Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Ogień rozszalał się na dobre, wysokie płomienie zajęły już leciwy dach leśniczówki, rzucając łunę jasnego światła na zimowy, martwy las, rosnący dookoła. Gdyby nie trzask palącego się, suchego drewna, Sara pomyślałaby, że ogłuchła. Przerażająca cisza, jaka nastąpiła, sprawiła, że jej ciało oblał zimny dreszcz. Zamarła, wpatrując się we wściekle zielone oczy Abbadona.

On też chyba nie spodziewał się tego co ujrzał. Zastygł, jak posąg, trzymając miecz wysoko nad głową, szykując się do kolejnego uderzenia. Jego twarz wyrażała zbyt wiele emocji naraz, by można było którąkolwiek nazwać konkretnie, choć dla Sary na pierwszym planie był szok, pomieszany z niedowierzaniem.

Nie miała jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się. Shila odepchnęła ją na bok, jednocześnie rzucając wiązkę energii w stronę anioła. Ten uchylił się w ostatniej chwili, a esencja jedynie delikatnie otarła się o jego ramię. Syknął wściekle, szykując się do kontrataku. Ujął swój miecz w obie ręce i wycelował prosto w kobietę. Ta poruszyła delikatnie zgrabnymi palcami, a energia oplotła jej ramię lśniącą wstęgą, kumulując się u podstawy ręki i przekształcając w wąski miecz. Przyjęła pozycję, schodząc nisko na ugiętych kolanach, pochyliła się do przodu, wyciągając jedną rękę przed siebie, a miecz unosząc wysoko nad głowę.

– Powinnaś być martwa! – Skrzydlaty ryknął wściekle, ruszając w jej stronę i wyprowadzając cios.

– Niespodzianka – odparła równie gniewnie, blokując cios.

Wolną dłonią pchnęła w stronę anioła kolejne niewerbalne zaklęcia, sprawiając, że cofnął się kilka kroków, próbując uniknąć ataku. Naparła na niego ponownie, atakując od góry, zwinnie odbiła się jedną stopą od ziemi i zamachnęła się. Abbadon obrócił się wokół własnej osi, a jego noga wyskoczyła do góry, trafiając ją prosto w brzuch. Siła uderzenia sprawiła, że poleciała na bok, wprost na pień, odbiła się od niego i runęła z głośnym jęknięciem na biały śnieg. Szybko otrząsnęła się i stanęła na równe nogi, patrząc skrzydlatemu prosto w oczy. Ten wyprostował się, a jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu.

– Nie mam na ciebie czasu. – Machnął ręką w stronę zmiennokształtnej i odwrócił się do miejsca, w którym miała znajdować się wampirzyca.

Jakże się zdziwił, kiedy nie dostrzegł tam dziewczyny. W panice rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu rudej czupryny, lecz jedyne co dostrzegał do pomarańczowe języki ognia, trawiące chatę.

Nagle został popchnięty do przodu i padł na kolana. Silne nogi odbiły się od jego pleców, przez co stracił równowagę. Niespodziewany ruch wytrącił mu miecz z rąk, kiedy w bezwarunkowym odruchu chciał się nimi podeprzeć. Zerknął przez ramię. Sara patrzyła na niego z góry z wściekłością wymalowaną na twarzy, ręce opierała na biodrach, a wrząca pod jej skórą esencja przybierała różne, chaotyczne kształty, niczym splątane pajęczyny.

– Przestań tłuc kobiety, ty niewychowany draniu! – wysyczała przez zaciśnięte zęby. Wymierzyła kolejny cios butem, lecz Anioł Zagłady chwycił ją za kostkę i runęła na ziemię, jak długa.

Obrócił się, przysunął ją do siebie i złapał za ramiona, przyciskając do ziemi. Gotował się ze złości, lecz zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, Sara zaparła się nogami o jego brzuch, starając się go odepchnąć. Warknął, zagryzając zęby, kiedy powietrze uszło z jego płuc. Jego skrzydła zawibrowały, składając się po bokach.

Sara czuła, jak ściółka wbija się w jej plecy. Zacisnęła powieki, kiedy ciepły oddech anioła omiótł jej twarz. Usłyszała szybkie kroki gdzieś po prawej, za chwilę stopy odbiły się od ziemi, a ona poczuła lekkość na ramionach. Otworzyła oczy i spojrzała w lewo, na skrzydlatego odbijającego się od grubego pnia dębu.

Shila złapała ją za ramię i podciągnęła do góry.

– Wiejemy! – syknęła i pociągnęła ją w stronę ścieżki.

Biegły ile sił miały w nogach, lecz wciąż za wolno. Słyszała trzepot skrzydeł anioła tuż za swoimi plecami. Nagle Sara poczuła, że dłoń jej towarzyszki wysuwa się z jej ręki. Spojrzała na nią niepewnie i stanęła oniemiała.

Ciało Shili wygięło się pod nienaturalnym kątem. Jej kończyny wydłużyły się, sprawiając, że kobieta wyglądała karykaturalnie. Po chwili jej twarz wydłużyła się, a skóra pociemniała, okrywając się powoli czarną sierścią, oczy zmieniły kolor na płynne złoto. Przed Sarą znów stał ogromny wilk.

Zwierzę spojrzało spode łba i kiwnęło na nią, wskazując na swój grzbiet. Sara, niewiele myśląc, wspięła się na kark zwierzęcia i zatopiła swoje dłonie w gęstej sierści. Shila nie czekała na nic więcej. Pognała przed siebie niczym strzała. Bezlistne gałęzie początkowo obijały Sarze twarz, dlatego pochyliła się, praktycznie zatapiając w czarnej sierści wilka. Do jej nozdrzy dotarł nieprzyjemny, mokry zapach. Wampirzyca zmarszczyła nos i pokręciła głową.

I to niby ja cuchnę?

***

Azdorat zerwał się do siadu, rozglądając dookoła. Na początku nie orientował się, gdzie dokładnie się znajduje, lecz już po chwili dostrzegł znajomy regał z książkami, toaletkę i miedzianą wannę ustawioną zaraz przy wysokich oknach.

– No w końcu – odwrócił się, słysząc znajomy głos.

Mathias siedział w fotelu po drugiej stronie łóżka, a w dłoniach trzymał książkę. Jego głowa wciąż była pochylona nad tekstem. Zerkał na wampira z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Za oknem było ciemno, a pokój rozjaśniało jedynie kilka świec.

– Długo spałem? – zapytał zachrypniętym głosem, przeczesując palcami zmierzwione włosy. Wzdrygnął się, kiedy dostrzegł na przedramionach siatkę ciemnych pajęczyn.

– Wystarczająco, by przegapić pochód wojska. – Mag zamknął księgę i wyprostował się.

– Co? – Henry zerwał się z posłania i zachwiał się na niepewnych nogach. – Kto wydał rozkaz?

– Xander. Wściekł się, kiedy zobaczył, w jakim jesteś stanie i przejął dowodzenie. Nie wspomnę o czekającym cię procesie.

– Mam to gdzieś – warknął i rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ubrań.

Wiedział, jakie będą konsekwencje używania magii krwi, lecz nie widział innego rozwiązania. Jeżeli Sara rzeczywiście jest córą z przepowiedni, nie będą w stanie odeprzeć ataku aniołów. Nawet jeśli okaże się, że nią nie jest, pokonanie skrzydlatych będzie trudne. Ruszyli na Miasto Magów niewielką grupą, lecz był niemal przekonany o tym, że gdzieś za nimi kroczy horda rozwścieczonych demonów, które tylko czekają na znak od swojego władcy.

Czuł, że powoli traci kontrolę. Nie wiedział, jak blisko są siły wroga, ani czy jest z nimi Sara. Nie wiedział nawet, czy walki już się toczą. Nowa moc buzowała niebezpiecznie w jego organizmie, chcąc się wyrwać. Uderzała w jego umysł z niebywałą precyzją, podsuwając mu coraz to gorsze obrazy. Szaleństwo czaiło się gdzieś w rogu, czekając na odpowiedni moment, by móc w spokoju uderzyć. Pod jego skórą mrowiło jakieś niepokojące uczucie, które wprawiało go w lekką panikę i dezorientację, lecz nie był w stanie dokładnie określić, o co chodzi.

– Wiesz coś na temat tego, co dzieje się pod granicą? – zapytał Mathiasa, który właśnie odkładał księgę na najbliższy regał.

– Wiem. Anioły są pół dnia drogi od granicy. Niewielka grupa aniołów i demonów. Część magów ich tam zaatakowała wieczorową porą, żaden z nich nie wrócił.

– Bo nie spodziewali się, że będą z nimi wampiry – Mathias wciągnął powietrze z sykiem, słysząc tę informację. – Dekady temu Ares podpisał pakt z Lucyferem, na mocy którego musi zaangażować się w każdy konflikt skrzydlatych. Między innymi oczywiście.

– Nie wiedzieliśmy...

– Oczywiście, że wiedzieliście! Mówiłem o tym na pierwszym posiedzeniu wielkiej rady. Po prostu to zbagatelizowaliście. – Zacisnął ręce w pięści. – Przeklęci Kalerianowie, nigdy nie słuchają tego, co mówię.

Światła zamigotały, a młody mag wzdrygnął się, kiedy pokój ogarnął częściowy mrok. Spojrzał na Henrego, którego oblekła słaba zielona poświata. Przełknął głośno narastającą gulę przerażenia, która rozgościła się w jego przełyku.

Lata temu przeczytał wzmiankę o magii krwi w jakimś starym podręczniku. Używanie jej zawsze zabierało cząstkę duszy, lecz Azdorat nie żył, więc prawdopodobnie jej nie miał.

Przyglądał mu się uważnie, kiedy wampir spał. Szarość jego skóry pogłębiła się, ciało obsypało siatką purpurowo zielonych nitek. Wydawał się wręcz zielony od blasku esencji, płynącej w jego żyłach. Jej złoty, czysty kolor zniknął błyskawicznie po użyciu zakazanego rytuału. Podejrzewał, że mrok, nie mając czym się karmić, pochłonął Henrego całego, od razu, bez skrupułów, nie dając możliwości wycofania się.

– Dlaczego użyłeś zakazanej magii? – zapytał go w końcu, ignorując wybuch.

– Zrobiłem to, co uważałem za słuszne.

– Nie uważam, żeby...

– Nie obchodzi mnie, co uważasz – warknął, spoglądając na maga złowrogo. – Zrobię wszystko, żeby uratować Sarę.

– Pomyślałeś o tym, czy ona chce być ratowana?

Henry zamarł, zastanawiając się nad tym pytaniem. Przypomniał sobie ich rozmowę, kiedy wędrował w snach. Rezygnacja w jej głosie nie podlegała żadnej dyskusji. Tak, jakby pogodziła się ze swoim losem i czekała tylko na to, by umrzeć. Nie pierwszy raz zresztą czuł, że ma mu za złe to, że jej nie zabił. Czemu aż tak bardzo zależało mu na jej duszy, że wolał przemienić ją w wampira, niż oddać aniołom? Może już wtedy wyczuwał, że gdzieś tam w środku kryje się przeogromna moc? A może...

– Wiąże nas pakt małżeński – odparł w końcu, nie pozwalając sobie na dalsze rozmyślania. – To mnie zobowiązuje do ratowania jej upartego tyłka.

Mathias przygryzł wnętrze policzka, wkładając ręce w kieszenie spodni.

– A może wcale nie chodzi o nią ani o pakt, tylko o to, że wciąż obwiniasz się za śmierć Shili i nie chcesz, żeby skończyła tak samo. Robisz te wszystkie rzeczy dla niej, ze względu na przysięgi, lecz gdzieś tam w środku czujesz, że zawiedziesz kolejną bliską ci osobę...

– Nie. Nie – przerwał mu, odwracając się plecami. – Nie chodzi o Shilę, po prostu nie chcę, żeby Sara umarła.

– Oczywiście – Mathias odwrócił wzrok, błądząc nim po regałach. – Nie będę w takim razie zgadywał. Tak naprawdę znam swoją siostrę jedynie z opowiadań Elijah. To, co sobą reprezentowała tutaj, nijak ma się do jego opowieści. Nie jest księżniczką w opresji, choćbyś nie wiem, jak bardzo tego chciał. – Podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce. – Daj znać, jak będziesz gotowy, stworzę portal.

Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wyszedł z komnaty. Henry stał na środku, wpatrując się w drewniane drzwi. W pierwszym odruchu chciał się śmiać z domysłów maga, lecz z drugiej strony, gdzieś w jego umyśle zrodziła się myśl, czy na pewno Mathias nie ma racji?

Nie chciał teraz tego analizować, choć myśli same pchały mu się do głowy. Przecież jego celem na początku było pozbycie się aniołów. Pozbycie się ich na dobre. Zemsta. W którym momencie jego priorytety tak bardzo się zmieniły? I co tę zmianę wywołało? Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby pomyśleć o Sarze w ten sposób.

Była piekielnie bystra, niesamowicie szybko się uczyła, w teorii znała wiele zaklęć, rytuałów i eliksirów i wykorzystanie któregokolwiek w odpowiednim momencie, przychodziło jej z niespotykaną łatwością. Posługiwanie się magią wojenną szło o wiele gorzej, lecz sama walka nie sprawiała jej większych problemów, odczuwał to podczas ostatnich treningów. Zwykle stawiała na swoim, a on bez zastanowienia spełniał każdą jej prośbę, choć w głębi siebie wiedział, że nie zaprowadzą ich do niczego dobrego.

Lecz czasem... Czasem wydawała się taka bezbronna i przestraszona, zagubiona w całym tym nowym świecie, gdzie miała wrażenie, że nie pasuje. Cały czas stał za jej plecami, chcąc ją chronić przed tymi wszystkimi złymi rzeczami, jakie mogły ją spotkać w brutalnym, nadnaturalnym świecie. Zasłonić własną piersią przed niebezpieczeństwem.

Nie! On musiał ją uratować. Wkradła się do jego życia, do każdej myśli, jaka wdzierała się do jego głowy. Cały jego świat krążył wokół Sary i nie mógłby znieść pustki, jaką by przyniosła jej śmierć. Nie mógł pozwolić jej odejść. Wywoływała w nim tak absurdalne uczucia, o które sam siebie by nie posądził, że nie był w stanie nawet pomyśleć o tym, co mogłoby się z nim stać, gdyby jej zabrakło.

Poczuł, jak esencja znów w nim wzbiera, jak przybiera na masie i sile, oplata całe jego ciało i zaciska się, niczym wąż. Pulsowanie pod czaszką ponownie dało o sobie znać, a nieznośne syczenie w uszach było coraz głośniejsze.

Nie mógł już tak stać, zawieszony, w swojej głowie. Musiał coś zrobić. Musiał rozładować tę energię, zanim ona rozsadzi go od środka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro