Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Azdorat bezszelestnie podążał za hordą aniołów i wampirów, kierującą się w stronę Miasta Magów. Raz po raz kręcił głową z niedowierzaniem, kiedy uświadomił sobie, że Lucyfer zamierzał przejść przez cmentarz i miasteczko, znajdujące się tuż przy ścianie lasu. Gdzieś w głębi modlił się, by dotarli do zabudowań późną nocą, by na ulicach znajdowało się jak najmniej śmiertelników. Z jednej strony chciał ostrzec nadprzyrodzonych, mieszkających w mieście, o nadchodzącym niebezpieczeństwie, a z drugiej doskonale wiedział, że kiedy spróbuje przemknąć na przód wyprawy, w końcu któryś z aniołów się zorientuje. Lub Ares.

Zauważył go przy willi, zauważy i teraz.

Mięśnie na twarzy Henrego napięły się na wspomnienie swojego stwórcy. Nie rozmawiał nim od miesięcy. Od momentu, kiedy uczucie zdrady zrodziło się w jego wampirzym sercu i cała sympatia, a raczej jej okruchy, jakie żywił do tego wiekowego wampira, uleciała hen wysoko, niczym iskry uciekające z końców palących języków ogniska. Pozostał jedynie żal i pogarda dla kolejnych ruchów władcy wampirów z Jorden. Nienawiść powoli kiełkowała w sercu Henrego, smagając jego myśli coraz większą chęcią odwetu za wszystkie krzywdy, jakich doznał, będąc na usługach tego leniwego wampira. Tliło się to w nim od dawna, żeby rozpętać pożar w chwili, w której przyglądał się Sarze zamkniętej w złotej klatce.

Klatce, w której nigdy nie powinna się znaleźć.

Ciągle pilnowana, bez możliwości podejścia, chociaż o krok.

Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, kiedy obserwował willę z bezpiecznej odległości. Niebijące serce rozdarło się na pół, gdy wzrok zatrzymał się na srebrnych łańcuchach i kajdanach, oplatających szczelnie jej ręce, nogi i ramiona. Zaczęło krwawić, gdy na jej twarzy dostrzegł ślady srebrnych pierścieni Abbadona. Gniew zalał cały jego umysł, świat zniknął, została tylko złota klatka i kasztanowy słowik, milczący i zmęczony. Przez chwilę miał wrażenie, że widział przerażenie w jej wielkich oczach, że zamarła cała, a on poczuł, jak powietrze wokół niego gęstnieje, staje się ciężkie i lepkie, ciągnie w dół, sprawiając trudności w wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Poczuł na karku powiew ciepłego powietrza niczym oddech mordercy szykującego się do aktu zabójstwa.

Lecz uczucie to jak szybko się pojawiło, tak szybko zniknęło i znów została tylko Sara.

Stukot kopyt wyrwał go z zamyślenia.

Spojrzał w stronę pochodu, jego początek właśnie przekraczał granicę miasta, które wciąż tętniło życiem. Niecodzienne zjawisko ściągnęło spojrzenia przechodniów. Równy marsz sprawił, że okna kamienic otworzyły się, ukazując zaciekawione twarze. Żółte lampki, rozwieszone między latarniami, połyskiwały ciepło, kołysząc się w delikatnym, zimowym wietrze. Śnieg skrzypiał pod naciskiem butów nadnaturalnych. Parli do przodu, nie zważając na okrzyki ludzi. Jednak nie były to przerażone głosy. Henry zrozumiał, że to krzyki... zachwytu?

Przemknął cicho w głąb ulicy, ukrywając się we wnękach między kamienicami i piaskowymi, niskimi budynkami. W jednej z nich dostrzegł drewnianą drabinę. Wspiął się po niej zwinnie na dach i zerknął z góry na sytuację. Dostrzegł złotą klatkę, a tuż obok opierającego się o nią, Lucyfera. Rzucił okiem na długość pochodu i oszacował, że może być niewiele ponad pięć tuzinów nadnaturalnych.

Wystarczająco, by wybić całe niewielkie miasteczko.

Coraz więcej osób wylewało się na chodnik po obu stronach wyłożonej kamieniem drogi. Krąg gapiów zacieśniał się, stając coraz bliżej aniołów i wampirów. W tłumie dostrzegł znajome twarze nadnaturalnych, żyjących w asymilacji. Na ich oblicza wpłynął bliżej nieokreślony wyraz, jakby zaciekawienia i strachu, lecz wymieszanego z czymś jeszcze, czymś, czego Henry nie był w stanie określić.

Jego wzrok powiódł z powrotem na przód szarańczy skrzydlatych i nieumarłych. Coraz trudniej było im przecisnąć się przez gapiów. Przez wrzawę zaciekawionych głosów przebijały się pytania o cel podróży, czy to teatr, performance, reklama jakiegoś nowego tworu kinematografii. Gdzieś indziej docierały do niego dźwięki przerażenia, jeszcze dalej niecierpliwe pomruki niezainteresowanych całym zajściem.

Niespodziewanie przed zgrają nieśmiertelnych stanęło dziecko. Wesołe oczy z zaciekawieniem błądziły między Abbadonem i Aresem. Z uśmiechem wyciągnęło ręce i beztrosko parło w stronę Anioła Zagłady, zwinnie omijając ręce nadbiegającej doń matki.

Silne kopnięcie spotkało się z niewielkim dziecięcym ciałkiem. Horda zatrzymała się, a wyniosłe spojrzenie Abbadona przeszyło malca na wylot.

– To tylko dziecko! – usłyszał z oddali.

Całe miasto zamilkło, wstrzymało oddech. Powiódł wzrokiem po stojących przed Abbadonem ludziach, jego oczy zatrzymały się na przerażonej matce, obejmującej ciało płaczącego malca. Patrzyła na skrzydlatego z szeroko otwartymi oczami, kipiała z wściekłości, wymieszanej z przerażeniem. Anioł był zwrócony do Henrego plecami, lecz wampir był pewien, że ten patrzy na nią z pogardą.

Przed szereg wyszedł brodaty mężczyzna. Przełknął głośno ślinę, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.

– Kim jesteście? – jego głos drżał, a brwi ściągnęły się, chcąc, by wyraz jego twarzy był złowrogi. Nie słysząc odpowiedzi, ponownie otworzył usta. – Czego chcecie?

Trzepot skrzydeł Lucyfera rozciął ciszę, a masa ludzi drgnęła, słysząc ten dźwięk. Anioł wzbił się w powietrze, uderzając pewnie przestrzeń, by za chwilę opaść z gracją przed brodatym mężczyzną. Górował nad nim swoim nienaturalnym wzrostem, położył dłoń na jego ramieniu i pochylił się do jego ucha.

– Na pewno chcesz wiedzieć, kim jesteśmy? – do Henrego dotarł lodowaty szept Lucyfera. Był niemal pewien, że jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu.

Nie!

Mężczyzna przełknął, a jego grdyka nienaturalnie długo znajdowała się wysoko, jakby przerażenie nie pozwoliło jej wrócić na właściwe miejsce.

Nie!

Głowa mężczyzny poruszyła się delikatnie w potwierdzeniu.

Nie! Nie! Nie!

Henry zacisnął ręce w pięści.

Lucyfer odsunął się od człowieka na długość ramienia i lustrował go przez chwilę wzrokiem. Panującą wokół ciszę rozdarł jego szyderczy śmiech. Uniósł obie ręce do góry, a jego głowa odskoczyła do tyłu. Zamilkł w jednej chwili, odwracając się twarzą do swojej armii.

– Pokażę ci w takim razie, kim jesteśmy – opuścił dłonie, dając tym samym znak swoim.

Szmer rozszedł się po zastępach wojowników. Trzepot ogromnych skrzydeł zagłuszył spanikowane szepty mieszkańców. Nagle Pan Światłości chwycił brodatego mężczyznę za szyję, a ten w jednej chwili zrobił się fioletowy, gdy anioł miażdżył jego krtań.

Henry niewiele myśląc, uwolnił swoją moc. Z wampirzą prędkością doskoczył do władcy aniołów, tnąc go magiczną łuną w plecy. Ten, nie spodziewając się ataku, puścił człowieka. Syknął w złości, kiedy nad mężczyzną stanął Azdorat. Nie czekając na ruch anioła, wampir chwycił jego nadgarstki, chcąc wygiąć je, aż usłyszy dźwięk pękających kości.

W tej samej chwili obok niego pojawił się Abbadon. Jego oczy płonęły z wściekłości, szczęka zacisnęła się z niesamowitą siłą, mięśnie tańczyły nerwowo pod nieskazitelną, gładką skórą. W prawej dłoni trzymał swój srebrny miecz. Zamachnął się, celując wprost w ręce Azdorata. Chciał je odciąć, lecz ten uskoczył szybko. Wymamrotał zaklęcie, a między jego palcami pojawiły się smugi energii. Dwa złote bicze leciały w stronę Anioła Zagłady. Odruchowo zasłonił się przedramieniem, a te owinęły się szczelnie wokół niego. W powietrzu było czuć zapach spalenizny.

Jednak Abbadon zignorował ból i pociągnął wampira do siebie. Henry syknął, odcinając się od magii i uskoczył na bezpieczną odległość. Jednym ruchem wyciągnął z kabury magnum, celując w anioła.

Chaos.

To jedno słowo opisuje wszystko, co później wydarzyło się wokół Henrego.

Armia Lucyfera rozpierzchła się, tnąc nożami najbliżej stojących ludzi. Wampiry wgryzały się w ludzkie szyje, gwałtownie wypijając jak największe ilości krwi. Anioły pospiesznie wyciągały dusze z umierających, pochłaniając je z głośnym gwizdem.

Mieszkańcy rozbiegli się w przerażeniu. Krzyki docierały do uszu Henrego, powodując jeden, głośny pisk. Zmarszczył nos na ten dźwięk. Jego wzrok spoczął na klatce Sary, na ułamek sekundy. Jej pobladła twarz wykrzywiła się w strachu, a ręce, mimo bólu spowodowanego srebrnym łańcuchami, poszybowały do uszu.

Za dużo. To było dla niej za dużo.

Nie miał jednak czasu o tym myśleć. "Zajmij się nim" – dotarło do jego mózgu przez wszechogarniający jazgot, zanim silna dłoń jego pana musnęła pazurami bok Henrego. Uskoczył, tracąc równowagę, lecz już po chwili stał na ugiętych nogach, przygotowując się do ataku. Kątem oka dostrzegł, jak Lucyfer i Abbadon odchodzą, by stanąć tuż przy złotej klatce.

Ares stał naprzeciw Henrego, dostojny i wyprostowany, jak zwykle. Zlustrował go wzrokiem, a jego usta układały się w coś na kształt bladego uśmiechu. Ręce ukryte miał w welurowej szacie, a na jego piersi połyskiwał szkarłatny rubin.

– Nosisz moją broszkę, wiedząc, jak bardzo gardzę tym, co robisz? – Azdorat nie poznał własnego, szyderczego tonu. Jego pan drgnął nieznacznie. – Nie jesteś godzien tego prezentu.

– W takim razie odbierz mi ją. – Melodyjny głos Aresa ledwo przebijał się przez krzyki mieszkańców miasteczka. Pióra latały wokół nich, mieszając się z unoszącym w powietrzu brudnym śniegiem.

– Mam inne sprawy. – Wyprostował się, opuszczając broń.

Odwrócił się, wymamrotał zaklęcie i posłał kulę światła w stronę wampira, pochylającego się nad jakąś kobietą. W jednej chwili stworzenie zajęło się pomarańczowym płomieniem, by za moment zamienić w popiół. Poczuł na ramieniu silny uścisk. Powietrze wydarło się z jego płuc, kiedy plecy uderzyły o zamarznięty bruk.

– Teraz ja jestem twoją sprawą – odparł spokojnym tonem Ares. Postawił but na jego klatce piersiowej, lecz Henry nie poczuł żadnego ucisku. – Powiedz, jak mam uwolnić tę dziewczynę, lub co przekazać. Jestem ci to winien.

Henry otworzył usta, lecz za chwilę je zamknął. Uważnie studiował twarz Aresa, szukając podstępu w jego słowach. Złapał go za kostkę i pociągnął, sprowadzając Aresa do parteru Przymknął swoje blade oczy, kiedy z głuchym tąpnięciem padał na plecy.

Obaj podnieśli się z niewiarygodną prędkością. Krążyli wokół siebie, uważnie studiując ruchy. Każdy cios Aresa był miałki i bez siły. Chciał pokazać podwładnemu, że mówi poważnie.

– Nie uwolnisz jej – wysapał Henry, kiedy złapali się za ramiona, lawirując wokół coraz większej ilości ciał. – Klatka jest wzmacniana magią tak jak cała ich willa. Nie mam pojęcia, kto współpracuje z Lucyferem, ale to silny czarownik.

Prowadzili swój udawany taniec, co jakiś czas zerkając w stronę aniołów. Abbadon dołączył do rzezi, lecz Lucyfer siedział tuż obok przerażonej Sary, owijając kosmyk jej włosów wokół palca.

– Więc co mogę zrobić? – Ares wykręcił rękę Henrego, a ten uderzył go głową prosto w nos. Wampir zatoczył się i syknął złowieszczo, kiedy krew spłynęła mu do ust.

– Teraz? Nic. Mogłeś nie bratać się z tym ścierwem – Azdorat posłał w jego stronę kilka niewielkich kul energii. – Mogłeś nie wchodzić w kolejne układy, nie wysyłać mnie na kolejne, absurdalnie mordercze misje i mogłeś mnie nie zdradzać. – Henry wyprostował się, zwijając palce w pięści.

Ares zamarł, otwierając szeroko oczy.

– Od dawna nie jestem ci nic winien – kontynuował ciemnooki, a jego głos wydawał się kilka tonów niższy. – Zostałem, bo byłeś mi bliski, a ty wysługiwałeś się mną, jakbym był nic niewartym podlotkiem. Dostałeś ode mnie tę broszkę na znak naszej przyjaźni, tak jak ja dostałem od ciebie sztylet. I zdeptałeś tę przyjaźń dla swojej wygody.

– Cóż – Ares już parł w jego stronę, wyciągając przed siebie ostre pazury. – Nie cofnę czasu. Widzę, jak ważna się dla ciebie stała i jeśli mogę jej coś przekazać lub pomóc, zrobię to.

Ranił Henrego w policzek. Ten odskoczył i obrócił się, chcąc wymierzyć wampirowi cios w splot słoneczny. Ares złapał jego nadgarstek i spojrzał głęboko w oczy.

– Przysięgam ci to tu i teraz. – Jego usta poruszały się prawie bezdźwięcznie. – Zrobię wszystko.

– Zostań strażnikiem klatki – wyrzucił z siebie, niewiele myśląc. – Stworzyłeś mnie, więc to wyczujesz. Jeżeli będę chciał coś przekazać, podrzucę list.

Zbliżył się do niego jeszcze bardziej. Ares poczuł piekący ból, przeszywający jego ciało. Azdorat odsunął się, dzierżąc w dłoni sztylet splamiony posoką. Patrzył na swojego pana obojętnie, kiedy ten osuwał się na kolana. Otarł klingę o spodnie i nie czekając na nic, zniknął z pola jego widzenia.

***

Sara drżała, kiedy do jej uszu docierał dźwięk upadających na ziemię ciał. Ignorując ból, zakryła dłońmi uszy, lecz krzyki umierających w agonii ludzi przebijały się do jej umysłu, stapiając się w jeden przeciągły skowyt. Rozwarła szeroko oczy, kiedy dotarł do niej ciężki podmuch magicznej esencji.

Rozejrzała się, szukając jej źródła. Wzrok spoczął na Henrym, walczącym ze starszym wampirem. Chciała zwrócić jego uwagę, żeby wiedział, że go dostrzegła, lecz zaraz zamknęła usta. Nie mogła go teraz rozpraszać.

Obserwowała z zaciśniętą piersią, jak tańczą wokół siebie. Jakby odgrywali jakąś rolę, udawali parę skłóconych ze sobą kochanków.

Wampir zniknął z jej oczu, jednak była pewna, że nie odszedł daleko. Jego esencja wypełniała całą przestrzeń. Uniosła głowę i zamarła cała. Henry pojawił się niewiele dalej, a jego prędkość rozsunęła leżące wokół niego ciała. Krew, płynąca po bruku też, jakby zalękniona spotkania ze wściekłą istotą, rozsunęła się, odsłaniając gładkie kamienie. Jego stopa zatoczyła krąg, usta poruszały się szybko, wymawiając kolejne, nieme słowa. Stanął w samym środku niewidzialnego okręgu. Miała wrażenie, że cały świat zamarł, zwolnił, kiedy wampir uniósł ręce z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

Dotarło do niej po chwili, co robił. Zamknęła oczy i złączyła obie dłonie, szukając w sobie własnej esencji.

Zaklęcie ochronne! – wrzeszczał Głos w jej głowie.

MUNIMENTUM!

Powtarzała je w myślach raz za razem, licząc, że zaklęcie zadziała. Czuła, jak esencja drga chaotycznie, nie chcąc poddać się rozkazowi. Skupiła się na frazie, chcąc jak najbardziej zignorować ból i pieczenie. W końcu po chwili, która dla niej trwała całą wieczność, poczuła nitki energii, jak oplatają się wokół jej ciała, tworząc niewidzialną powłokę.

In illius corpus focum intus ardentem! – usłyszała ryk wampira. Spojrzała na niego, a jego oczy rozbłysły złotym światłem. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk wielu nadnaturalnych stworzeń. Bała się poruszyć, więc tylko kątem oka dostrzegła, jak fala energii parła przed siebie, dosięgając stojące nieopodal wampiry. Płonęły pomarańczowym ogniem, a ich twarze wykrzywiały się w agonii, nim spłynęły niczym wulkaniczna lawa i zamieniły się w pył.

Ares złapał dłoń Abbadona, wzbijającego się w powietrze. Energia dosięgnęła jedynie rąbka jego szaty.

– Sprytnie. – Usłyszała tuż nad uchem gładki głos Lucyfera. – Czyżby twój bohater nie pomyślał, że może cię to zabić?

– Wiedział, że użyję zaklęcia ochronnego – wydukała niepewnym, zachrypniętym głosem, odwracając twarz w stronę anioła. Jego ciało również pokrywały nitki jej własnej esencji.

– Dziwne – ważył przez chwilę słowa, rozplątując kosmyk jej włosów spomiędzy palców. – Tylko wampiry się palą.

– Tam, gdzie jest dusza, tam płomienie zaklęcia nie sięgną.

Zacisnęła usta z odrazą, kiedy esencja powróciła do niej, a wraz z nią mroczna energia Lucyfera. Oblepiła ją złowieszczo, jakby chciała pochłonąć ją całą. Przycisnęła ręce do piersi, nie zważając na kolejną falę bólu, przepływającą przez jej ciało.

Była tak potwornie zmęczona. Głowa pulsowała ze stresu, straciła ostrość widzenia, a krzyki wdzierające się do jej głowy zlały się w jedno, przeciągłe piszczenie. Złote smugi energii Henrego majaczyły w oddali, lecz nie mogła się na nich skupić. Na niczym się już nie mogła skupić.

Przez chwilę pole widzenia przysłoniła ciemność, jednak nie było jej dane zapaść się w sobie. Obrazy zmasakrowanych ciał zalały jej umysł, wdzierając się w każdy świadomy zakątek myśli. Krew płynęła strumieniami, zmieniając kolor obrazów w szkarłat. Długie wampirze zęby błyskały raz za razem, mordując kolejne niewinne ofiary.

"Chcę stąd uciec", pomyślała, kiedy kolejna fala bólu wstrząsnęła jej ciałem. Zaszlochała cicho, czując, jak rozpada się na milion małych kawałków, będąc pewną, że nie uda się jej pozbierać.

– Spokojnie skarbie – mglisty głos skrzydlatego dotarł do strzępków jej głowy. – Już niedługo spełnię twoje życzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro