Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Abbadon obserwował rozdarte na dwie niemal równe części Inverness, pogrążone w chaosie. Dziura w boku i prawe całkowicie zdarte ramię pulsowało wściekle, doprowadzając go do szaleństwa. Złożył skrzydła, okrywając się nimi szczelnie; smagane ciepłym wiatrem rany piekły zdecydowanie bardziej.

Kiedy Gabriel wysłał go na Ziemię, by ten odnalazł Michaela, domyślał się, że nie będzie to łatwe zadanie. Niewiele wiedział o tym miejscu, rzadko opuszczał Pandemonium. Oczywiście, zanim ten przeklęty – pożal się – bożek nie posłał skrzydlatych do Jorden. Teraz już o tym wszystkim pamiętał.

Szok, jaki przeżył, kiedy wspomnienia uderzyły w niego z siłą równą wybuchowi wulkanu, w pewnej chwili przerodził się we wściekłość i rządzę zemsty. Nawet nie próbował rozmawiać z Lucyferem na ten temat, był niemal pewien, że Pan Jasności już lata temu odzyskał wspomnienia. Teraz doskonale to widział, każdy jego ruch miał doprowadzić do powrotu w odmęty Piekła.

Kiedy na horyzoncie pojawiła się ta magiczna dziwka, Lucyfer natychmiast zapomniał o Abbadonie, pozostawiając go samemu sobie. Krótką chwilę Anioł Zagłady błąkał się po Jorden, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nie czuł pragnienia, nie miał potrzeby łowić dusz, latanie nie wiązało się z długotrwałym zmęczeniem. Znów był postrachem niebios, niszczycielem światów, Aniołem Zagłady tańczącym na zgliszczach całych nacji, tropicielem.

Tak. Gabriel doskonale wiedział, komu powierzyć zadanie odnalezienia Księcia Aniołów, który ponownie stanie na czele Hufców Anielskich.

Jakież było zdziwienie Abbadona, kiedy ujrzał go w towarzystwie tej popieprzonej wampirzycy! W jeszcze większym był, kiedy Michael ochronił ją własnym ciałem przed pobratymcami. Czyżby nie wiedział, kim jest Wielka Pogromczyni Aniołów, Sara Kalerain? Cóż, było to możliwe.

Abbadon długo zastanawiał się, co ta kobieta robi na Ziemi, jednak żaden sensowny powód nie przyszedł mu do głowy. Nie do końca rozumiał, co się stało pod granicą Urbos, natomiast doskonale pamiętał twarz mordercy Kreatora, którą nieustannie obserwował, kiedy między młodą wampirzycą, a jej nauczycielem, toczyła się zacięta walka. Bóstwo, którego wybrankę rozerwano na strzępy za próbę powstrzymania Kreatora. Abbadon zachodził w głowę, co on tam robił. Czyżby znów układał się z magami z Urbos i przybył z pomocą?

Anioł Zagłady odepchnął od siebie natłok niekontrolowanych myśli. Nie przyszedł tu po to, by rozwodzić się nad małą kurwą Azdorata. Nią zajmie się później, musiał pomścić Asmodeusza. Wysłali go, by odnalazł Michaela i sprowadził do Nieba, lecz nie spodziewał się, że natrafi na takie trudności. Coś z tą wampirzycą było zdecydowanie nie tak.

Abbadon poruszał energicznie ramionami, czuł, że zdrętwiały od trzymania ich w jednej pozycji. Bolesne syknięcie wyrwało się z jego ust, kiedy obdarte ramię zapulsowało niebezpiecznie mocno pod wpływem tego ruchu. Zacisnął zęby, aż napięły się mięśnie szczęki, po czym wzbił się w powietrze.

Sondował uważnie przestrzeń w poszukiwaniu Księcia, jednak nie było po nim śladu. Czyżby zginął w tym niekontrolowanym wybuchu esencji, jakim uraczyła ich Sara? Próbował wyczuć również ją, lecz moc dziewczyny dawała sygnał zewsząd, dlatego nie był w stanie określić, gdzie znajduje się jej centrum.

Nagle poczuł dziwną wibrację. Zmarszczył brwi, po czym odwrócił głowę w tamtą stronę. Ułamek sekundy, dosłownie mignięcie, jednak udało mu się to dostrzec. Niewielki, aczkolwiek silny, rozbłysk światła, który wprawił cząsteczki w ruch. Abbadon pognał w tamtą stronę, wiedziony przeczuciem, którego nie potrafił wyjaśnić.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Skórzane buty zachrzęściły na żwirowej drodze, niosąc się echem po pustej okolicy. Sebastian rozejrzał się niespiesznie, zatrzymując wzrok na niewielkiej chatce z cegły, pomalowanej na biało. Na werandzie, tuż przy drzwiach stało bujane krzesło, uplecione z wikliny, a przed nim leżał smukły, szary pies.

Ruszył w stronę domku. Zwierzę podniosło łeb, słysząc, że ktoś się zbliża, zlustrowało go wzrokiem, po czym rozwarło wąski pysk w potężnym ziewnięciu. Brew Sebastiana uniosła się. Był święcie przekonany, że zacznie ujadać.

Bez pukania wparował do środka. Zatrzymał się w półkroku, kiedy cienkie ostrze zalśniło na wysokości jego klatki piersiowej. Przeniósł znudzony wzrok na postać, stojącą tuż za drzwiami.

– Ani kroku dalej – syknął mężczyzna, kryjący się w cieniu.

Brew Władcy Gniewu ponownie uniosła się do góry. Srebrzyste skrzydła Michaela migotały delikatnie przy każdym oddechu anioła.

– Michaelu – powiedział beznamiętnie, odsuwając palcem ostrze na bok. – Przestań się wygłupiać.

Łucznik zamrugał, rozchylając nieświadomie usta w osłupieniu. Kim był ten dziwny mężczyzna i skąd go znał? Nagle przez jego umysł przetoczyło się kilka, na pierwszy rzut oka, niepowiązanych ze sobą myśli. Każda z nich przestawiała jego i mężczyznę w różnych sytuacjach. 

Spotkali się już wcześniej!

– Gniew – szepnął, całkowicie sparaliżowany nowym doznaniem.

Sebastian machnął ręką, nie chcąc przedłużać swojej wizyty na Ziemi bezsensownymi rozmowami. Nie po to się tu pojawił. Gdyby nie fakt, że teraz najbardziej potrzebowała go Sara, może nawet pokusiłby się o zamienienie z archaniołem kilku słów, lecz nie miał na to czasu.

Wszedł głębiej, wiedziony srebrną nicią, po której trafił do niewielkiej chatki w poszukiwaniu dziewczyny. Dostrzegł ją natychmiast po przekroczeniu progu salonu. Leżała na kanapie, szczelnie okryta wełnianym kocem, tuż obok niej czuwała drobna blondynka. Jej twarz naznaczona była skrajnym zmęczeniem. 

Sara wyglądała, jakby spała. Srebrno-złote nitki migotały co chwilę, przeskakując zgrabnie po jej twarzy i odkrytych ramionach.

Mia podniosła na niego puste spojrzenie. Wypuścił w jej stronę niewielką wiązkę energii, nim zdążyła otworzyć usta. Oczy kobiety uciekły w głąb czaszki, a jej ciało padło bezwładnie na oparcie.

W dwóch krokach znalazł się tuż przy Sarze. Uważnie przyglądał się jej przez chwilę, zastanawiając się, czy wciąż odpoczywa w jego komnacie na Pograniczu, czy może w panice szuka go w każdym możliwym zakątku tamtego miejsca. Być może już porzuciła wszelką nadzieję i w akcie złości puściła z dymem cały, kolekcjonowany eonami, zbiór ksiąg.

Ścisnął nasadę nosa palcami, dziwiąc się własnym myślom. Przecież czas na Pograniczu, płynął zupełnie inaczej, niż na Ziemi.

– Niejaki Dante Mori kazał mi nie spuszczać z niej oka. – Michael już doprowadził swój głos do stanu pierwotnego.

– Zwalniam cię z tego rozkazu – odparł niewzruszony słyszaną stanowczością. – Teraz ja się nią zajmę.

Nie czekając na odpowiedź, Sebastian dźwignął Sarę do siadu. Esencja przeskoczyła chaotycznie pod wpływem dotyku skóra o skórę, powodując przyjemne mrowienie. Wziął ją w ramiona, tak jak niewiele wcześniej zrobił to na Pograniczu, jej głowa opadła w zagięcie szyi bóstwa. Gniew odwrócił się ku skrzydlatemu.

– Uważaj na tę tutaj – kiwnął głową w stronę Mii – obudzi się zaraz po tym, jak znikniemy.

Michael już otwierał usta, aby coś powiedzieć, lecz zanim jakiekolwiek słowo je opuściło, Sebastiana już nie było. Niemal w okamgnieniu rozpłynął się w powietrzu, a jedyne, co mu pozostało, to spanikowany wzrok Mii, przeszywający go na wylot.

Nie miał jednak zbyt wiele czasu, by podzielić się z kobietą jakąkolwiek informacją. Wściekłe ujadanie psa przeszyło cichą przestrzeń. Mia zakryła uszy, kuląc się na siedzeniu, Michael natychmiast dobył sztyletu, przytroczonego do paska spodni. Na ugiętych kolanach jak najbliżej ściany, podszedł do futryny drzwi wyjściowych. Kroki stawiał uważnie, bezszelestnie, jakby czaił się w lesie na zwierzynę. Nie musiał się specjalnie wysilać, szczekanie zwierzęcia całkowicie maskowało wszystkie inne dźwięki.

Przykleił się do ściany w momencie, w którym ujadanie zamieniło się w bolesny skowyt. Do uszu Łucznika dotarł szczęk wyciąganej broni, a po chwili zwierzę ucichło na zawsze. Klatka piersiowa ścisnęła mu się boleśnie. Po skroni Michaela popłynęła osamotniona kropla zimnego potu.

Przybysz powolnym krokiem wszedł do izby, wycierając ostrze miecza w rękaw. Michael zmarszczył brwi, wbijając wzrok w przedmiot. Broń zawodziła cicho setkami przeróżnych głosów jakby dusze zamordowanych śpiewały swoją smutną arię, nie mogąc pogodzić się ze swym losem.

Ogromne, czarne skrzydła musnęły bark archanioła, kiedy przybysz rozpościerał je, prostując plecy. Niemal natychmiast jego wzrok spoczął na Łuczniku, kiedy tylko pióra zetknęły się z napiętym ciałem.

Usta Abbadona rozciągnęły się w przeraźliwym uśmiechu.

– Witaj, bracie. – Te słowa brzmiały niemal jak obelga.

Michael spiął wszystkie mięśnie, gotowy do ataku. Sposób, w jaki Sara zareagowała na spotkanie z tym aniołem, nie wróżyło niczego dobrego. Nie wiedział, czego od niego chce. Nie wiedział nawet, czy w ogóle chodzi mu o niego, czy o miecz, który rzekomo miał mieć w posiadaniu Michael.

Wiedział natomiast, że nie podda się bez walki. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro