Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Kiedy ból rozchodzi się po twoim ciele, zapominasz o tym, żeby udawać twardziela, którego nic nie rusza. Rozgrzane żarem ostrze niepozornego noża poruszy cię do tego stopnia, że z twojego gardła wyrwie się krzyk, o który byś siebie nie podejrzewał.

Czujesz, jak odpływasz, lecz kubeł zimnej wody, chluszczącej ci prosto w twarz, skutecznie wyrywa z letargu.

Nienaturalnie wygięte do tyłu ramiona bolą niemiłosiernie. Każdy wykręcony staw błaga o litość. Skrępowanych nadgarstków już dawno nie czujesz. Podnosisz głowę, patrząc prosto w zielone oczy swojego oprawcy. Jego pogardliwy uśmieszek doprowadza cię do białej gorączki, ale nie jesteś w stanie nic z tym zrobić. Jesteś obolały i związany.

Nie wiesz, ile godzin minęło od pierwszego ciosu, jaki ci zadał. Gdybyś nie był taki pyszny i odpowiedział, chociaż na jedno pytanie Lucyfera, bez cienia kpiny w głosie, mógłbyś tego uniknąć. Mógłbyś uniknąć, choć części ran, jakie teraz zdobiły twoje ciało. Po biczowaniu sądziłeś, że ci wszystko jedno, ale rozgrzane pręty i noże pokazały, że jednak nie. W ogóle nie jest ci wszystko jedno, chcesz żyć, ostrzec resztę przed niebezpieczeństwem. Powiedzieć im, że te bestie doskonale wiedzą o ich położeniu, że czekają tylko na odpowiedni moment, by uderzyć.

Potrzebują Sary.

Spadasz. Czujesz się jak w wielu swoich snach. Lecisz głową w dół, nie kontrolujesz tego, więc zaciskasz powieki, czekając na silne zderzenie z ziemią. Lecz żelazny uścisk łapie cię za kark i ciągnie z powrotem do góry.

Twarz oprawcy jest tak blisko twojej, że możesz wyczuć jego paskudny oddech nawet przez zatkany zaschniętą krwią nos.

– Współpracuj, albo rozstaniesz się z rodziną bez pożegnania.

– Wszechświat cię jebał. – Uśmiechasz się i orientujesz się, że brakuje ci kilku zębów.

– Jebać to będę twoją siostrę, jak ją dopadnę.

Gniew gotuje się w twoich żyłach, więc robisz jedyne, co przychodzi ci do głowy – plujesz mu w twarz. Abbadon niewzruszony wyciera dłonią ślinę zmieszaną z posoką, po czym wymierza cios prosto w żołądek. Świat wiruje przez chwilę, tracisz słuch, trzewia wołają o litość. Próbujesz zachować jasność umysłu, na to właściwie zużywasz najwięcej energii.

– Zabij mnie, a wyrwie ci żywcem serce – mamroczesz i wydaje ci się, że to właśnie mówisz, lecz twarz Abbadona wyraża niezrozumienie, więc pewnie bełkoczesz. – Jakbyś wystarczająco nie zasłużył.

Odsuwa się od ciebie i puszcza, a twoja głowa opada bezradnie na pierś. Nie masz siły trzymać jej w górze. Znów czujesz, że odpływasz, ale kolejny kubeł lodowatej wody ląduje na twoich ramionach. Masz wrażenie, że minęła chwila, a kiedy się rozglądasz, za oknem jest już ciemno.

W pierwszej chwili nie orientujesz się, co się dzieje i kim jesteś, ale wspomnienia wracają. Ból przeszywa twoje zszokowane ciało, czujesz metal w ustach. To jednak nie był sen, to wszystko dzieje się naprawdę. Masz wrażenie, że nigdy to się nie skończy, bo przed tobą stoi już kolejny twój oprawca.

Lucyfer przygląda ci się z zaciekawieniem. Jest wypoczęty, zrelaksowany, na twarzy błądzi, na pierwszy rzut oka, niewinny uśmieszek. Ale ty wiesz. Wiesz doskonale, że to uśmiech, który nie zwiastuje nic dobrego.

Krzyczysz, kiedy wbija w twoje żebra palce. Czujesz, jak przechodzą przez wszystkie, zmasakrowane warstwy skóry, jak dotyka kości, łaskocze po płucach. Czujesz, jak zbliża się do twojej energii, esencji, którą tak dzielnie chroniłeś przez cały ten czas.

To jest ból, którego nie jesteś w stanie opisać. Ból, który jest niczym w porównaniu do tego, który czułeś kilka godzin wcześniej. Anioł Zagłady i jego metody były niczym innym, jak przyjemnym przytuleniem, łaskotaniem kochanka, w porównaniu z tym, co teraz odczuwasz.

Ostatkiem sił, szukasz w swojej głowie kogoś, kto byłby w stanie ci pomóc. Desperacko wykrzykujesz imię, nie będąc do końca pewnym, czy jest właściwe.

Twój wrzask wypełnia pokój tortur, na nikim nie robiąc wrażenia.

***

– Długo będzie jeszcze tak krzyczeć? – Xander stał w drzwiach, zatykając od kilku minut uszy.

Mathias desperacko próbował obudzić Sarę, lecz co chwilę wyrywała ramiona z jego rąk, wijąc w koszmarze, o którym tylko ona śniła. Wampirza siła dziewczyny wcale w tym nie pomagała, a wystające, z szeroko otwartych ust, kły przyprawiały go o dyskomfort psychiczny.

Tuż za starym magiem stały bliźniaki i część służby, którą ciekawiło całe zamieszanie. Szepty roznosiły się wśród nich, niczym nieśmiałe echo.

– Miej litość, synu, obudźże ją!

Niewiele myśląc, Mathias wymierzył jej siarczysty policzek. Głowa Sary odskoczyła w bok, zakrywając twarz wodospadem loków.

Zamilkła.

Błyskawicznie złapała go za nadgarstek, wyginając go w drugą stronę. Mag wrzasnął z bólu, usta mu posiniały, a po skroni spłynęła ogromna kropla potu. Załkał, słysząc chrupnięcie, które zwiastowało złamanie.

– Nigdy więcej mnie nie dotykaj – wysyczała, odwracając doń twarz. W jego oczach rozgościł się strach, kiedy tęczówki Sary zapłonęły żywym złotem, przeplatanym srebrem, a kły złowrogo zahaczyły o usta.

Całe towarzystwo zamarło, nie wydając z siebie najmniejszego szmeru. Wydawać by się mogło, że nawet oddech był niewskazany, więc wszyscy, którzy widzieli wnętrze pokoju, wstrzymali go.

Lucas przełknął ślinę i wyszedł przed szereg, wyciągając ręce w geście pokoju.

– Bardzo krzyczałaś – zaczął z niewielką pewnością w głosie. – Mathias nie mógł cię obudzić.

Zmarszczyła brwi, rozglądając się dookoła. Powoli przyjrzała się każdej, przerażonej twarzy z osobna. Mozolnie docierało do niej, czego mogli być świadkami, skonsternowana schowała kły, puszczając pogruchotaną dłoń brata.

Dopiero teraz wspomnienie koszmaru uderzyło w nią niczym piorun.

Elijah!

Jej ukochany Elijah! Złapali go, katowali, męczyli do ostatniego tchnienia. Czuła, jakby ta fala bólu i cierpienia przeszła przez nią, zalała jak tsunami, niszcząc wszystko na swojej drodze, nie bawiąc się w półśrodki.

Objęła się ramionami i załkała, a dźwięk ten przypominał zawodzenie zranionego zwierzęcia. Niewiele myśląc wyskoczyła z łóżka, niczym błyskawica. Rozpaczliwie szukała drogi ucieczki, lecz drzwi wciąż były okupowane przez mieszkańców domu. Xander zrobił krok do przodu, widząc jej zagubienie, jednak ona cofnęła się. Jej zmysły oszalały, była w amoku, z którego nie potrafiła się wyrwać. Wciąż na nowo przeżywała cierpienie brata, każdy cios, dźgnięcie, uderzenie batem. Czuła na twarzy każdy chlust zimnej wody, przeszywające spojrzenie Anioła Zagłady. Jej żebra co chwilę rozrywały palce Lucyfera, a uśmiech i zimny wzrok wwiercały się w umysł.

Zrobiła kilka kolejnych kroków, natrafiając plecami na chłodną taflę szyby.

Chciała uciec, być jak najdalej stąd, odepchnąć tym samym paskudne i bolesne wspomnienia koszmaru, z którego wciąż nie mogła się obudzić.

– Sarenko! – Usłyszała gdzieś z oddali, lecz krzyk w jej głowie nie ustawał, zdawał się być coraz głośniejszy. – Sara, co się dzieje, dziecko?

Pokręciła tylko głową. Czuła jak niewidzialne łzy spływają jej po policzkach, pozostawiając oczy suche niczym zboże w samym środku żniw.

Odwróciła się, łapiąc za klamki okiennic. Otworzyła je na oścież i niewiele myśląc, stanęła na parapecie. Odepchnęła się i skoczyła w ciemność w czasie krótszym niż jeden oddech. Xander nie zdążył dobiec, by ją złapać. Stał w osłupieniu, patrząc w otwór ziejący ciemnością.

– Z tego okna to będzie ze dwadzieścia metrów. – Usłyszał za plecami głos, który był pełen niedowierzania, wymieszanego z podziwem.

***

Padła na dziedziniec bez gracji, zachwiała się, lecz udało się jej nie upaść. Nie sądziła, że może być aż tak wysoko.

Nie myślała o tym dłużej.

Biegła.

Biegła przed siebie, nawet nie do końca wiedząc dokąd. Obraz przed jej oczami rozmazywał się, z każdą chwilą coraz bardziej, aż w końcu jedyne co widziała, to smugi światła gazowych lamp, rozsianych wokoło. Chciała się wyrwać z tego miejsca, dosięgnąć lasu, ukryć między drzewami. Chciała też dotrzeć, jak najszybciej do wili aniołów, dowiedzieć się, czy to tylko sen, nocna mara, która nie dawała jej spokoju. Czy jednak prawda, która uderzyła w nią jak piorun.

Potknęła się o wystający z drogi kamień, kiedy czarniejszy niż noc cień, przemknął przed jej twarzą. W ostatniej chwili złapała stojący obok słup. Ramiączko koszuli nocnej zsunęło się z jej ramienia, włosy zakrywały widok. Odgarnęła je, by się rozejrzeć.

Wokół panowała cisza. Jedynie gazowe lampy oświetlały drogę, czarniejszą od samego nieboskłonu. Zadarła głowę, by przyjrzeć się niebu. Gwiazdy migotały nieśmiało, zaczepiane przez sierp księżyca. Odniosła wrażenie, że to wymarłe miasto, mimo że widziała w ciągu dnia, jak wielu magów przechadza się po chodnikach.

– Tu jesteś. – Odwróciła głowę, w poszukiwaniu źródła głosu. Henry stał za nią, w równie niestosownym do spacerów stroju, co ona. Włosy miał rozczochrane, w palcach trzymał odpalonego papierosa.

Podszedł do niej, wyciągając otwartą dłoń. Przyjęła ją bez wahania. Jej ręka drżała, a on falował lekko, jakby był wodą, do której niesforne dzieciaki wrzuciły kamień, tworząc równomierne fale.

– Twoje cierpienie czuć na kilometr – kontynuował, poprawiając jej pasek od koszuli nocnej.

– Śniło mi się coś okropnego, Henry. – Głos drżał jej tak bardzo, że miała wrażenie, że cała wibruje.

– To tylko sen.

Czyżby? – Głos w jej głowie odbijał się echem od sklepienia czaszki.

Objął ją ramieniem, zmuszając tym samym, by poszła razem z nim. Dopiero teraz poczuła, jak zimny jest bruk pod jej bosymi stopami. Energia pod skórą szalała, jakby za chwilę miała wyskoczyć. Szła w poczuciu odrealnienia, wciąż słysząc krzyk Elijah.

***

Siedziała na kanapie w salonie Henrego, tempo patrząc w sam środek rozpalonego w kominku ognia. Drzewo trzaskało przyjemnie, a po pomieszczeniu rozchodził się żywiczny zapach sosny. Szczelniej owinęła się narzuconym na plecy kocem. Nie potrzebowała go, ale dzięki temu czuła się odrobinę bezpieczniej.

Im dłużej patrzyła na płomienie, tym bardziej przypominały postaci z jej snu. Tańczyły, w kółko odtwarzając makabryczne sceny, jakich była świadkiem. Wciąż nie dawało jej to spokoju.

To było niemożliwe.

Niemożliwe, że to był tylko sen. Czuła, że to było realne, tak rzeczywiste jak stolik, ta kanapa, jej dłonie. Rzeczywiste jak dzień i noc, jak deszcz i śnieg i wszystko inne dookoła. Dużo śniła, różnie. Ale nigdy w ten sposób. Zwykle była obserwatorem, a dziś...

Powoli opuszczało ją poczucie odrealnienia. Całe ciało miała spięte, wrażenie, że boli ją każda jego część, nie odpuszczało ani na moment. Nie mogła opanować drżenia, które nią owładnęło.

Usłyszała jęk otwieranych drzwi. Henry rzucił jej ubranie na oparcie.

– Złamałaś Mathiasowi rękę. – Bardziej stwierdził, niż zapytał. Zerknęła na niego kątem oka.

– Nie panowałam nad tym – mruknęła zmęczonym głosem.

– Xander chodzi wściekły jak osa. Nigdy nie miał o tobie najlepszego zdania, ale teraz chyba stało się jeszcze gorsze.

Wzruszyła ramionami. Relacje z ojcem nigdy nie były jej priorytetem.

– Nie chcę tam wracać.

– Wcale tego nie zasugerowałem.

Trwali w milczeniu przez chwilę. Azdorat przeczesał włosy dłonią, po czym podszedł do wojowniczki i opadł tuż obok na siedzenie. Zerknęła na niego. Wciąż miał zaspane oczy, a z jego twarzy niewiele mogła wyczytać.

Przygryzła wargę, błądząc wzrokiem i szukając w głowie odpowiednich słów, jakimi mogłaby zacząć rozmowę.

– No wyduś to z siebie wreszcie. – Wampir przewrócił oczami.

– Musimy poszukać Elijah.

– Wykluczone.

– Henry, musimy odnaleźć mojego brata! Rzadko cię proszę o cokolwiek, ale to jest sprawa priorytetowa. Dla mnie.

– Nie ma takiej możliwości. Bliżej niż miesiąc i będziemy realizować plan. Muszę tu być – odparł beznamiętnie, uznając, że rozmowa jest zakończona.

– Gówno mnie obchodzi plan ludzi, którzy zamiast cię szukać, uznali za martwego i zaszyli się daleko od problemu. – Spojrzał na nią, marszcząc brwi. – Teraz nagle są zmotywowani do działania? Ile Ty masz lat?

– Dużo.

– A we wróżkę zębuszkę też wciąż wierzysz?

Wyszczerzył zęby w złości. Ale w głębi ducha był zszokowany, słysząc sarkazm w głosie Sary. Powoli zaczynał rozumieć, co miał na myśli jej brat, mówiąc, że Xander nie znosił z nią dyskutować.

– Zostawili cię na pastwę aniołów dwa wieki temu i uważam, że będzie teraz podobnie. Tyle że zginie dużo więcej magów. – Milczał, patrząc w ogień. – Elijah gdzieś tam cierpi. Wiem to. Wciąż słyszę, jak krzyczy, przerażony.

– To był tylko sen!

– To nie był sen! – krzyknęła mu prosto do ucha i był niemal pewien, że cały dom zadrżał w posadach. – Ostendit es incubo!

Złapała go za ramię, licząc na to, że wiedza, którą ostatnimi czasy chłonęła, właśnie teraz się na coś przyda. Nim przymknęła powieki, zerknęła na jego twarz. Po jej ciele rozlało się zadowolenie, kiedy jego oczy zalało złote światło, a nitki energii, coraz mniej chaotyczne, zaczęły układać się w równomierne pasma.

Skupiła się na tym, o czym śniła. Nie musiała się zbytnio wysilać; pamiętała każdy szczegół, każdy okrzyk rozpaczy i bólu wrył się w jej pamięć, niczym inicjały zakochanych na starym dębie. Pokazała mu gardzącego wszystkim Abbadona i zimny, morderczy uśmiech Lucyfera.

Nagle Henry wyszarpnął się z jej chwytu, odsuwając najdalej, jak tylko mógł. Patrzył na nią z przerażeniem, zmieszanym z szokiem i nutą niedowierzania. Usta miał otwarte, jakby chciał coś powiedzieć, lecz słowa nie chciały płynąć.

Z trudem opanowała gonitwę myśli. Czuła, jak ponownie ogarnia ją panika. Splotła palce, by choć odrobinę zatrzymać drżenie rąk.

Wampir, porażony tym, co zobaczył, sam próbował uspokoić swoje odruchy. W pierwszej chwili nie do końca orientował się, czy wciąż znajduje się w swoim salonie, czy jest setki kilometrów stąd, w willi wampirów, dwa wieki wcześniej i przeżywa swoją gehennę na nowo. Z szafy, ukrytej gdzieś głęboko w jego umyśle, znów wyszły potwory. Powróciły wspomnienia, zakopane tam, skąd nigdy nie miały się wydostać. Patrzył na Sarę, ale inaczej niż wcześniej. Zerwał połączenie nie dlatego, że poraził go obraz, który cały czas nawiedzał jej głowę, lecz dlatego, że oprócz koszmaru podsunęła mu również inne swoje myśli, całkowicie niekontrolowanie. Pokazała mu coś, czego zapewne nie chciała. Zerwał połączenie nie z własnej woli. Miał wrażenie, że wisi nad nim gilotyna, chcąca odciąć mu ręce za sam fakt tego, że znalazł się w jej umyśle.

Bita, poniżana, ignorowana. Wciąż na nowo zdradzana, odrzucana na każdym kroku, nawet przez tych, którzy powinni ją chronić. Łaknąca miłości własnych rodziców, wiecznie karcona za niesubordynację, a w tym wszystkim jej jedyny obrońca, który ostatecznie, według tego, co mu pokazała, sam jest teraz maltretowany przez bestie, które wywoływały w niej przerażenie przez ostatnie miesiące.

Przełknął ogromną gulę, narastającą w jego przełyku. Miał przemożną potrzebę, by ją przytulić, lecz wahał się, czy to aby na pewno na miejscu. Wwiercała w niego swoje rozgorączkowane, pytające spojrzenie. Był pewien, że jeżeli się nie zgodzi, pójdzie tam sama.

Zastanawiał się. Analizował. Xander korzystał na tym, że wampir właściwie nie potrzebuje odpoczynku. Ostatnie tygodnie jedynie opracowywał plany, ustawiał szyki i rysował mapy. Poświęcił się sprawie, którą mógł rozwiązać już dawno. On lub reszta rodów. Zaniedbał osobę, której poświęcił ostatni rok i mimo że początkowo było to kolejne zadanie do wykonania, nie byłby w stanie teraz jej porzucić. Przywiązał się do tej kobiety i zostawił ją na pastwę ludzi, których właściwie nie znała, a jej jedyna opoka zniknęła kilka dni temu i chyba właśnie dowiedzieli się, co może się z nim dziać.

Jej moc uratowała ich i Urbos przed odnalezieniem, zanim zdążyli się porządnie przygotować. Martwiła się, troszczyła, wykonywała każde jego polecenie bez zająknięcia, często padała bez sił po kolejnym magicznym treningu, który jej nie wychodził. Wiele razy znajdował ją śpiącą w zimowym ogrodzie, z policzkiem przyklejonym do kart ksiąg z listą magicznych zaklęć. Zwodził ją, nie mówił wszystkiego, odsuwał od ważnych spraw, choć doskonale wiedział, że jest przygotowana do walki. A zapewne walczyłaby jak lwica, chroniąca swoje młode. Bo mu ufała. A on to zaufanie tak straszliwie deptał.

– Przepraszam – wyrzucił z siebie zachrypniętym głosem. Jej twarz zmieniła się, wyrażając niezrozumienie. – Powinienem od razu cię wprowadzić w każdy krok tych planów. I nie powinienem bagatelizować twoich wątpliwości i problemów.

– Nie chodzi o to – westchnęła, opierając skroń o zagłówek.

– Wiem, ale muszę to powiedzieć. Teraz to do mnie dotarło.

Patrzyła na niego, szukając słów.

– Czuję, że z Elijah stało się coś złego. I muszę się dowiedzieć, co.

– I dowiesz się. – Wstał i odwrócił się do niej plecami. – Pieprzyć Xandera. Są przygotowani.

***

Wpis #16

Wracam tam. Intuicja podpowiadała mi, że powinnam wrócić do willi aniołów i zrobię to. Głos naciska. Ach, jak nie cierpię tego wymyślonego drania! Przeklęta wyobraźnia...

Jednak czuję, że Elijah tam jest. Kiedy tylko o tym myślę, magia mrowi pod skórą. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro