Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Brzęk opadających łańcuchów wyrwał Sarę z głębokiego, lecz niespokojnego snu. Przebił się przez ciągle krzyczących ludzi. Smród posoki wciąż pieścił jej nozdrza, jakby wżarł się w nie na dobre. Poczuła obezwładniającą lekkość, a ból zelżał. Spojrzała spod na wpół otwartych powiek na pochylającego się nad nią Abbadona. Jego twarz i skórzany mundur pokrywała zakrzepła krew, włosy posklejały się w grube, ciężkie strąki. Jedynie zieleń jego zimnych oczu pozostała bez zmian.

– Nie boisz się, że ucieknę? – głos, który wydobył się z jej ust, zaskoczył ją samą.

– Nie ma na to szans – warknął, pozbywając się srebra z jej nóg. – Jeszcze chwila w okowach, a wyzioniesz ducha.

– Nie mam ducha – mruknęła, przeciągając się ostrożnie i rozglądając wokół.

Okolica nie przypominała nic, co pamiętała z obrzeży miasteczka, w którym się wychowała. Musieli ruszyć dalej zaraz po ataku Henrego. Dzień był szary, jakby wszechświat doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Nawet śnieg wydawał się stracić swój biały, głęboki kolor. Drzewa pochylały się smętnie nad błotnistą drogą, przy której stali. Słońce próbowało przebić się przez szarą mgłę, lecz na próżno. Wydawało się odległym, przygnębionym światełkiem, które mogłoby zostać zdmuchnięte lekkim powiewem wiatru.

Podskoczyła, gdy szczęk zamykanego zamka rozerwał ciszę. Wspomnienia walczącego Henrego ponownie wdarły się do jej głowy. Dopiero teraz zrozumiała, jak niewiele o nim wie. Nie przypuszczała, że jest tak silnym magiem. Jego esencja dosięgnęła wiele wampirów, mówiły o tym przerzedzone wozy z cynowymi trumnami. Bez mrugnięcia okiem rzucał zaklęcia i używał magii wojennej.

Czego ona się niby spodziewała? Przecież uczył się tego od dziecka.

Prychnęła na tę myśl. Czuła się tak zagubiona i beznadziejnie głupia. Biczowała się za każdą, podjętą do tej pory decyzję. Powinna słuchać Henrego.

Powinna słuchać, kiedy mówił, by nie postępować pochopnie.

Kiedy mówił, że nie powinni wyruszać na ratunek Elijah.

Kiedy kazał nie zadawać pytań.

I kiedy kazał jej uciekać.

Szarpnęła się w rozpaczy, uderzając kajdanami o pręty klatki. Czuła, jak złość i beznadzieja rozrywa jej serce, jak panika wkrada się w jej ciało i sprawia, że trzęsie się jak osika na wietrze. Bolał ją każdy skrawek poparzonego ciała, sprawiając, że do głowy wkradła się myśl, że to koniec. Zginie i nikt nic na to nie poradzi. Jej magia zniszczy granicę, życie stracą kolejne magiczne istoty. Henry jej nie uratuje. Nie ma na to szans. Gdyby miało być inaczej, uwolniłby ją już w mieście.

Zakapturzona postać podeszła do niej bezszelestnie. Gdyby nie mdły zapach wanilii, nie zorientowałaby się, że ktokolwiek stał tuż obok. Zielony welur połyskiwał w mdłym świetle dnia.

– Słońce cię nie pali? – jej głos wciąż wydawał się obcy. Przełknęła rosnącą gulę w gardle.

– Jest wystarczająco ponuro, a moja szata na tyle gruba, by żaden promień mnie nie sięgnął. – Oczy Aresa błysnęły w cieniu kaptura, kiedy podszedł do niej bliżej. – Marnie wyglądasz.

Zaśmiała się histerycznie. Gdyby to był jedyny problem, z jakim się borykała. Oparła się o kraty, próbując choć trochę wyprostować obolałe nogi.

– Wszystko jedno. I tak zginę.

– Henry cię stąd wyciągnie. – Sara uniosła brew na te słowa, przyglądając się wampirowi podejrzliwie. – Poważnie mnie ranił, gdyby zaatakował, kiedy strzegę twojej klatki, z łatwością by mnie pokonał.

– Nie sądzę, by chciał to zrobić.

– Czyżby? – Jego peleryna poruszyła się delikatnie. – Uważasz, że tam w mieście, pokaz siły, jaki nam zaprezentował, był bezcelowy?

– Nic nie uważam – wzruszyła ramionami, przymykając powieki. – Ratował ludzi. Nie zasłużyli na to, co się tam stało. – Głos Sary załamał się na wspomnienie masakry, czuła, jak esencja zbiera się w kącikach jej oczu, jedna mieniąca się srebrem kropla spłynęła po policzku.

– Płaczesz magią? – zdziwił się wampir.

– Na to wygląda. – otarła twarz i odwróciła głowę w przeciwną stronę. Las wydawał się mroczny i złowieszczy. – Po co ze mną rozmawiasz?

Ares uśmiechnął się. Dokładnie pamiętał, jak Azdorat uraczył go tym samym pytaniem, kiedy po przemianie odwiedzał go w lochach swojego apartamentu. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak bliski się mu stanie. Nie wiedział tego, póki od niego nie odszedł.

– Powiedziałem Henremu, że zrobię wszystko, by pomóc cię uwolnić. Prędzej czy później pojawi się tu, a ten czas możemy spędzić w milczeniu bądź na rozmowie. Nie będę przed tobą nic ukrywał.

Ruda zerknęła na niego niepewnie, lecz nie mogła nic wyczytać z jego twarzy. Wampiry są nadwyraz rozmowne.

A jeśli to podstęp? Jeśli robi to z rozkazu Lucyfera, chcąc dowiedzieć się o słabych punktach Henrego? Jeśli chcą dowiedzieć się czegoś o Urbos, a ona nieopatrznie mu zaufa i wyśpiewa wszystko, co wie? Nie, żeby było tego wiele, lecz mimo wszystko...

– Dlaczego miałabym ci ufać? – przywarła do krat, oplatając pręty poranionymi dłońmi. – Skąd mam wiedzieć, że to nie podstęp?

– Nie możesz tego wiedzieć. – Przerwał jej i wzruszył ramionami. – Jestem za stary na intrygi. Jestem tu, bo wiąże mnie pakt, nie sympatia do Lucyfera. Mordowali moich podwładnych na potęgę, jestem tu by tego uniknąć. Jeśli nie zaryzykujesz, nigdy się nie dowiesz.

Usiadł na wozie obok niej. Wydawał się dostojny, dystyngowany. Poruszał się z niespotykaną gracją. Mówił bez zająknięcia, wyrzucając z siebie pełne, kwieciste zdania. Henry niewiele o nim opowiadał, więcej razy jego imię padało z ust aniołów. Wyniosłość emanowała z każdej części jego ciała, lecz teraz chwiał się delikatnie, jakby utrzymanie równowagi sprawiało mu trudność.

– Co Henry ci zrobił? – zapytała w końcu. Wspomniał, że jest ranny, lecz była tak słaba, że nie była w stanie wyczuć krwi.

– Godził mnie sztyletem między żebra. – Z jego ust wydobył się przeciągły syk, kiedy prostował się, wskazując miejsce. Rzeczywiście szata była pociemniała od zaschniętej posoki.

– Krew anioła i sen pomoże to zaleczyć. – Zaśmiał się krótko. – No co? Jesteś otoczony przez skrzydlatych. Mnie może pilnować każdy.

Skrzypienie śniegu zwróciło ich uwagę. Czarne skrzydła Abbadona były lekko nastroszone, jakby cały czas przebywał w trybie bojowym. Sara przyjrzała mu się dokładnie i dostrzegła głębokie zadrapanie na nieskazitelnym policzku. Jeden rękaw skórzanej kurtki był odcięty, a ramię oplatał bandaż, przesiąkający krwią.

Poświęcił jedną, krótką chwilę Aresowi, po czym zwrócił się w stronę kobiety.

– Lucyfer ma do ciebie parę pytań.

– Mam raczej napięty grafik. – Odparła, opierając się plecami o pręty i zakładając ręce na piersi. Krótki, szyderczy uśmiech wykwitł na twarzy anioła.

– Ostatnim razem, pewien Kalerain też użył tych słów. Dość marnie skończył.

W trzewiach Sary wezbrała wściekłość. Czuła jak esencja cofa się z powrotem do splotu słonecznego, dusząc ją z lekka swoją masą. Pulsowała w jej wnętrzu, gotowa do wybuchu, chaosu, czynienia spustoszenia. Drgała, próbując się opanować. Myśl o Elijah zalała jej umysł, odpychając wszystko inne na bok. Koszmar, który przeżywała, wraz z bratem powrócił, tak samo bolesny, jak za pierwszym razem. Krzyk Elijah wdarł się do jej głowy, nie pozwalając się skupić. Wciągnęła powietrze do płuc z głośnym świstem, zaciskając przy tym zęby tak mocno, że miała wrażenie, że zaraz popękają.

Wibrująca srebrno–złota poświata oplotła całe jej ciało, oczy zaszły mgłą. Ares i Abbadon odsunęli się znacznie od krat, wstrzymując oddech. Zielone oczy anioła utkwiły w wampirzycy, jego mięśnie spięły się, gotowe do ewentualnego ataku.

– Nie. Waż. Się. Więcej. Wspominać. O Elijah – wysyczała, a z jej ust wypłynęła mglista stróżka magii.

Anioł pospiesznie wyciągnął miecz z pochwy, chwytając go oburącz. Nogi ugięły się pod nim, kiedy esencja powoli sunęła w jego stronę, wspinając się leniwie po nogach, ciasno oplatając skórzane ubranie. Powietrze wyrwało się z jego ust, kiedy owinęła się wokół klatki piersiowej, miażdżąc żebra i wnętrzności.

Sara.

Ares odsunął się od Abbadona i przełknął głośno gulę, która od kilku minut tkwiła w jego przełyku. Nie był w stanie się poruszyć, choć nie czuł, by energia Sary ściskała jego ciało. Miał wrażenie, że nieznana moc wkrada się do jego głowy, podsuwając mu niewidziane wcześniej obrazy. Lawirowały one między jego własnymi wspomnieniami, zatruwając je zgnilizną, nieuzasadnioną przemocą, zapachem śmierci i posoki. Powykręcane twarze jego pobratymców wiły się w śmiercionośnym tańcu, lizane gorącym, bezwzględnym językiem płomieni, roztapiając się, zamieniając w proch, by po chwili na nowo przeżywać to samo. Chciał zamknąć oczy, pokręcić głową, odpędzić od siebie straszliwe obrazy, promienie słońca liżące jego ciało, lecz nie mógł się poruszyć choćby o milimetr.

Sara.

Zacisnęłą dłonie w pięści, nie spuszczając wzroku z anioła i wampira. Twarz Abbadona siniała coraz bardziej, usta pobladły, a oczy powoli zachodziły mgłą. Oczy Aresa zaś świeciły złotym blaskiem. Mieli cierpieć. Chciała, żeby cierpieli, każdy na swój sposób, jak najdłużej, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

SARA.

Coś drgnęło w jej wnętrzu. Całkowicie straciła panowanie nad swoją mocą. Panika ogarnęła ją całą. Nie była w stanie tego powstrzymać. Zaczęła trząść się cała, próbując wciągnąć energię z powrotem w głąb siebie. Ta opierała się bez większego wysiłku, wciąż sącząc się w ciała anioła i wampira.

SARA!

Głęboki, niski głos rozbrzmiał w jej głowie. Był niczym grom, błyskawica, uderzająca o ziemię, siejąca spustoszenie, wciskająca każdą jej myśl w kąty, zamykając w skrzyniach, upychając, gdzie popadnie, by jak najszybciej oczyścić jej umysł.

Niewidzialna siła uderzyła w jej dłonie, mocno zaciśnięte na złotych prętach. Oderwała się od nich z krzykiem, przywierając plecami do przeciwległej ściany klatki. Rozejrzała się szeroko otwartymi oczami. Jej ofiary padły na kolana, łapiąc łapczywie oddechy. Tuż za nimi, w szarej ścianie lasu, dostrzegła równie zszokowaną twarz Henrego.

"To ty?" – Jej usta poruszały się bezgłośnie, czuła jak mrowieją z każdą chwilą coraz bardziej. Azdorat pokręcił powoli głową, nie spuszczając z niej wzroku. Uczucie gęstniejącego wokół niego powietrza stało się niemal namacalne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro