Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Panika.

To na pewno ona.

Sprawia, że trzewia drżą, a klatkę piersiową rozrywa niesamowity, wręcz nieopisany wodospad bólu. Wygina kręgosłup pod takim kątem, że człowiek zaczyna zastanawiać się, kiedy usłyszy to charakterystyczne chrupnięcie i osunie się w ciemną czeluść nicości. Bo tyle właśnie pozostanie po jego śmierci. Całkowite, jedno wielkie nic.

Po raz kolejny przeczesywał Pogranicza Snu i Jawy, tracąc wszelką nadzieję na odnalezienie Sary. Snuł się między pałacem własnego umysłu a rozległymi połaciami świadomości kobiety, szczelnie okrytej kołdrą z karmazynowej mgły, której nie był w stanie przebić nawet blask ogromnego księżyca, wiszącego nisko na nieboskłonie, jakby niósł obietnicę przeogromnej katastrofy.

Padł na kolana, czarny piasek wbijał mu się w skórę, drażniąc ją ostrymi krawędziami. Wcisnął palce w ziemię, chcąc opanować drżenie rąk i ramion. Oddech miał płytki, urywany. Gula w gardle rosła z niesamowitą prędkością, jakby chciała, by udławił się własną rozpaczą. Włosy przykleiły się do skroni po desperackiej kąpieli w zimnej toni jeziora.

– SARA! – Ochrypnięty ton był tak odległy od jego własnego głosu, że aż miał ochotę się rozejrzeć, by sprawdzić, czy na pewno jest w tym miejscu sam.

Jednak nie był w stanie nikogo dostrzec, nikogo więcej tu nie było. Dotarło do niego, że krzyczał tak długo i głośno, że zdarł całe gardło.

Stracił również poczucie czasu. Ciężko było mu określić, jak wiele dni minęło w rzeczywistości. Sporadycznie docierały do niego głosy spoza Pogranicza. Zdarzało się to zwykle wtedy, gdy był już tak zmęczony i wycieńczony, że nie był w stanie podnieść powiek. Padał wtedy otulany szkarłatną trawą, a przydługie źdźbła łaskotały go w czoło, lecz nie miał ani chęci, ani sił, by podnieść rękę i odgarnąć je, chociaż na chwilę.

Ponieważ Sebastian uważał, że nie ma prawa do spokoju.

To była jego kara. Tak właśnie miał się czuć. Zgnieciony, zdenerwowany, ciągle drażniony. Po raz kolejny nawalił i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że następnej szansy nie będzie. Przynajmniej nie od Panteonu. Oni już nie pozwolą mu na nic, na żaden ruch.

Złamał chyba wszystkie możliwe zasady, jakie panowały między nimi, jeżeli chodzi o przebywanie wśród śmiertelnych. Bardzo długi czas przymykali na to oko, prześlizgiwał się między rozczarowaniem a gniewem reszty bóstw, lecz wydarzenia ostatnich tygodni prawdopodobnie przelały czarę goryczy. Wiedział, że go nie zabiją, bo na jego miejscu może pojawić się ktoś zdecydowanie mniej okiełznany i skory do współpracy, lecz mimo wszystko porzucił wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek pozwolą mu zrzucić złote kajdany, szczelnie okrywające jego boskie nadgarstki.

Nie miało to dla niego zbyt dużego znaczenia.

Sara zniknęła.

Stała przed nim, zmęczona, rozdarta, sfrustrowana i przestraszona, a on sam zastanawiał się, co w niego wstąpiło. Odtwarzał w kółko ich ostatnią kłótnię, tworząc różne inne, alternatywne odpowiedzi, jakich mógł jej udzielić. Dał się omamić ludzkiej naturze Sary, której towarzyszył od lat, zapomniał, ile mocy siedzi w tak niepozornym ciele, jak wiele siły fizycznej również posiada. Ograniczone moce, odniesione obrażenia i zmęczenie odebrało mu rozum oraz zdolność logicznego myślenia. Tak. Zdecydowanie właśnie to było przyczyną nieplanowanego wybuchu gniewu. Dlatego, po serii tych paskudnych, niefortunnych zdarzeń, zamierzał potulnie siedzieć, czekając na karę, jednocześnie próbując skontaktować się z Sarą. Gdziekolwiek była.

A mogła być wszędzie. Dosłownie. Nie pamiętała poprzedniego życia, nie wie, jak poruszać się między światami, a skoro jej potrzeba wydostania się stamtąd była tak wielka, mogło przenieść ją nawet na drugi koniec wszechświata. Do innej galaktyki. W próżnię.

W PRÓŻNIĘ DO CHOLERY!

Nawet nie zarejestrował, kiedy wrócił do celi w Deus Domus. Huk spadających na marmurową podłogę drewnianych odłamków wyrwał go z odrętwienia. Dłonie pulsowały boleśnie, zaciskając się na oparciu krzesła, a raczej marnych resztkach tego, co po nim pozostało. Serce łomotało w piersi, obijało boleśnie o żebra, a krew szumiała w uszach, przytępiając wszystkie inne dźwięki. 

Prychnął, zniesmaczony swoją słabością.

– Marnie, jak na kogoś, kto sprowadził wieczną zimę na całą planetę. – Teatralne klaskanie rozniosło się po prawie pustych lochach.

Sebastian obrzucił Pana Śmierci pełnym pogardy spojrzeniem. Oparł się o ścianę i wcisnął ręce głęboko w kieszenie, zawieszając wzrok na jasnej, wręcz białej szyi Dante. Wyobraził sobie już co najmniej sto sposobów, na jakie ją rozszarpie, kiedy tylko diamentowe kraty podniosą się, a on przestąpi próg tej marnej podróbki więzienia. Marzył o tym, żeby zatopić palce w miękkiej tkance, patrząc prosto w oczy swojej ofiary, którą kiedyś śmiało nazywał przyjacielem.

Teraz ten pieprzony przyjaciel spoglądał na niego zza błyszczących krat, rozciągając głupi ryj w szyderczym uśmiechu.

Dante poświęcił jedną krótką chwilę rozbitemu krzesłu, po czym przysunął sobie swoje własne, rozsiadł się nań wygodnie i skrzyżował nogi.

Czekał.

Sebastian od tygodni przebywał w celi, milcząc zawzięcie, niczym grób. Spędzał długie godziny, siedząc na środku pomieszczenia. Wyglądał, jakby odbywał niesamowicie rozległe wędrówki w głąb siebie, niezłomnie poszukując odpowiedzi na nikomu nieznane pytania. Śmierć domyślał się, że przeczesuje Pogranicza Snu i Jawy, licząc na to, że trafi na ślad tej małej lisicy, jednak Dante nie był pewien, czy ktokolwiek kiedykolwiek będzie w stanie na niego trafić.

Przepadła jak kamień w wodę. Sam podjął trud odszukania Sary, lecz szanse malały z każdym kolejnym dniem. Domyślał się również, że celowo nie używała swoich mocy, by nikt nie mógł jej wyczuć. Jeszcze nie rozgryzł, jak udało jej się zapanować nad esencją, lecz był pełen podziwu umiejętności panowania nad sobą. Sebastian zdecydowanie powinien brać z niej przykład.

– Znalazłeś, chociaż jakiś ślad? – zagadnął, kładąc dłoń na szyi, kiedy spojrzenie Sebastiana zaczęło przyprawiać go o bezdech, a zimna strużka potu spłynęła po karku.

Cisza.

– Ja również niczego nie znalazłem – kontynuował pozornie niewzruszony brakiem reakcji. – Panteon bardzo chciałby wiedzieć, jak zdjąć klątwę lodu.

Cisza.

– Jeżeli mi powiesz, to będzie wielce prawdopodobne, że stąd wyjdziesz.

Cisza.

Spierdalaj, śmieciu.

Usta Dante zacisnęły się w wąską linię. Z tego, co się orientował, żadne z pomniejszych bóstw nie zasznurowało mu ust, dlatego dziwiło go nieustanne milczenie Gniewu. Gdyby tylko zaczął z nimi współpracować, żyłoby mu się zdecydowanie łatwiej. Może i nie odzyskałby mocy, ale przynajmniej nie tkwiłby w tym marnym przybytku, bez wszelakich wygód, jakie należą się bogom jego pokroju. A co robi ten idiota? Milczy, niszczy meble i wyżywa się na służbie, przynoszącej mu posiłki. Takie zachowanie nie przystoi bogom!

– Beatrycze wspominała, że wydzierasz się strasznie nocami. – Podjął kolejną próbę, lecz Pan Gniewu nawet nie drgnął. – Czyżbyś nie panował nad swoją podświadomością?

Przełknięcie.

Zero odpowiedzi.

Dante westchnął przeciągle, po czym ruszył w stronę wyjścia. Chłodne spojrzenie Sebastiana podążyło za nim, badając każdy centymetr pleców Kostuchy, wyobrażał sobie kolejne sto sposobów na skrzywdzenie tej marnej namiastki kumpla.

Ciche prychnięcie wyrwało się z jego ust. Odepchnął się od ściany i zajął swoje ulubione miejsce na środku pomieszczenia. Złączył palce, opierając łokcie na skrzyżowanych nogach. Pochylił się do przodu i zamknął oczy, próbując wejść w swój codzienny stan skupienia.

Nie trafił na żaden ślad Sary?

Niby jak miałby na niego trafić, skoro sam Gniew całe wieki przemierzał wszechświat wzdłuż i wszerz, zanim odnalazł niewielką cząstkę esencji Sary, której uczepił się na kolejne stulecia, składając jej duszę i psychikę niczym niesamowicie trudną układankę, w której wciąż zapewne brakowało jakiegoś mikroskopijnego, lecz najbardziej istotnego elementu.

Pan Śmierci pytał go, czy ma koszmary? Niedorzeczne.

Sebastian nie śnił całe eony. To nie senne mary nawiedzały jego umysł, tylko demony, które latami tkwiły w zamknięciu, za ogromnymi wrotami, wykutymi w litej skale jego umysłu. Wiedział, że kolejne fiasko zatrzęsie tą ogromną górą i pojawi się w niej szczelina, przez którą wyleją się wszystkie traumy jego długowiecznego jestestwa, wżerając się w każdy zakamarek świadomości Sebastiana, miażdżąc kości, żołądek i klatkę piersiową.

Wiedział, że ten dzień nastąpi, że jeżeli nie odzyska tej cząstki siebie, którą odebrał mu sam Kreator, rozpadnie się niczym delikatna chińska porcelana.

Musiał.

On po prostu musiał odnaleźć Sarę. Albo sprawić, by tym razem ona chciała odnaleźć jego.


⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Witam Was moje kochane Robaczki!

Nie spodziewaliście się mnie tak szybko, co? ;)

Jak wrażenia po prologu?

Nie będę ukrywać – bardzo mocno chciałam się nim z Wami podzielić tuż po zakończeniu publikacji pierwszej części xd jednak nie był jeszcze porządnie zredagowany. Cóż więcej mogę rzec? Oddaje Wam w ręce moje kolejne dziecko!

Mam nadzieję, że będziecie się świetnie bawić!

Enjoy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro