Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Kap.

Kap.

Kap.

Dźwięk wdarł się do jej głowy zbyt nachalnie, by mogła go zignorować. Z wysiłkiem uniosła ciężkie powieki. Głowa pulsowała, ale jakby w innym wymiarze, gdzieś daleko z tyłu. Zapach wilgoci zaatakował jej nozdrza. Nie! Czuła coś jeszcze! Ziemię, metal i jakby jeszcze jakaś inna, bardzo słodka woń, która całkowicie nie pasowała do tego, na co patrzyły jej oczy.

Dopiero teraz uważnie się rozejrzała. Murowane ściany, betonowa podłoga, drewniane drzwi i leciwa żarówka na suficie, Miała wrażenie, że wszystko nabrało ostrości.

Próbowała zlokalizować dźwięk, który ją obudził, jednak nie mogła dostrzec, skąd dochodzi kapanie.

Powiadomcie mnie, gdyby się obudziła.

Zerwała się na równe nogi trochę zbyt gwałtownie. Zachwiała się, upadając z powrotem na posadzkę. Kto to powiedział? Zza drzwi nie dochodziły żadne kroki.

Ktoś odpalił zapałkę.

Z drugiej strony dochodziło pukanie.

Śmiech.

Posapywanie.

Trzeszczące drewno w kominku.

Różne dźwięki bombardowały ją zewsząd. Świat zawirował z lekka, zatkała uszy, próbując odpędzić od siebie hałas, jednak na nic się to zdało. Szarpnęła się do pionu i już znajdowała się w kącie pokoju. Otworzyła szerzej oczy. Rozejrzała się raz jeszcze. Spojrzała na swoje dłonie. Brudne, ubłocone, oblane szkarłatem. Rękawy jej koszulki zesztywniały przez zaschniętą krew. Zadrżała, wydając z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Dopiero teraz spostrzegła, że... nie oddycha?

Wrzasnęła na całe gardło, wystrzeliła do przodu, prąc na drewniane drzwi. Uderzała w nie pięściami, a te podrygiwały lekko w rytmie, który im nadała.

– Co tu się, do kurwy wyprawia?! – wydobyło się z jej ust, a ona nie poznała swojego głosu. – Wypuśćcie mnie stąd!

***

Jego własny krzyk wyrwał go ze snu. Usiadł na łóżku, z szeroko otwartymi oczami, jakby zamknięcie ich oznaczało powrót do koszmaru. Sięgnął do karafki, stojącej przy łóżku, i upił z niej porządny łyk. Wierzchem dłoni otarł usta, zastygając w zamyśleniu.

Sen o jego uwięzieniu w demonicznym mieście nawiedzał go równie często, jak ten o śmierci jego siostry. Wciskały się do jego świadomości naprzemiennie, kiedy tylko zamykał oczy, a wyrywał go z nich jego własny krzyk, jakby był jedynym kluczem, który mógł otworzyć drzwi tego pomieszczenia, pełnego szaleństwa, cierpienia i rozpaczy.

– Jak na kogoś, kto nie potrzebuje snu, bardzo długo spałeś. – Usłyszał głos, dochodzący gdzieś z okolic fotela, ustawionego przy regale z książkami. – Wampiry śnią?

– Jak będziesz wampirem, to się dowiesz, Sally. – Henry odrzucił kołdrę na bok i podniósł się z łóżka. Przemierzył pokój w poszukiwaniu jakiegokolwiek stroju. Szybko naciągnął na siebie dresy, po czym ruszył do łazienki.

Stanął przed umywalką i spojrzał w lustro. Siniaki i rany już prawie się zagoiły, zostały jedynie te głębsze. Kwestia kilku godzin, może jednego dnia. Jego tors obficie naznaczony był bliznami. Te mogą już nigdy nie zniknąć, pomyślał, żar to prawie jak słońce.

Wrócił do pokoju. Sally nadal siedziała w jego fotelu, bawiąc się palcami.

Sally była jednym z nielicznych ludzi, którzy dostali przywilej życia wśród nieśmiertelnych. Nie wyróżniała się jakoś szczególnie, miała małe, rybie oczy, całkiem nieproporcjonalny do reszty twarzy okrągły nos i wąskie usta. A dwa mysie kucyki, które zawsze nosiła, nadawały całemu temu obrazkowi komicznego wyglądu. Sally miała przeogromne marzenie – zostać wampirem. Jednak – na tyle informacji, na ile Henry posiadał – nigdy nim nie zostanie. Jej przodkowie musieli połączyć się z jakimś innym, nadnaturalnym stworzeniem, bo jej krew nie miała zapachu. Żaden wampir nie miał nigdy ochoty jej ukąsić. Za to miała dziewczyna dryg do załatwiania spraw, wydawać by się mogło, niemożliwych. Dlatego Ares przyjął ją do swej świty z otwartymi ramionami i z każdym kolejnym zadaniem, jakie dostawała, zapewniał ją, że niebawem jej przemiana nastąpi.

Sam Henry nie przepadał za Sally. Irytował go jej piskliwy głos i brak poszanowania dla prywatności, którą on cenił ponad wszystko. Szczególnie jako wampir mający swoje mroczne sekrety.

– Co tu robisz człowieku?

– Siedzę – odparła z wymalowanym głupim uśmiechem na twarzy. – Ares nakazał cię przypilnować i zgłosić mu, gdybyś wstał.

– Wstałem. Idź już.

Kobieta wydęła policzki i przewróciła oczami. Zeskoczyła z fotela niczym mała dziewczynka, wygładziwszy golf w paski, wcisnęła ręce głęboko w kieszenie dżinsów.

– Jakby co, to piegowata się przemieniła. – Wampir spojrzał na nią pytająco, a jego brew uniosła się ku linii włosów. Założył ręce na wysokości klatki piersiowej i oparł o ścianę. – No co? Wszyscy gadają tylko o twoich wybrykach.

Henry przewrócił oczami. Wiedział, co go w takim wypadku czeka i w duchu cieszył się, że nie będzie musiał długo pozostawać na usługach aniołów.

– Przekaż mojemu panu, że będę gotowy za godzinę. Kiedy już to zrobisz, spróbuj dowiedzieć się czegoś o tej dziewczynie. Choćby jak ma na imię.

– Sara Kalerion, Kalerejn...

– Kalerain – wyszeptał, opuszczając ręce wzdłuż ciała.

– O! Właśnie tak! – wyciągnęła w jego stronę kciuk do góry. Odwróciła się doń plecami i chwilę potem zniknęła za dwuskrzydłowymi drzwiami, prowadzącymi na korytarz obszernego apartamentu.

***

– Ta suka prawie odgryzła mi rękę! – ryknął Asmodeusz, kiedy inny demon opatrywał jego pogryzione ramię. Włosy, które zwykle były upięte w ciasny kok, zwisały teraz luźno wokół rozgniewanej twarzy. – W dodatku powiedziała, że smakuje jak zdechły kot.

Abbadon przewrócił oczami. Siedział wygodnie w fotelu, śledząc tekst kolejnej, totalnie niezrozumiałej dla niego, księgi o fachu łowcy.

Od dwóch dni ślęczał nad tymi nic niewartymi książkami. Jego wiedza na temat broni białej była obszerna, ale jego zadaniem nigdy nie było tropienie wartościowych duszyczek. Tylko ich pochłanianie. Dobrze też wychodziło mu wycinanie w pień całych populacji i niszczenie demonicznych światów. Ale nigdy nie musiał nikogo szukać. Gubił się wśród opisów broni palnej, łuków i kryształowych naczyń. Jego palec nerwowo stukał o grzbiet grubego tomiszcza.

– Słuchasz mnie? – przegniłe oczy demona wbijały się w niego niczym igły.

– Mhm... – mruknął Anioł Zagłady, zamykając książkę. – Niedługo powinien pojawić się Henry i ogarnąć to rozwydrzone panisko. Ani ja, ani Lucyfer nie możemy do niej pójść, nasza krew mogłaby dodać jej zbyt dużo sił. A Twoje przygłupie demonki mogłyby jeszcze przypadkiem ją wypuścić. Więc wytrzymasz jeszcze trochę.

– Ona się nie chce na mnie karmić. – Asmodeusz wydął wargi.

– To upuść krew z jakiegoś przypadkowego przechodnia. Może być nawet ten kot.

Demon, który opatrywał rany Asmodeusza, parsknął pod nosem.

Abbadon, nie dodając nic więcej, ruszył w stronę wyjścia. Skronie pulsowały mu od nadmiaru informacji, a ciągłe wrzaski ich wampirzego więźnia nie pozwalały już skupić się na niczym. Potrzebował spędzić trochę czasu z dala od tego zgiełku, więc czym prędzej poszukał swojego płaszcza i wyszedł z anielskiej willi, nie oglądając się za siebie.

***

Szedł, jakby trochę odrętwiały. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, więc nie spieszył się zanadto. Po kilkudniowej mżawce nie było już śladu, liście chrupały pod ciężarem jego butów, jakby łamał im kości. Powietrze było mroźne, zapowiadało nadchodzącą nieubłaganie zimę.

Nazwisko, które dziś padło, znajdowało się w jego głowie od lat. Szukał kogoś z tego rodu, lecz jego poszukiwania zwykle kończyły się fałszywymi tropami. Czyżby nowo narodzony wampir miał być kluczem do rozwiązania problemu, z którym od tak dawna się mierzył? Jego pragnienie trochę skomplikowało sprawę, dużo bardziej przydałaby się, gdyby była żywa.

Już dawno zszedł z głównej ulicy miasteczka, kierując się w stronę cmentarza. Od kilku minut słyszał ciche pojękiwanie dusz. Przeszedł przezeń, nie zwracając na nie uwagi. Przystanął na skraju lasu. Rozejrzał się dookoła.

Wydawać by się mogło, że drzewa tworzą długą, ciemną ścianę. Pas wysokich, gęsto usianych świerków, skrupulatnie krył to, co się za nim znajdowało. Dla zwykłego człowieka to był tylko las, dla większości nadnaturalnych – miejsce do spokojnego życia.

Henry czuł, jak niewidzialna ściana wibruje. Położył na niej dłoń. Wziął głęboki wdech i przeszedł na drugą stronę, nie oglądając się za siebie. Dosłownie kilka minut dzieliło go od willi aniołów. Już widział w oddali migające światła, jednak zawahał się.

Co powie Sarze? Jak ma to rozegrać? Poznali się w kiepskich okolicznościach i bał się, czy kobieta mu zaufa na tyle, by mógł wtajemniczyć ją w swoje prywatne plany.

Odpędził od siebie wątpliwości. Jeżeli nie ona, to kto inny. Skoro pojawiła się Sara, to musi mieć jakichś krewnych albo posiadać cokolwiek, co naprowadzi go na któregoś z nich. Jednak nie mógł zmarnować takiej okazji, więc postanowił, że zrobi wszystko, by stanęła po jego stronie.

Trzepot skrzydeł oderwał go od rozmyślań, a czarne jak dwa węgielki oczka łypały na niego podejrzliwie, jakby pytały, czy zamierza zrobić kolejnej osobie krzywdę.

Nie zamierzał.

Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się pod wielkimi, dębowymi drzwiami. Zastukał kołatką trzy razy.

***

Łzy spływały jej po policzkach. Siedziała skulona w kącie celi, czekając na nieznany los. Trzęsła się, ale nie z zimna, tylko ze strachu o siebie. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, czuła się dziwnie, jej oddech nie istniał, musiała sobie przypominać, że należy mrugać. Trawił ją nieznany dotąd głód, który doprowadzał do szaleństwa.

Jeden z nich tu przyszedł. Instynktownie rzuciła się na niego i wgryzła w ramię, którym chciał się obronić. Kiedy zorientowała się, co zrobiła, odskoczyła od tego stworzenia, porażona swoim zachowaniem. Krew miała posmak zgnilizny, obrzydzało ją to. Zapach był zbyt intensywny, tak jak każdy teraz, drażnił ją i doprowadzał do obłędu.

– Serio? Ugryzła Asmodeusza? – dotarło do niej zza drzwi. – On jest obrzydliwy!

– Ona za to by smakowała wyśmienicie, gdyby nie twoja nadgorliwość. – Drugi głos.

– Trzeba było mnie nie prowokować babeczkami z czekoladą. Poza tym to był twój pomysł, aby wrzucić ja do mojej celi.

Ten drugi prychnął. Wręcz widziała oczami wyobraźni, jak pierwszy uśmiecha się pod nosem.

Dźwięk przekręcanego klucza w zamku wypełnił jej głowę. Zakryła dłońmi uszy, gdy drzwi otwierały się z potwornym jęknięciem.

Ujrzała w nich najpierw postawnego mężczyznę w koszuli z żabotem. Idealnie skrojone spodnie na kant, układały się miękko na – w jej mniemaniu – bardzo drogich butach. Tak jak długie, ciemne włosy układały się na jego ramionach. Rysy twarzy miał gładkie, niczym młodzieniec, pozbawione choćby jednej zmarszczki, mimo że jego głos brzmiał bardzo dojrzale. Bystre oczy, w odcieniu jadeitu, zlustrowały pomieszczenie, zatrzymując się na niej.

Tuż za nim stała znajoma postać. Wysoki czarnowłosy, o marmurowej skórze. Grzywka delikatnie opadała na równie czarne oczy. Ręce miał splecione na piersi, a wzrok od razu skupiony na niej.

Zadrżała, kiedy pojawił się przed nią w ułamku sekundy. Wzrok utkwiła na wysokości jego kolan. Podniosła głowę. Patrzył na nią z góry, a ona nic nie mogła wyczytać z jego kamiennej twarzy.

– Abbadon, czemu ona wciąż jest taka brudna? – Odezwał się, lustrując ją wzrokiem. Zielonooki wzruszył tylko ramionami i odszedł, zostawiając ich samych.

***

Henry patrzył na Sarę i nie mógł uwierzyć, że wciąż jest w takim okropnym stanie. Widział przerażenie w jej zapłakanych oczach. Jej dolna warga cały czas drżała. Cała się trzęsła, wciskając się w kąt celi.

Stał tak chwilę w milczeniu, patrząc jej prosto w oczy. Starał się wyczuć, czy w jej wnętrzu tli się, choć odrobina magii, lecz strach Sary przysłaniał wszystko inne, co mogło się w niej kryć. Odniósł wrażenie, że rozpościera się nad nią ochronna bariera, przez którą nie był w stanie się przebić.

Wyciągnął do niej dłoń, lecz ona tylko bardziej wcisnęła się w kąt.

– Nie bój się – starał się brzmieć łagodnie, choć doskonale wiedział, że wcale tak nie brzmiał. – To przeze mnie się tu znalazłaś, więc moja w tym głowa, żeby cię z tego wyciągnąć.

Patrzyła na niego uważnie. Coś zmieniło się w jej spojrzeniu na ułamek sekundy, lecz za chwilę znów widział w jej oczach jedynie strach.

– Nie reaguję na ciebie tak jak na tamtych. – Przekręciła delikatnie głowę na bok.

– Bo nie jestem smakowitym kąskiem, tylko wampirem. Tak jak ty.

Sara zmarszczyła brwi. Utkwiła wzrok gdzieś w punkcie za nim. Oczami wyobraźni widział, jak jej mózg pracuje na pełnych obrotach, próbując przyswoić tę informację. Oprócz tego, jak się nazywa, nie wiedział o niej nic, więc dopiero teraz zreflektował się, że wypalanie tak prosto z mostu, mogło przynieść opłakane skutki.

Odszedł od niej i usiadł na posadzce naprzeciw. Oparł przedramiona na kolanach, wciąż nie spuszczając z niej wzroku.

– Przecież wampiry nie istnieją – wypaliła po chwili.

– Więc witaj w bajce – kąciki jego ust delikatnie uniosły się. – Istnieją i mają się świetnie. A teraz jesteś jednym z nas.

– Nie wciskaj mi kitu! – poczuła się trochę swobodniej i wyprostowała plecy. Przyglądała mu się teraz uważnie, wręcz podejrzliwie. Jej ruchy były szybkie i niekontrolowane, widział, jak się w nich gubiła.

Westchnął. No tak, ludzie byli przekonani o tym, że wytępili lata temu wszystkie magiczne stworzenia.

– Słyszysz wszystko, czujesz wszystko. Twoje ruchy są szybkie, klatka piersiowa nie unosi się, a głos wydaje się być głosem zupełnie innej osoby. Kieruje tobą instynkt, pragnienie, które ciężko ci opanować, dlatego rzuciłaś się na Asmodeusza niekontrolowanie. Dla ciebie demon to fast food niewarty uwagi.

– Demon? – złapała się za głowę.

Ja pierniczę, co tu się odwala, pomyślała. Wszystko, co ten gość o niej mówi, zgadzało się, nie czuła się sobą. Czuła się zagubiona, zdezorientowana. Ale żeby od razu wampir?

– Jest jeszcze dużo rzeczy, o których się dowiesz, ale teraz najważniejsza sprawa to doprowadzić cię do porządku. Strasznie cuchniesz, a słyszę, że twoja kąpiel jest właśnie przygotowywana.

Rzeczywiście. Od kilku chwil słyszała szum wody z kranu gdzieś w oddali. Dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo jest brudna. Ubranie było wręcz zesztywniałe od zaschniętej krwi, włosy, pozlepiane w strąki, przyklejały się do jej szyi i twarzy. Spojrzała na ubłocone dłonie, a z jej ust wydobył się jęk.

Zdecydowanie potrzebowała kąpieli.

Mężczyzna znów się przed nią pojawił. Ponownie wyciągnął do niej rękę. Zawahała się. Czy może mu zaufać? Bił od niego wewnętrzny chłód, nie była w stanie za wiele wyczytać z jego twarzy. Jednak, jako jedyny, wytłumaczył, co się dzieje. Choć jest to całkowicie nierealne, ale czy po tym wszystkim, co się w ostatnim czasie wydarzyło, mogła wierzyć swoim dotychczasowym przekonaniom?

Położyła swoją dłoń na jego. Delikatnym, lecz stanowczym pociągnięciem, zachęcił ją do wstania na nogi. Poruszyła się zbyt gwałtownie, żeby to mogło się udać i zachwiała się. Złapał ją za ramię, by pomóc utrzymać jej pion.

– Nad tym też popracujemy – mruknął – Teraz skup się na tym, by iść powoli, jak człowiek. O tak, dokładnie w taki sposób.

Wydawało jej się, że stawia kroki w niesamowicie powolnym, wręcz żółwim tempie. Kolana jej trochę drżały, prawie cały ciężar ciała oparła na ramieniu nieznajomego. Zatrzymała się na chwilę. Wampir odwrócił doń głowę.

– Nie wiem, jak się nazywasz – znów zmarszczyła czoło. – Wampiry mają imiona?

Czarnooki spojrzał na nią z rozbawieniem.

– Zdecydowanie mamy imiona. – Zamilkł, lecz po krótkiej chwili dodał, wiedząc, że jego nazwisko i tak jej nic nie powie, skoro wampiry były dla niej nowością. – Henry Azdorat.

– Sara. Sara Kalerain – odparła. Odniosła wrażenie, że już słyszała gdzieś to nazwisko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro