Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Słońce po tej stronie gór świeciło, jakby jaśniej. Promienie były dłuższe i cieplejsze, rozwiewały szarówkę rozpoczynającego się dnia. Śnieg skrzył się wesoło w ich blasku, sprawiając, że świat wydawał się piękniejszy, mniej problematyczny. Porcelanowe, czarne dachówki przyciągały ciepło do siebie, przez co zwisające z rynien sople topiły się równomiernie.

Mimo wczesnej pory miasto tętniło życiem. Kiedy Kasjusz i Lucas przekroczyli mury, oczy niemal wyszły im z orbit. Setki ludzi podążało w różne strony w tylko sobie znanych kierunkach. Z ich twarzy bił spokój, niemal upojne rozluźnienie, którego oni sami nie byli w stanie pojąć. Kolorowe stragany z przyprawami i suszonym mięsem dzikich zwierząt i ryb rozkładały się leniwie po obu stronach głównej drogi, zachęcając zapachami do podejścia bliżej i skosztowania tych wszystkich przysmaków. Gdzieś w tle majaczył słodki zapach płynnej czekolady, a młodzi chłopcy zwinnie mijali wszystkie te atrakcje, roznosząc zwinięte w rulon pergaminy, za które dostawali drobne, miedziane monety.

Poczuli na plecach ciekawskie ukradkowe spojrzenia przechodniów. Bracia zdecydowanie wyróżniali się wśród tłumu. Byli niżsi, lecz masywniejsi, ubrani niczym nomadzi, w skóry i futra z przytroczonym do spodni i pleców arsenałem broni. W przeciwieństwie do smukłych i wysokich mieszkańców tajemniczego miasta równie bladych, jak śnieg, leżący pod ich nogami. Jasne włosy wystawały spod wełnianych czapek i bawełnianych turbanów, lica mieli gładkie, a oczy intensywnie zielone, jakby sama wiosenna trawa użyczyła im swojego wyjątkowo soczystego koloru.

– Myślisz o tym samym, co ja? – zwrócił się do brata Lucas, łapiąc kolejne zaciekawione spojrzenia mieszkańców.

– Że odkryliśmy zaginioną cywilizację? Być może. – Kasjusz rozglądał się za kimś, kto pomógłby im dostać się do świątyni, lecz kiedy próbował nawiązać kontakt z kimkolwiek, natychmiast odwracali głowy, jakby w ogóle ich tu nie było.

Weszli na ogromny, owalny dziedziniec, na środku którego przywitały ich kamienne schody prowadzące do mrocznego, choć niewielkiego zamku usytuowanego ponad całym miasteczkiem. Na pierwszy rzut oka, zbudowany był tuż przy skale, jednak po chwili byli niemal pewni, że został z niej wykuty, jakby wyrastał z boku wysokiej góry. Schody, podpierane grubymi filarami o ostrych kształtach, ciągnęły się między gęstą mgłą. Mieli wrażenie, że była zawieszona tam na stałe, odstraszając potencjalne ciekawskie spojrzenia.

Rozejrzeli się w poszukiwaniu świątyni, jednak po tej nie było nawet śladu. Wokół nich spacerowali magowie, zajmujący się swoimi codziennymi sprawami, ignorując skrupulatnie ich zaczepki. Wiedzieli, że w społeczności nie ma ani jednego człowieka, esencja niemal wylewała się z nich, jakby byli pewni, że wokół nie ma żadnego zagrożenia. Czyżby w tej części Jorden nie pojawił się nigdy żaden anioł?

Zrezygnowany Kasjusz usiadł na pierwszym stopniu schodów i westchnął przeciągle. Mimo nocy spędzonej w cieple opuszczonej chaty był niesamowicie zmęczony. Tryb przetrwania, w jakim był od dawna, nie pozwolił mu spokojnie zasnąć, drgał za każdym razem, gdy usłyszał, chociażby świszczący między szczelinami wiatr. Podobnie czuł się Lucas, dręczony niemal całą noc przez koszmary o poszukiwanej przez nich kobiecie. Wiercił się niespokojnie, wyrywany co chwilę ze snu, cały oblany potem. I mimo iż nie pamiętał szczegółów, wiedział dokładnie, o kim śnił.

– Tu nie wolno siadać. – Cienki damski głosik wyrwał ich z zamyślenia. Podnieśli głowy i skupili wzrok na wysokiej, szczupłej kobiecie, trzymającej spory dystans, lecz nie na tyle duży, by zmuszona była krzyczeć. – Pan Sebastian wyraźnie zabronił zbliżać się do zamku.

Spojrzeli po sobie, nic nie rozumiejąc.

– Nie znamy żadnego Pana Sebastiana. – Kas wzruszył ramionami, mimo to podniósł się ze schodka.

– Widać. – Kobieta uśmiechnęła się lekko, po czym widząc ich zakłopotane miny, dodała pospiesznie: – Wyglądacie na przybyszów z południa, a tam żyją sami bezbożnicy.

– Co proszę? – Lucas otworzył oczy ze zdumienia, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Nim skończył zadawać pytanie, kobieta odwróciła się doń plecami z niesamowitą lekkością, po czym odeszła czym prędzej zająć się swoimi codziennymi obowiązkami. Lucas zwrócił się do brata: – Słyszałeś? Nazwała nas bezbożnikami!

– I co się dziwisz, przecież tak właśnie jest. – Kas przewrócił oczami, wyraźnie poirytowany.

Przemknęło mu przez myśl, że to powód, dla którego byli jawnie ignorowani. Mieszkańcy tego miasta ewidentnie wiedzieli, kim są, a przynajmniej skąd pochodzą. W przeciwieństwie do Lucasa i Kasjusza, którzy zostali wychowani w hermetycznym, zamkniętym środowisku. Był bliski stwierdzeniu, że wszystko, czego nauczyli się o ich świecie do tej pory to zwykłe kłamstwo. Czytał księgi i znał historię, wiedział, kim był Scamar Relain i jak wyglądali członkowie jego rodu. Byłby głupcem, jeśli uznałby, że ludzie, którzy go otaczają, nie są jego potomkami.

– Czy ktoś w tym mieście może powiedzieć, gdzie znajdę tego cholernego wieszcza?! – wrzasnął na całe gardło, tracąc cierpliwość po kolejnych próbach nawiązania kontaktu z przechodniami.

Otaczający ich ludzie zamilkli na jeden moment, by już po chwili szeptać między sobą, jawnie ignorując przybyszy. Kasjusz przejechał po twarzy skostniałymi palcami, zimno sprawiało, że blizny na jego twarzy nabrały ostrości, był pewien, że przybrały również nieco ciemniejszy kolor, niż zwykle.

Tak dobrze im szło, dopóki nie przekroczyli kamiennych murów otaczających miasto od strony lasu. Dziedziniec wydawał się wznosić ponad większością zabudowań, zza których ziała ciemna toń wzburzonego morza. Na niespokojnej tafli stosunkowo blisko lądu unosiło się kilka niewielkich łodzi. Powiódł wzrokiem po niewyraźnym horyzoncie. W pewnej chwili coś błyszczącego mignęło mu przed oczami. Powrócił do tego miejsca i przyjrzał mu się wyraźnie.

– Lucasie, spójrz. – Wskazał palcem na migoczący w słońcu obiekt. Bliźniak stanął obok, podążając za jego dłonią. – To okno?

– Na to wygląda. – Lucas zmarszczył brwi, licząc na to, że będzie widział wyraźniej, lecz wilgoć unosząca się w powietrzu nie ułatwiała zadania.

Między skałami na szerokim klifie znajdował się niewielkich rozmiarów obiekt. Bliźniaczo podobny zamek do tego, pod którym właśnie stali, majaczył w oddali smagany wiatrem i promieniami słońca. Wydawać by się mogło, że to mara, że to wzrok płata im figle, zachęcany gęstym powietrzem unoszącym się nad wzburzonymi wodami. Jednak światło wyraźnie odbijało się od wąskich okien, dając tym samym znać, że znajduje się tam naprawdę.

– Idziemy tam – zadecydował Kas, poprawiając okrycie na ramionach. – Tutaj i tak nikt nam nie pomoże.

Lucas bez słowa ruszył za bratem. Aby dotrzeć do osamotnionego zamku, musieli zejść wąskimi, krętymi uliczkami, prosto do zatoki. Z niewielkiego portu do ich nowego celu prowadziła kamienna ścieżka, wyraźnie odcinająca się od białego śniegu.

Już nie zwracali uwagi na ukradkowe spojrzenia. Mieli wrażenie, że to samo przeznaczenie pokazało im, dokąd mają się udać. Parli przed siebie, co jakiś czas sprawdzając, czy na pewno kierują się nad morze. Z dziedzińca droga wydawała się prosta, krótka i przyjemna, lecz kiedy weszli między niewysokie zabudowania, tracili orientację i nadzieję, że kiedykolwiek uda im się wyjść z labiryntu łudząco podobnych domków i sklepów.

Krążyli więc między nimi, klnąc pod nosem na swoją niedolę, dopóki nie dotarł do nich zapach morskiej bryzy. Niemal z namaszczeniem, jeden po drugim, wciągnęli słony aromat w płuca, w duchu ciesząc się ze zwycięstwa. Porywisty wiatr uderzył w ich twarze bez ostrzeżenia, sól i zapach ryb szczypały w oczy, wywołując piekące łzy. Osłonili je dłońmi, szukając ścieżki, którą widzieli, będąc w centrum.

Niewielki port był równie zatłoczony, co główna droga i dziedziniec. Uderzyła ich niesamowita mnogość różnych kolorów skóry, a jeszcze bardziej zaskoczeni byli tym, jak wiele przeróżnych istot przecinało ich drogę. Oprócz magów spotkali również ciemnoskórych śmiertelników, włochate ogromne wilkołaki, istoty o dziwnych skrzydłach, obleczonych skórą, niczym nietoperze. Do ich nozdrzy dotarł błotnisty zapach nimf leśnych. Kolorowe łuski pokrywające twarze syren i trytonów migotały w świetle, rażąc ich w oczy. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi, chyba że akurat wpadli na którąkolwiek z tych niesamowitych istot, wybijając ją z rytmu, który obrała.

– Co to za miejsce? – wydukał Lucas, obracając się wokół własnej osi, zaskoczony różnorodnością.

– Nie mam pojęcia – odparł Kas równie oniemiały. – Ale chyba nikt tu nie słyszał o mordowaniu siebie nawzajem z powodu odmienności.

– Zaczynam się bać.

– Ja również.

Nie przesadzali. Napięcie, jakie towarzyszyło im, odkąd weszli do nieznanego dotąd miasta, przybrało na sile. Czuli się tak, jakby trafili do odległej krainy daleko poza granice Jorden. Odmienność tego, co znali od lat uderzyła w nich tak mocno, że zaczęli poważnie zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem w historii Urbos coś ewidentnie poszło nie tak.

Lata izolacji, życie w obrębie granicy, odwieczna walka z aniołami i odpychanie od siebie śmiertelników – to wszystko sprawiało, że nie byli w stanie uznać tego, co widzieli za całkowicie normalne. Przerażenie ścisnęło ich serca, zorientowali się, że drgają za każdym razem, kiedy nie–mag przejdzie zbyt blisko, jakby ich organizmy były cały czas przygotowane do odparcia niespodziewanego ataku. Niemalże dusili się w tej różnorodności, próbując odszukać wyjście z tłumu. Nie zmieniła się natomiast jedna rzecz – wciąż nikt nie chciał z nimi rozmawiać.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Droga była dłuższa, niż im się wcześniej wydawało, w dodatku szli pod górę od kilku godzin. Zdecydowanie źle oszacowali odległość, jaką mieli do pokonania. Nie poddawali się jednak. Parli dzielnie przed siebie, co chwilę ściągając z ciał kolejne części ubioru. Mimo mroźnego wiatru, smagającego ich znad morza, ciepłe promienie dawały się we znaki. Tuniki mieli już całkowicie przemoczone, tak samo, jak włosy.

Z ich ust wyrwały się okrzyki radości, kiedy stanęli u podnóża schodów. Prowadziły do wysokich, metalowych drzwi strzeżonych przez ogromnego kruka z rozpostartymi skrzydłami tuż nad ich wyższą krawędzią. Jego obsydianowe oczy spoglądały na nich nieufnie, a metalowe, ostre pióra ostrzegały złowrogo, że jeden ich fałszywy ruch i zginą marnie. Wokół niego znajdowało się setki, jeśli nie tysiące podobnych ptaków, większych bądź mniejszych, lecz już nie tak przerażających.

Ostrożnie wspięli się po schodach. Powoli opuszczały ich siły. Byli niemal pewni, że południe minęło już dawno, do brzuchów zaglądał głód.

Bracia spojrzeli po sobie niepewnie. Kruk z bliska był jeszcze większy. Ostre pazury zaginały się na krawędzi wrót, jakby szykował się do ataku.

Kasjusz, ogarnięty niepokojem, podniósł pięść do góry, chcąc zapukać, lecz w tym momencie wrota otworzyły się z głośnym jękiem.

Starszy, łysy mężczyzna stał na środku, przyglądając się im bladymi, zielonymi oczami. Ubrany był w brązowy habit, który lata świetności już dawno miał za sobą. Z jego twarzy emanował spokój, którego im zdecydowanie brakowało.

– Szukamy wieszcza – wypalił Lucas od razu, jakby obawiał się, że zapomni, po co tu przyszli.

– Świetnie trafiliście w takim razie – odparł starzec, obdarzając ich promiennym uśmiechem. – Oczekiwał was.

Kasjusz i Lucas zerknęli na siebie porozumiewawczo. Mnich zaprosił ich skinieniem głowy do środka. Ruszyli za nim, rozglądając się dookoła z zainteresowaniem.

Pomieszczenie było dużo większe, niż mogliby przypuszczać. Szeroki korytarz rozciągał się na całą długość świątyni zwieńczony na końcu wysokim, obsydianowym tronem, na którego oparciu siedział sporych rozmiarów żywy kruk. Posłał im jedno krótkie spojrzenie, po czym wzbił się w powietrze i zniknął w czerni sufitu. Po obu stronach korytarza piętrzyły się antresole, zabezpieczone kamiennymi barierkami, a tuż za nimi – dziesiątki drzwi.

– Spodziewaliśmy się waszego przybycia o wiele wcześniej – podjął starzec, skręcając na jedne z licznych schodów, które mijali. – Wasz ojciec nie wyrażał się dość jasno?

– Nie bardzo – mruknął Kas, czując na ciele gęsią skórkę.

– Właściwie to nie wiedzieliśmy o waszym istnieniu, proszę pana.

– Samuel. – Przedstawił się mnich. – Nic dziwnego, nasz pan przeklął was na wiele pokoleń.

– Masz na myśli Scamara Relaina?

Starzec zerknął na nich smutno, otwierając kolejne drzwi.

– Ależ skąd. Scamar był tylko dowodem na to, jak bardzo wasz ród odsunął się od swojego stwórcy. Wygląda na to, że czeka was dużo nauki.

Stanęli w sporym, choć całkiem ubogo urządzonym pokoju. Po prawej stronie tuż przy ścianie znajdowało się piętrowe łóżko, naprzeciwko niego był stół i dwa krzesła, a w kącie, niedaleko drzwi palenisko, dzbanek z wodą i cynowa misa, w której zapewne mogli się doprowadzić do względnego ładu.

– Odpocznijcie. Niebawem ktoś przyniesie wam coś do jedzenia, a potem odpowiem na nurtujące was pytania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro