Rozdział 49

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 "Zajmę się tym".

Zdanie wciąż odbijało się echem w jej głowie niczym mantra. Długie, białe rzęsy opadły na dwukolorowe tęczówki, kiedy wymierzyła mu siarczysty policzek, a pięć wściekle czerwonych palców powoli pojawiało się na alabastrowej skórze. Spiął ramiona, kiedy wykrzykiwała wściekle obelgi pod jego adresem, lecz nie odezwał się ani razu.

Esencja wciąż kotłowała się w klatce piersiowej Sary od nadmiaru emocji związanych z wydarzeniami w zamku Kalerainów. Nie do końca rozumiała, co się wydarzyło, lecz pustka, jaką zobaczyła w oczach swojego ojca, sprawiła, że przeszył ją nieoczekiwany smutek i żal. Ponieważ Xander patrzył na własną córkę tak, jakby widział ją pierwszy raz w swoim długim, czarodziejskim życiu. Im więcej słów Sebastian sączył do jego ucha, tym większe zaskoczenie malowało się na twarzy starego maga. A potem...

A potem poczuła dłoń na swoim ramieniu i jedno nerwowe mrugnięcie później stała przed wysokimi, rzeźbionymi drzwiami w kolorze oberżyny. Przeszła przez nie, popychana delikatnie do przodu, jakby szok odebrał jej zdolność samodzielnego poruszania się. Sebastian poprowadził ją długim, wyjątkowo jasnym korytarzem, wyłożonym miękkim dywanem, by po chwili pociągnąć ją na schody i kolejny korytarz, prowadzący do wysokiej sali przypominającej pokój dzienny, lecz urządzony bardziej nowocześnie, niż mogłaby się spodziewać.

Nie była pewna, ile czasu krzyczała na niego, wyrzucając z siebie każdą rzecz, która ją bolała. Obarczyła go wszystkimi swoimi niepowodzeniami. Tak właśnie myślała. To jego wina. Obserwował jej życie, ukryty gdzieś pomiędzy wymiarami, patrząc, jak sypie się, wije i cierpi, jak walczy ze swoim wampirzym instynktem, miota się między tym, co chce a tym, co powinna, jak pochłania ją rozpacz, kiedy umierał Elijah. W pewnym momencie pomyślała, że wizja śmierci jej brata to również jego zasługa. Tam, gdzie pojawiał się żal, smutek i gniew w jej życiu, tam był również Sebastian. Był i patrzył beznamiętnym spojrzeniem, jak rozpada się i zatraca swoje jestestwo, nie kiwając palcem ani razu.

Tak bardzo żałowała, że nie zadała Shili więcej pytań, że skupiła się na swoich myślach i bólu. Gdyby tylko inaczej to wszystko rozegrała, nie byłaby w tak niewygodnej sytuacji.

Wciąż każdy wiedział o niej więcej niż ona sama i miała tego serdecznie dosyć. Nie ufała już absolutnie nikomu i nie pozwoli sobie na to, dopóki sama nie dowie się, co jest prawdą a co jedynie wytworem umysłu szaleńca, który tak naprawdę wyrwał ją ze świata, który wbrew pozorom kochała.

Wzięła dwa głębokie wdechy, by się opanować. Wspomnienie układu z Lucyferem uderzyło w nią niczym kamień i znów zaczęła się rozpadać. Kolejna rzecz, której nie była w stanie zrobić. Mówiła do siebie pod nosem, kajała się za tę niesubordynację i desperacko szukała sposobu, by wydostać się z miejsca, do którego przyprowadził ją mężczyzna, by chociaż tę jedną rzecz doprowadzić do końca.

"Zajmę się tym".

Dłoń Sebastiana spoczęła na jej ramieniu, a ona wzdrygnęła się, przypominając sobie o jego obecności. Cofnął ją natychmiast, zaciskając wargi, jakby nie spodziewał się, że tak właśnie zareaguje na jego dotyk. Nie chciała, żeby znów ją dotykał, obawiała się, że będzie się to wiązało z kolejnym przemieszczeniem, wszechświat raczy wiedzieć, gdzie.

Wyszedł bez słowa, a kiedy tylko przekroczył próg komnaty, pojawiły się w niej dwie niesamowicie piękne kobiety, ubranie w skromne granatowe szaty, całkowicie niepasujące do ich urody. Wyglądały, jakby były ulepione z tej samej gliny i tylko kształt i kolor ich oczu świadczył o tym, że nie są tą samą osobą. Ich gładkie, brązowe włosy upięte były w ciasne koki, odsłaniając długie, łabędzie szyje z delikatnym znamieniem po przeciwnych stronach.

– Maria i ja przygotowałyśmy dla panienki kąpiel – odezwała się ta odrobinę wyższa, kłaniając się delikatnie. Sara rozejrzała się, zastanawiając się, czy to do niej były skierowane te słowa. – Proszę, by panienka poszła razem z nami.

– Mam na imię Sara – odparła niepewnie, a jej własny głos wydawał się niesamowicie obcy i odległy. – Wydaje mi się, że jesteśmy w podobnym wieku, więc ugrzecznienia są zbędne.

– Nie wypada Nadii zwracać się do panienki po imieniu. – Służka uciekła wzrokiem gdzieś w bok. – Proszę pójść za nami.

Wyszły bez słowa. Sara biła się z myślami, czy powinna zgadzać się na cokolwiek i gdziekolwiek iść. Nie chciała mieć zbyt wiele wspólnego z tym miejscem, znalazła się w nim bez swojej zgody. I wyglądało na to, że jest to dom Sebastiana, a co więcej, każdy wiedział, kim ona jest. Każdy, tylko nie ona sama.

Westchnęła zrezygnowana i ruszyła za kobietami. Poprowadziły ją w głąb przestronnego korytarza z białej cegły. Jasne dębowe deski połyskiwały w ciepłym świetle równo rozwieszonych kinkietów. Między nimi wisiało dziesiątki obrazów w srebrnych ramach, przedstawiających przeróżne krajobrazy, gwiazdy, zachody słońca, jakich jeszcze w swoim życiu nie widziała. Zapierały dech w piersi i odnosiła wrażenie, że część z nich rzeczywiście błyszczy i migocze niczym konstelacje na niebie. Przystanęła przy jednym z nich, wyróżniającym się spomiędzy reszty, ponieważ nie był krajobrazem.

Obraz przedstawiał Sebastiana. Siedział na parapecie szerokiego okna. Niebotycznie przystojny, ubrany cały na biało bardziej przypominał zjawę niż żywą istotę, kamizelka poprzetykana srebrnymi nićmi migotała delikatnie, jakby naprawdę odbijała światło księżyca, wyzierającego nieśmiało z drugiego planu. Jego głowa pochylała się nad książką, którą trzymał w dłoniach, a tego wyrazu twarzy nie widziała ani razu, odkąd pierwszy raz go spotkała.

– Kto to namalował? – zapytała, wciąż wpatrując się w obraz.

Kobiety zerknęły na siebie nerwowo.

– Panienka to namalowała – odparła cicho Nadia.

Sara zwróciła się w jej stronę, otwierając usta ze zdziwienia. Ona? Mogła powiedzieć o sobie wszystko, ale nie to, że miała talent do malowania. Co prawda, robiła różne szkice w swoich dziennikach, lecz żaden z nich nie był nawet w ułamku tak dobry, jak to, na co właśnie spoglądała.

Ruszyła za nimi, wciąż odurzona kolejną informacją. Poprowadziły ją do wysokich wrót, lecz już nie tak mocno zdobionych, jak wejściowe. Po obu stronach stało dwóch mężczyzn, również niesamowicie podobnych do siebie. Stali na baczność w bliźniaczych uniformach, granatowy materiał połyskiwał subtelnie, a marszczenia na ramionach przywodziły jej na myśl pióra. Ich twarze były niczym oblicza ptasich drapieżników, a przez oko jednego z nich ciągnęła się długa, blada blizna, zahaczająca aż o krawędź szczęki. Mężczyźni obdarzyli je jednym krótkim spojrzeniem, lecz poza tym nie poruszyli się nawet odrobinę.

Kiedy drzwi do komnaty otworzyły się, Sarze na chwilę odebrało dech. Ogromna sypialnia urządzona była w eleganckim, acz prostym stylu, w kolorach czerni i zieleni. W centralnej części znajdowało się gigantyczne łoże, starannie zaścielone jedwabną, wręcz szmaragdową pościelą. Po lewej mieściła się, wyglądająca na wygodną, sofa i dwa fotele, w kolorze ciemniejszym niż sama otchłań, a tuż za nimi rozciągała się pokaźnych rozmiarów biblioteczka. W głębi, przy oknie stała drewniana sztaluga i stół zastawiony różnego rodzaju farbami i przyborami do malowania. Po prawej, we wnęce dostrzegła komnatę łaziebną i ogromną wannę na wygiętych nóżkach z parą, unoszącą się nad taflą krystalicznie czystej wody.

– Pan Sebastian niczego tu nie zmieniał – odezwała się jedna z nich, wyrywając Sarę z oszołomienia. – Gdyby panienka czegoś potrzebowała, proszę wezwać którąś z nas po imieniu.

Nie dodając nic więcej, wyszły z sypialni, a drzwi zamknęły się za nimi z głośnym szczękiem.

Sara rozejrzała się ponownie, wręcz zawstydzona tym miejscem. Miała wrażenie, że zna każdy kąt tego pomieszczenia. Na miękkich nogach przeszła do łazienki i poczuła, jakby przekraczała jakąś niewidzialną barierę. Zmarszczyła brwi, wpatrując się w okno, ciągnące się od podłogi aż po sam sufit. Podeszła do niego i położyła dłoń na szybie, a delikatna wibracja rozeszła się, równomiernymi okręgami w każdą stronę. Ktoś rzucił zaklęcie ochronne.

Przygryzła wargę, zastanawiając się, czy wciąż ma szansę spłonąć, gdyby promienie słońca omiotły jej twarz. Działo się z nią coś dziwnego, czego nie potrafiła wytłumaczyć, czasem czuła, jak jej serce łomocze szaleńczo, a innym razem łapała się na tym, że zapachy zbyt intensywnie drażnią jej nos, jakby organizm toczył w środku jakąś walkę, której ona sama nie była świadoma.

Odwróciła się plecami do okna, po czym zaczęła zdejmować ubłocone ubranie. Było sztywne od zaschniętej posoki, a metaliczny zapach wżerał się w jej nozdrza, jakby chciał zostać tam już na zawsze. Podniosła głowę, by spojrzeć na swoje oblicze w lustrze naprzeciwko. Zakryła usta dłonią, zaskoczona tym, jak niesamowicie źle wyglądała. Twarz upstrzona była zaschniętymi plamami krwi, a brudne włosy straciły swoją sprężystość, opadając strąkami na ramiona i przyklejając się do czoła i policzków. Dopiero teraz dostrzegła na swoim ciele dziesiątki drobnych zadrapań i całkiem sporych rozmiarów ranę na przedramieniu. Zdawała się jedynie powierzchowna, jednak wciąż widziała wijące się po niej purpurowo zielone nitki mrocznej esencji.

Zamrugała, kiedy poczuła szczypiące łzy pod powiekami.

Zabiła go. Zabiła Henrego.

Jej serce przeszyła strzała stworzona z bólu, smutku i cierpienia. Ciemne tęczówki znów spoglądały na nią smutno spod opuchniętych powiek, kiedy życie powoli gasło w najważniejszej dla niej osobie, która nauczyła ją wszystkiego, co potrafiła. Choć gdyby dał jej tylko odrobinę więcej swobody, gdyby pozwolił jej kroczyć samej, podejmować decyzje, nie czułaby się w tamtej chwili tak zagubiona i zdezorientowana. Nie pozwoliłaby Sebastianowi na ten ruch. Ruch zamykający jej drogę do tego, by odzyskać dawnego Henrego.

Zanurzyła się w wodzie aż po sam czubek głowy. Chciała zmyć z siebie to dręczące ją uczucie, cały ten brud i rozpacz, choć w głębi duszy wiedziała, że będzie ją to prześladować do końca istnienia. Wynurzyła się, niespodziewanie, musiała zaczerpnąć powietrza. Zadrżała przerażona.

A serce obijające się o żebra sprawiało, że coraz bardziej wpadała w panikę.

***

Lucyfer mrugał jak oszalały, kiedy kolejne wspomnienia zalewały jego umysł. Cięły świadomość niczym ostrze miecza, sprawiając, że nogi uginały mu się w kolanach, a ciało chwiało się pod własnym ciężarem. Shila stała niedaleko, przyciskając rękę do ust, serce waliło jej jak szalone, kiedy paleta zmieniających się barw na obliczu skrzydlatego przybierała coraz mniej ciekawy odcień.

Sebastian opuścił rękę, której dwa palce do tej pory spoczywały na zroszonym potem czole anioła. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, a jedynie delikatnie drgająca noga świadczyła o tym, jak bardzo się niecierpliwi.

– Cały czas... – zaczął się jąkać Lucyfer. – Cały czas sam mogłem to zrobić...

– Tak – mruknął, a jego dwukolorowe tęczówki mignęły. Obrócił swoją twarz w stronę Shili, jakby jej zdenerwowanie rozlało się po całym pomieszczeniu.

– Co będzie z Sarą? – zapytała, kiedy uniósł jasną brew ku górze.

– Nie powinnaś się tym przejmować.

– Ale się przejmuję. – Złość zagotowała się w jej wnętrzu. – Co się z nią stanie? Zabijesz ją?

– Nie. – Chciał uciąć dalszą konwersację, lecz wwiercający wzrok zmiennokształtnej niósł obietnicę mordu. – Sądziłem, że kiedy odpieczętuję jej moc, wrócą jej wspomnienia – kontynuował. – Tak się nie stało. Muszę odkryć, co jest tego przyczyną, by ją odzyskać.

Drgnęła, zaskoczona tym wyznaniem. Odzyskać? Latami kazał obserwować Sarę, nie kiwając nawet palcem, kiedy działa się jej krzywda, a jego nieustannie bezemocjonalny ton sprawiał, że zrodziła się w niej myśl, że jest dla niego jedynie kolejną zabawką, na której punkcie ma obsesję. Żyjąc na jego zamku, wiedziała już, że był istotą bezwzględną, pozbawioną jakichkolwiek zahamowań, a wydarzenia ostatnich dni, tylko utwierdziły ją w tym przekonaniu. Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak to się stało, że zgodził się pomóc jej i Lucyferowi, gdyż żaden z nich nie był skory do tego, aby powiedzieć jej, co Sebastian chciał w zamian.

– Sara nie jest tym, za kogo ją bierzemy, Shilo. – Lucyfer podszedł do niej i założył zbłąkany kosmyk włosów za jej ucho. Coś w spojrzeniu fiołkowych oczu zmieniło się, lecz nie była w stanie tego określić, a głos nabrał niespotykanej głębi. – I to nie są sprawy, o które powinniśmy się martwić. Mogę cię zapewnić, że nic się jej nie stanie.

Spojrzał na Sebastiana. Mężczyźni milczeli, jakby prowadzili niemą konwersację, po czym sylwetka spowita mrokiem zniknęła w chwili krótszej, niż jeden oddech.

Pan Światłości zerknął na swoją ukochaną, składając na jej czole delikatny pocałunek. Ta odsunęła się nieznacznie ze wciąż zmartwioną miną.

– To szaleniec – jęknęła, obejmując się szczelnie ramionami. Głos jej drżał, jakby miała za chwilę się rozpłakać. – Boję się, że wrzuciliśmy Sarę w dół pełen jadowitych węży.

– To bóg – odparł poważnym tonem, łapiąc ją za drżące ramiona, chcąc spojrzeć jej w oczy. – I to nie byle jaki. – Zacisnął wargi, jakby chciał zmielić w ustach zdanie. – A ona... Ona potrafi poskromić jego bezlitosne zapędy – dodał, ważąc każde słowo.

Zmarszczyła brwi.

– Nie możesz mi powiedzieć? – Pokręcił głową.

– Nie. Powiedział, że pewne sprawy przyjęły niebezpieczny obrót, przez co zmienił przyszłość. Nikt nie może dowiedzieć się, kim jest Sara, dopóki ona sama się nie zorientuje. Już teraz nie wiadomo, jakie konsekwencje poniesie za sobą to, że się pojawił zbyt wcześnie.

Shila wciągnęła powietrze w płuca ze świstem. Coś w głębi jej duszy mówiło, że to wszystko, co się wydarzyło, to jedynie wierzchołek góry lodowej wydarzeń, jakie przyniesie im przyszłość. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro