Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Chłodne promienie wschodzącego słońca próbowały przedrzeć się przez białe chmury gęsto kotłujące się niewiele ponad najwyższą wieżę zamku Kalerainów. Kasjusz spojrzał w niebo, po czym szczelniej owinął się futrzanym płaszczem. Skórzane rękawiczki marnie chroniły przed przejmującym zimnem, a para wydobywająca się z jego ust zamarzała natychmiast, osadzając się na wełnianym szaliku okalającym szyję młodego maga. Zaklęcie rozgrzewające dawało marne efekty.

Odwrócił się, kiedy rozległy się za nim pospieszne kroki. Lucas szedł w jego stronę niczym zaczarowany, mamrocząc do siebie niezrozumiałe słowa. Zamrugał, dopiero kiedy znalazł się tuż obok brata bliźniaka. Kas zerknął na niego pytająco spod zmarszczonych brwi.

– Mathias uwolnił ojca. – Lucas niemal śmiał się, wypowiadając na głos te słowa. Brzmiały wręcz niedorzecznie.

Brwi Kasjusza poszybowały do góry, a usta otworzyły się bezwładnie. Przez ostatnie kilka minut próbował dojść do tego, co chciał od Lucasa ich starszy brat. Spodziewał się wszystkiego, nawet wycofania pozwolenia na podróż, ale nie tego, że Xander kiedykolwiek opuści południową wieżę. Nawet po zapewnieniu przez Kasjusza, że również wierzy w słowa ojca, nie był przekonany co do zdrowia umysłowego głowy rodu.

– Cóż o tym przesądziło? – zapytał realnie zaintrygowany.

– Śmierć Henrego Azdorata.

Kasjusz zdębiał.

– Zabił go nieznany nam mężczyzna – wyrzucił z siebie na jednym wdechu.

Lucas pokręcił głową z dezaprobatą.

– Był tam mężczyzna, owszem, lecz to nie on miał w ręku sztylet. – Skinieniem głowy ponaglił brata, by ruszył wraz z nim oblodzoną brukowaną ścieżką, która, mimo iż zasypana piachem i solą, wciąż była niesamowicie kontuzjogenna.

– Więc kto to zrobił?

– Sara.

Kas złapał brata za ramię. Lucas spojrzał na niego pytająco i strącił rękę brata. Ruszyli w stronę szerokiej bramy, chroniącej ich przed złem czającym się na zewnątrz.

Umysł Kasjusza pracował na najwyższych obrotach, chcąc poskładać wszystkie dotychczas znane elementy do kupy. Próbował odszukać we wspomnieniach dzień, w którym ostatni z rodu Azdorat skonał wśród karmazynowych zgliszcz granicy. Wciąż czuł w ustach pył, w który zmienił się wraz z ostatnimi promieniami słońca. Noc, która potem nastała wydawała się najciemniejszą, jaką przeżył w swoim życiu. Tej samej nocy ich ojciec postradał zmysły, a co wydarzyło się między śmiercią Henrego a przeraźliwymi krzykami Xandera? Tego nie wiedział żaden z nich.

Mroźny wiatr uderzył w nich, kiedy wyszli spomiędzy budynków. Z trudem pokonali ostatnie pięćdziesiąt metrów dzielące ich od bramy. Wysokie drzewa majaczyły ponad murem, ciemne, straszne, powykręcane zbyt długą zimą. Ich serca ścisnął strach przed nieznanym, jakie czekało tuż za ścianą z pospieszne ułożonych jeden na drugim kamieni.

Kasjusz modlił się w duchu o to, żeby Złoty Kieł spełnił jego prośbę i powiadomił inne wilcze gniazda o ich podróży. Nie był pewien, czy to pozwoli im bezpiecznie dotrzeć do lasu leżącego u stóp górskiego pasma. Oprócz lykanów czaiły się na nich również inne potwory; wampiry, strzygi, być może anioły... Choć nie był do końca pewien, co się z nimi stało po bitwie, był przekonany, że one również czają się wśród gęsto rosnących drzew.

Wrota rozwarły się przed nimi, tworząc niewielką szczelinę. Spojrzeli na siebie, by dodać jeden drugiemu otuchy i równym krokiem przekroczyli granicę muru. W jednej chwili ogarnęło ich jeszcze bardziej przejmujące zimno, wkradło się pod ubrania, wciskało przez skórę aż do szpiku kostnego, mroziło krew, wdzierało się przez nos prosto do płuc, przez co mieli wrażenie, że powietrze składało się wyłącznie z ostrych, lodowych sztyletów.

Brama zamknęła się za nimi z głośnym jęknięciem. Wokół nich zaległa nieprzenikniona, złowroga cisza. Krajobraz rozciągający się poza bramą był ciemny, mroczny, jakby nawet słońce nie chciało zaglądać do tej części Jorden. Wiatr świszczał złowieszczo między oblodzonymi konarami, przesuwając leniwie śnieżne wydmy, które wyrastały wokół prowizorycznej ścieżki wydeptanej przez polujących magów. Resztki odpryśniętej z drewnianych bali kory walały się gdzieniegdzie, maskując ślady płóz na szybko zmontowanych przez stolarzy sań. Jeszcze nie tak dawno asekurowali jedne z nich, mając oczy dookoła głowy, z rękami zaciśniętymi na rękojeściach mieczy. Dziś nie zauważyli żadnych śladów ogromnych wilczych łap, a śniegu nie pokrywały szkarłatne plamy.

Ruszyli, szukając wydeptanej przez innych ścieżki, która zaprowadziłaby ich w głąb lasu. Nie będąc pewnymi, czy anioły nadal grasują w Jorden, nie chcieli tworzyć portalu za blisko Urbos. Zbyt dużo wyrzuconej esencji naraz mogło zwabić niepożądanych gości, a im więcej ich pod murem, tym większa szansa, że ten w końcu runie.

Odbili gładko w lewo, kiedy dostrzegli nagromadzenie śladów delikatnie przyprószonych śniegiem. Mimo że o tej porze nad Miastem słońce świeciło już w pełni, tu wciąż panował półmrok i szarość.

Przecisnęli się przez wąskie przejście, śnieg niespodziewanie spadł im na ramiona, więc znieruchomieli nerwowo, łapiąc za rękojeści broni. Rozejrzeli się uważnie, lecz nie dostrzegli nic, oprócz kilku czarnych kruków, przyglądających im się z zainteresowaniem z wyższych gałęzi świerków.

Ruszyli przed siebie tak szybkim krokiem, na jakie pozwalały im sporych rozmiarów zaspy. Towarzyszyły im jedynie przyspieszone oddechy i dźwięk łamanych gałęzi pod ciężarem grubych podeszew. Od dawna nie liczyli na spotkanie zwierzyny, spłoszone watahami lykanów, ukrywały się w jaskiniach i najciemniejszych zakamarkach tutejszych lasów, część uciekła daleko na zachód, gdzie nie dotarli jeszcze ludzie–wilki.

Szli od dobrych kilku godzin, nie wiedzieli dokładnie, jaka jest pora dnia. Odkąd weszli między drzewa, światła było niewiele, dlatego ciężko było określić któremukolwiek z nich, jak dużo czasu minęło. Wiedzieli, że minęło go sporo, świadczyły o tym coraz bardziej zmarznięte kończyny i piekący ból czerwonych, wręcz purpurowych policzków smaganych mroźnym wiatrem.

W końcu dość niewyraźnie zamajaczyła przed nimi szeroka polana, gładka niczym tafla grubej warstwy lodu na jeziorze. Bracia spojrzeli na siebie z nieukrywanym zadowoleniem. Przyspieszyli, chcąc znaleźć się na niej jak najszybciej. Lucas wystrzelił do przodu, zdejmując pospiesznie ciężki plecak. Padł na kolana, kiedy tylko poczuł więcej swobody. Zaczął rysować okrąg, stanowiący najważniejszy element rytuału. Kasjusz stanął w niewielkiej odległości od brata, sondując uważnie przestrzeń.

Szybkie, wyćwiczone ręce Lucasa smagały powietrze, rysując kolejne runy. Palce maga były tak zdrętwiałe i zmarznięte, że śnieg nie topił się pod ich naciskiem. Symbole wyszły nieco zbyt kanciaste, jak na jego gust, lecz liczył na to, że ich kształt nie wpłynie na jakość zaklęcia.

Wziął głęboki wdech i zamknął oczy. Skupił się na swoim wnętrzu, na esencji, która płynęła pod jego skórą. Czuł, jak układa się w symbole i wzory, wyciągając je ze spokojnego umysłu. Delikatnym płynnym ruchem przeniósł je na rysunki wyryte w śniegu. Inkantacja wypłynęła z jego ust mimowolnie, niosąc się echem po owianym ciszą lesie.

Kas drgnął nerwowo, kiedy usłyszał za plecami szmer. Obrócił się wokół własnej osi, szukając źródła dźwięku, lecz jedyne co zobaczył to czarny kontur pozbawionych liści krzewów. Przełknął zalegającą w przełyku ślinę, po czym zmielił w ustach przekleństwo, kiedy kolejna złamana gałąź zaśpiewała pod czyjąś kończyną. Zmrużył oczy, obracając się dużo wolniej, inkantacja Lucasa wciąż niosła się echem, lecz teraz już słyszał wyraźne kroki, nie jednej, ani nawet nie dwóch istot. Dźwięk dochodził z każdej strony, zmarznięta skóra zaskrzypiała pod wpływem stalowego ostrza, wysuwającego się z pochwy miecza. Złapał go pewnie oburącz, stając do brata plecami.

Ochroni go, dopóki nie skończy tworzyć portalu. Choćby sam miał zginąć!

Wtem dostrzegł ich. Spomiędzy drzew wyłoniły się cztery niebotycznych rozmiarów basiory, tuż za nimi kroczyły dumnie kolejne, nieco mniejsze, lecz wciąż ogromne. Ich żółte ślepia błyszczały wściekle. Bezgłośnie obnażyły zęby, strosząc przy tym grzbiety. Jeden z nich pochylił się, prawie kładąc nos przy ziemi. Ciche wygłodniałe jęknięcie wyrwało się z jego długiej paszczy, a spomiędzy kłów skapnęła błyszcząca ślina.

Kasjusz wpatrywał się w watahę lykanów szeroko otwartymi oczami. Gorąco uderzyło go w twarz, stróżka potu ściekła po kręgosłupie. Czuł, jak paraliżuje go strach. Nie rozpoznał żadnego z nich. Był niemal pewien, że nie jest to wataha Złotego Kła, sądził, że odeszli zbyt daleko, by mogli spotkać stado nowego sprzymierzeńca.

Zwierzęta powoli, metodycznie okrążyły magów. Kasjusz wodził za wilkami wzrokiem, bojąc się poruszyć. Czuł, że jeżeli drgnie mu chociaż powieka, basiory rzucą się do ataku i zostanie z nich jedynie krwawa miazga. Stróżka potu spłynęła mu po czole, po czym skapnęła z nosa, wtapiając się w puszysty śnieg, zalegający między stopami maga.

Basior zrobił leniwy krok do przodu, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. W żółtych ślepiach lśniła żądza krwi i mordu, mięśnie drgały lykanowi nerwowo, jakby cielsko samo bezwładnie chciało rzucić się do przodu. Kas przełknął głośno, lecz w ustach zaschło mu na wiór. Wilki zbliżały się powoli w rytmie wypadających słów z ust Lucasa.

Delikatne złote światło rozbłysło w narysowanym przez maga okręgu. Błyszczące nitki tańczyły chaotycznie, rozciągając esencję w cztery strony. Lucas czuł, jak ręce przymarzają mu do podłoża, zacisnął zęby i naparł mocniej, aby przypadkiem nie oderwać ich od pokrytej śniegiem ziemi. Portal rozerwał powietrze, zasysając część śniegu do środka. Przed oczami Lucasa rozpostarł się górski krajobraz, z majaczącymi nieopodal wysokimi sosnami.

– Udało się, Kas! – Klasnął w dłonie i odwrócił do brata.

Wciągnął powietrze w płuca ze świstem, kiedy zza ramienia Kasjusza dostrzegł przeogromne wilki. Niewiele myśląc, złapał brata za kołnierz i pociągnął za sobą wprost w objęcia magicznego portalu.

Największy basior zawył wściekle i rzucił się w ich stronę. Mężczyźni padli na ziemię tuż za magiczną granicą. Kas oddychał szybko, widząc, jak zwierzę prze ku niemu, z szeroko rozwartą paszczą, naszpikowaną ostrymi kłami. Lucas odepchnął brata od wejścia i wysunął drżącą rękę w stronę narysowanego wcześniej okręgu. Zatarł pospiesznie krawędź i szarpnął się do tyłu, ledwie zdążając zabrać dłoń przed zamykającym się portalem.

Zamarł na chwilę, krew szumiała mu w uszach. Uniósł powoli palce ku oczom, a na ich opuszkach pojawiła się szkarłatna kropla.

– Ja pierdole... – wysapał przerażony Kas, dźwigając się ze śniegu. – O mały włos...

– D–dlaczego nic nie powiedziałeś? – Lucas jąkał się, przyciskając do palców czystą szmatkę, wygrzebaną z odmętów kieszeni płaszcza.

– Nie chciałem cię rozpraszać. – Oddech mężczyzny stabilizował się powoli. Wyciągnął rękę w stronę brata, by pomóc mu wstać.

Lucas otrzepał ubranie ze śniegu. Kasjusz podał mu plecak. Mag grzebał w nim przez chwilę, po czym wyciągnął złożony na cztery pergamin. Rozłożył mapę i przyglądał się jej w milczeniu.

– No dobrze – zaczął, sondując stare rysunki. – Powinniśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie rozbijemy obóz.

– Mhm... – mruknął Kas, rozglądając się po okolicy.

Portal wyrzucił ich w niedalekiej odległości od pierwszych strzelistych szczytów. Nie dostrzegł zbyt wiele, krajobraz kąpał się już w półmroku, niebo zaszło szarogranatowymi chmurami. Po tej stronie Jorden było zdecydowanie mroźnej, zielone igły świerków i sosen pokryte były obficie lodem. Do jego uszu dotarł niemrawy szum płynącej rzeki, zagłuszał ją porywisty wiatr, który wdzierał się im pod ubrania, smagając i tak przemarznięte kości.

– Myślisz, że może być tam jakaś wioska? – Kas odwrócił się w stronę wody, taksując wzrokiem horyzont.

– Według tej mapy, coś tam się znajduje. – Lucas podniósł się i z jękiem wyprostował zastane kości.

Bez zbędnych słów ruszyli w wyznaczonym kierunku. Proste zaklęcie lux oświetliło im drogę, grzejąc przy okazji zmarznięte palce. Czuli się niesamowicie zmęczeni, godziny wędrówki dawały się im we znaki, adrenalina po spotkaniu z wrogim stadem lykanów powoli uchodziła ze zziębniętych ciał, za to wkradał się niebezpieczny sen. Musieli znaleźć jakieś miejsce, w którym mogliby się schronić i odpocząć, inaczej padną tu, na gładkiej polanie, pośród wysokich warstw śniegu. Zasną, zamarzną i zapewne nikt ich nie odnajdzie, nie dowie się, co się z nimi stało, ani nie wypełnią misji i nie będą w stanie pomóc Jorden.

Przygnębiające myśli nie trzymały się ich jednak zbyt długo. Już po kilku minutach marszu dostrzegli pierwsze zarysy niewielkich chat. Przyspieszyli kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się w pomieszczeniu, chroniącym przed paskudnym wiatrem. Spojrzeli po sobie z krzywymi uśmiechami na ustach. Udało im się.

Naprawdę się im udało.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Mathias spoglądał na posłańca spod byka. Chłopak nerwowo strzelał oczami na lewo i prawo, a w ręku ściskał niewielkich rozmiarów list.

– Możesz powtórzyć? – Regent pochylił się jeszcze bardziej do przodu, nie był w stanie uwierzyć w słowa chłopca.

Posłaniec przełknął głośno ślinę, po czym podrapał się po czubku kędzierzawej głowy.

– Jeden z w-wilków przeskoczył przez m-mur – zaczął drżącym głosem, jakby był odpytywany przez nauczycielkę. – O-odnalazł mnie, bałem się, że mnie za-zabije! Ale z-zmienił się w ko-kobietę i dał mi t-to. – Potrząsnął listem. – K-kazał przekazać jakiejś S-Sarze, ale nie ma tu takiej.

Mathias sięgnął po pergamin, kiwając głową ze zrozumieniem, chociaż niewiele rozumiał.

– Dobrze, że przyniosłeś to do mnie. – Uśmiechnął się do posłańca sztucznie i odprawił go ręką. Chłopiec ukłonił się głęboko, po czym prędzej opuścił biuro Regenta. Krzywo przycięte włosy i obfity zarost straszyły dzieci od jakiegoś czasu.

Mag wpatrywał się w kremową kartkę, serce biło mu w szaleńczym tempie, pompując krew do głowy, przyprawiając go o dudnienie w uszach. Drżącymi dłońmi rozłożył pergamin, równo pokryty zgrabnym, kobiecym pismem. Przeleciał wzrokiem po tekście i z każdym kolejnym zdaniem bladł.

Krew odpłynęła mu całkowicie z twarzy, jakiekolwiek głosy zamku ucichły, zastąpione jednostajnym piskiem. Opadł na fotel zszokowany, wpatrując się w tekst. Podniósł kartkę jeszcze bliżej oczu, przeczytał list po raz kolejny. I kolejny.

– Na wszechświat cały... – wymamrotał bezwiednie, rzucając pergamin na blat biurka.

Shila.

List był podpisany „Twoja Shila".

Ona żyje? Jak to możliwe?! I jest lykanem, według tego chłopca! Co więcej, zna Sarę. I według tego, co napisała, ma coś, co należy do tej owianej tajemnicą kobiety.

Musiał się dowiedzieć, czy to prawda. Jeżeli siostra Henrego wciąż żyje, może być kluczem do rozwiązania zagadki, która zaczęła spędzać Mathiasowi sen z powiek od kilku dni.

Pospiesznie wyciągnął czysty kawałek pergaminu z szuflady, złapał za pióro, o mały włos nie przewracając kałamarza. Nakreślił kilka rozedrganych zdań. Skrzywił się, widząc nierówny tekst, lecz nie był w stanie opanować drżenia rąk. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro