach, zagłuszając jakiekolwiek słowa. Wpatrywał się w swoją córkę, jak przynajmniej dotąd uważał, i zastanawiał się, jak wiele esencji się w niej znajduje. Emanowała mocą tak jasną, że nie był w stanie określić jej dokładnego koloru. Pamiętał, kiedy ją pieczętował tuż po jej narodzinach, lecz nie pamiętał, żeby miała właśnie taki kolor.

Przeniósł spojrzenie na stojącego obok niej mężczyznę. Niesamowite podobieństwo między nim a Scamarem sprawiało, że wracał myślami do dnia, w którym najpotężniejsi z nich odprawiali śmiercionośny rytuał. Mieszało mu się w głowie, ciężko było określić, co i kiedy się wydarzyło. Niektóre ze wspomnień kończyło się w najmniej oczekiwanym momencie, w innych miejscach jego świadomość ziała pustką.

Drgnął, kiedy niespodziewanie poczuł obok siebie czyjąś obecność. Ciepły oddech omiótł jego spoconą twarz, a z ust, które znajdowały się niebezpiecznie blisko, wydobył się stłumiony chichot.

– Nie znajdziesz tam tego, czego szukasz – lodowaty szept ścisnął jego serce, a krew posłał gdzieś w okolice trzewi. – Od dekad mieszam wasze myśli w ramach kary za zwątpienie we mnie.

Sara otworzyła usta, chcąc to przerwać, lecz stanowczy krzyk sprzeciwu rozległ się w jej głowie. Skuliła się w sobie, nie spodziewając się tego. Zasłoniła uszy rękami, drżąc na całym ciele.

Sebastian złapał Xandera za kark, zmuszając do spojrzenia mu w oczy. Jego usta poruszały się szybko w cichym szepcie, a im dłużej szeptał, tym większe stawały się oczy głowy rodu Kalerain.

Odsunął się, a Xander padł na kolana, oddychając głębokimi chustami. Synowie przywódcy zamarli z dłońmi na rękojeściach swoich mieczy, lecz niewidzialna siła nie pozwalała im nawet na najmniejszy ruch.

Nagle wszystkie światła zgasły, spowijając pokój w mroku. Jedynie fosforyczne, dwukolorowe tęczówki migały złowrogo, lecz po chwili zniknęły również one. Świece rozbłysły ponownie, a nieznana siła odpuściła. Kasjusz jako pierwszy dopadł ojca, pomagając mu wstać. Xander dotarł na chwiejnych nogach do najbliższego fotela, a jego twarz przypominała kawałek pergaminu.

– Ojcze, wszystko w porządku? – Mathias ukląkł przed nim ze zbolałą miną. – Co się stało? Choryś?

– Gniew – wydukał, a jego głos trząsł się niesamowicie. – To Gniew!

Bracia spojrzeli po sobie.

– O czym ty mówisz? – Lucas zmarszczył brwi.

Xander spojrzał na niego, nie rozumiejąc. Rozejrzał się po pomieszczeniu, lecz oprócz niego i jego synów nie dostrzegł nikogo więcej.

– Gdzie Sara? – zapytał, wciąż rozglądając się nerwowo.

– Kto? – Mathias patrzył na ojca z autentycznym zmartwieniem, wymalowanym na zmęczonej twarzy.

– Może ojciec się uderzył w głowę? – zwrócił się Kasjusz do starszego brata, a ten wzruszył ramionami.

Stary mag zamrugał kilkakrotnie, zastanawiając się, czy jego synowie przypadkiem nie oszaleli. Zaczął się jąkać, chcąc ubrać swoje myśli w słowa, jednak już po chwili machnął ręką i opadł na oparcie fotela.

– To, kim jest ta Sara? – zapytał ponownie jego pierworodny.

Xander uniósł swoje siwo rude brwi.

– Kto?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro