Rozdział 46

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Lucyfer potrząsał ramieniem Shili od dobrych kilku minut. Okrył jej ciało swoim płaszczem, lecz temperatura wilczycy malała w zastraszającym tempie. Ostatecznie uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie przetransportować ją do obozowiska i ogrzać przy ognisku. Ostatni raz spojrzał w stronę dwóch postaci, siedzących w centrum polany, jak namalowanych, zamrożonych w czasie. Chłodny wiatr zawodził coraz bardziej, prowadzony przez coraz cichszy szloch, wydobywający się z piersi Sary.

Wspólnie z Xanderem Kalerainem uznali, że dziś już nie będą wracać do walk. Właściwie to wcale nie zamierzali do nich wracać. Ta bitwa zdawała się najbardziej bezsensowną rzeczą, jaka kiedykolwiek miała miejsce. Zginęło ich wielu, więcej niż którakolwiek ze stron przypuszczała.

Szedł, niosąc nieprzytomną ukochaną w ramionach i rozglądał się po bitewnym pogorzelisku. Zakrwawione truchła siały się gdzie okiem sięgnąć, czarne, szare i białe skrzydła martwych aniołów powiewały przy kolejnych porywach wiatru, gubiąc coraz więcej piór, przypominających smutne, ogromne płatki śniegu. Złote, dymne elipsy dusz poległych mieniły się w oczach, niczym gwiazdy na niebie, znikały raz po raz w nadchodzącej szarówce kończącego się dnia. Ci, którzy przeżyli, nawet nie zwracali na nie uwagi.

Zmęczenie wszystkim dawało o sobie znać. Wykorzystane do granic możliwości mięśnie Lucyfera, zawodziły błagalnie przy każdym kroku. Ciężar ciała, spoczywającego w jego ramionach, nie ułatwiał zadania, a rany, choć powierzchowne, piekły, ocierając się o brudne ubranie skrzydlatego.

– A co z nimi? – Usłyszał tuż obok równie zmęczony głos Abbadona.

– Daj jej się wypłakać – mruknął nadzwyczaj spokojnym tonem. – Umowa jeszcze się nie dopełniła, więc nigdzie nie pójdzie.

Abbadon obdarzył go krótkim spojrzeniem, zaciskając spierzchnięte wargi, upstrzone zaschniętą krwią i błotem.

– Luc? – Zamarli obaj, słysząc zachrypnięty szept. – Już po wszystkim?

– Jeszcze nie – odparł, ruszając dalej, a kamień, który właśnie spadł mu z serca, odbił się echem w jego wnętrzu. – Granica zniknęła, ale został jeszcze portal.

– Portal? – Anioł Zagłady przystanął, marszcząc brwi. – Jaki portal?

– Do domu.

***

Chaos.

To działo się właśnie w jej głowie. Zamiast bólu i rozpaczy, wspomnień związanych z Azdoratem, w jej umyśle wirowało jedno, krótkie słowo. 

CHAOS. 

Ciemność, przesiąknięta burzowymi chmurami, piorunami, deszczem i śniegiem, by za chwilę wszystko ucichło, osuszając niesamowicie gorącymi promieniami słońca. Trzęsąc ziemią, rozrywając ją na dwoje i wypluwając gorącą magmę ze swoich czeluści, która już w postaci lawy, niszczyła wszystko na swojej drodze. I ona pośród tego wszystkiego, tańcząca na zgliszczach cierpienia.

Szalało i panoszyło się, paraliżując jednocześnie całe ciało. Jej ręce leżały swobodnie na kolanach, jakby były całkowicie odrębną częścią, nic nieznaczącą rzeczą, niezwiązaną z resztą elementów. Wpatrywała się w całkowicie pustą przestrzeń przed sobą, zastanawiając, czy Henry w ogóle tu był, czy nie wymyśliła sobie tego, że jego martwe ciało jeszcze przed chwilą spoczywało przed nią, spoglądając na nią pustymi oczami spod opuchniętych powiek.

– ... spokojnie! – Końcówka zdania dotarła do niej tak nagle i niespodziewanie, że zerwała się na równe nogi. Spojrzała na nieznajomego blondyna, stojącego tuż przed nią w pozycji, sugerującej gotowość do walki. Położyła rękę na jego ramieniu i ścisnęła je, a on szarpnął ciałem gwałtownie, nie spodziewając się tego ruchu.

Kilka kroków dalej stał Mathias, choć to za dużo powiedziane. Zgarbione plecy i chwiejna postawa wręcz krzyczały, że to nie był jego najlepszy dzień, a liczne zadrapania na twarzy i gołych przedramionach sugerowały, że bitwa nie była dla niego najłaskawsza. Ręce trzymał wyciągnięte przed siebie, w pojednawczym geście.

– A ty co? Teraz wszystkich będziesz mordował? – fuknęła, marszcząc oczy, kiedy otaksował ją niezadowolonym spojrzeniem. – To mój brat. Powinieneś to wiedzieć – dodała kąśliwie.

Mięśnie jego szczęki pracowały równo, kiedy zaciskał usta, rozważając słowa Sary, cały czas trwając w bezruchu, lecz już po chwili rozluźnił się i stanął wyprostowany w swojej nienagannej, wyuczonej pozycji.

– Snuł się za Azdoratem jak cień – oznajmił, obdarzając maga chłodnym spojrzeniem.

Zignorowała go i podeszła do brata na ciężkich niczym dwa głazy nogach. Rzuciła się w jego ramiona, prawie przewracając, a on objął ją mocno, uświadamiając sobie, jak bardzo się bał o Sarę.

O tę małą, drobną, właściwie nieznaną mu dziewczynę, najmłodszą siostrzyczkę, której nie miał czasu zbyt dobrze poznać. Która nie chciała dać się poznać, chowając pod płaszczykiem zagubionej i niepewnej siebie, która w iście mistrzowski sposób pakowała się w kłopoty i łamała wszystkie znane mu zasady, którą znał jedynie z opowieści Elijah, a jego zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy ona sama okazywała się nie pasować do obrazka, który stworzył w swojej głowie.

Dziś pokazała, że Elijah nie kłamał. Pokazała, że jest odważna, niezłomna i szalona, patrząc na to, z jaką determinacją wbiegła w stado bijących się mężczyzn, odpierała ataki i robiła uniki. Jej umiejętności w posługiwaniu się bronią zasługiwały na uznanie, biorąc pod uwagę niedługi czas nauki. Okazała się tak silna, jak również krucha i empatyczna.

Mimo dzielącej ich odległości słyszeli wszystko. Ich rozmowa niosła się echem po pustej, bezwietrznej przestrzeni, jakby sama natura chciała, by to usłyszeli. Ileż bólu przemawiało przez jej cierpiętnicze zawodzenie. Gdyby był w stanie, zabrałby to wszystko teraz z jej serca.

– Cieszę się, że żyjesz – szepnął, zatopiony w gąszczu jej loków. – Bałem się.

– Ale Henry nie – odparła równie cicho, co on.

– Magia krwi nie oszczędza nikogo. Prędzej czy później sama by go zniszczyła. – Głaskał ją po włosach delikatnie, kiedy poczuł, że jej pierś drży. – Później zniszczyłaby również część Miasta albo i Jorden.

Chciała coś odpowiedzieć. Chciała powiedzieć, jak bardzo jej z tym wszystkim źle i że to nie była jej decyzja. Chciała zrzucić całą winę na nieznajomego, lecz nie mogła. Od dawna wiedziała, że to nastąpi, że zabije Henrego, jednak wciąż jakiś cichy głosik w jej głowie powtarzał, że dało się tego uniknąć.

– Co z Kasjuszem i Lucasem? A Xander? – zadawała pytania jedno po drugim, chcąc opanować wzbierające w nich emocje. – A Lucyfer? Shila?

– Wszyscy żyją i mają się względnie dobrze. – Ciche westchnienie wyrwało się z jego piersi. – Zaraz. – Spiął mięśnie i zerknął na nią. – Shila?

Ugryzła się w język. Nie powinna o niej wspominać, nie bez przyczyny wbiegła w hordę walczących ludzi w formie wilka. Henry nie żył, więc nie miało to już większego znaczenia, przynajmniej dla Sary.

– Pogmatwana historia, którą potem ci opowiem. I ma związek z nim. – Skinęła w stronę nieznajomego.

Mathias podniósł głowę i odsunął Sarę delikatnie od siebie. Jego zmęczone spojrzenie spoczęło na mężczyźnie stojącym wciąż w tym samym miejscu.

Odwróciła się w tę samą stronę i nie mogła tego pojąć. Jak? Jak ten człowiek to robi, że nawet obryzgany krwią, obity, oblepiony błotem i używający nadzwyczajnych pokładów magicznej mocy, wciąż jest tak wyniosły i dostojny. I dlaczego wciąż nie jest w stanie się na niego wściekać? Czy to jakaś kolejna sztuczka? Lub w którym momencie postanowiła, że nie powinna pałać do niego całkowitą niechęcią. Wtedy kiedy rzucił się na nią, by ochronić ją przed nią samą? Czy może wtedy, gdy pilnował, by magia krwi jej nie dosięgnęła? A może to stało się wcześniej?

Postanowiła, że później odpowie sobie sama na te pytania.

– Wyglądasz znajomo. – Mathias przeciągał słowa, jakby nie był do końca pewny. – Odnoszę wrażenie, że gdzieś już cię widziałem.

– Niewykluczone – burknął beznamiętnie, przenosząc wzrok na Sarę. Kobieta świdrowała go wzrokiem tak, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, jego serce natychmiast przestałoby bić.

– No mów – syknęła jadowicie.

To ten moment.

Był tu, stał przed nią. Dotykała go i jest prawdziwy. Doprowadził ją do szewskiej pasji, kierował ludźmi z jej otoczenia z nadzieją, że wszystkie podjęte przez nich i przez nią decyzje, doprowadzą do momentu, w którym spotkają się twarzą w twarz. Całe jej dotychczasowe życie okazało się jedną wielką maskaradą, więc oczywiste dla niej było, że na ten moment należy jej się choćby ta jedna, prosta informacja.

– Imię – ponagliła go, widząc, jak trybiki w jego głowie przesuwają się i jak rozpaczliwie próbuje dostać się do jej umysłu. Sara głupia nie była i szybko podłapała sztuczki, które pomagały jej pozbyć się intruza z głowy.

Rozejrzał się desperacko, jakby rozważał ucieczkę. Przejechał językiem po zębach, zanim wziął głęboki wdech, a z jego ust wypłynęły te dwa, jakże wyczekiwane przez nią słowa.

– Nazywam się Sebastian. – Ukłonił się nisko w sposób, w jaki kłaniają się jedynie wysoko urodzeni.

– Sebastian Relain. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro