Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Liam Delarion był niesamowicie znudzonym człowiekiem. Ciekawość świata i głód wiedzy to cechy, których próżno było szukać w opisie charakteru mężczyzny. Jako najstarszy ze swojego rodu, zgodził się spełnić swój obowiązek i przejął władzę nad miastem, na równi z Mathiasem Kalerainem. Taki układ pasował mu niesamowicie, po cichu przerzucał większość spraw na młodego maga, ciesząc się dodatkowym czasem, który mógł przeznaczyć na sporządzanie eliksirów. Nie interesowały go sprawy magów, nie interesowało go właściwie nic, dlatego, kiedy po raz kolejny musiał wyjść ze swojego małego alchemicznego laboratorium, by wypełnić regencką powinność, westchnął ciężko, niezadowolony.

Wspiął się leniwie po skutych lodem schodach. Mroźne powietrze kłuło go w płuca, szczypało czerwone policzki i odmrażało uszy, skryte pod zbyt długimi blond włosami, poprzecinanymi pasmami siwizny. Chłodny wiatr wyciskał łzy z bladozielonych oczu, znacząc oliwkowo-szarą skórę błyszczącymi ścieżkami.

Szybkim krokiem przemierzył ciemny, pusty korytarz. Rozpiął wełniany płaszcz, gdy stróżka potu zawieruszyła się gdzieś w okolicy karku mężczyzny. Ta różnica temperatur między dworem a wnętrzem budynku irytowała go z lekka, przez co jeszcze bardziej chciał mieć to spotkanie za sobą.

Drzwi do sali obrad były uchylone. W środku toczyła się zażarta dyskusja, nerwowość wyczuł w powietrzu od razu, gdy tylko przekroczył próg. Kilka par oczu zwróciło się w jego stronę, wprawiając go w niemałe zakłopotanie. Och, jakże nie cierpiał tych spotkań!

Odchrząknął narastającą w gardle gulę i ruszył do swojego krzesła, tuż obok Mathiasa Kaleriana. Twarz najstarszego syna Xandera przeorana była zmęczeniem, ciemne sińce pod oczami nabrały objętości, a opuchnięte powieki wskazywały na to, że musiał wstać stosunkowo niedawno. Wciąż miał na sobie to samo ubranie, co dwa dni temu, a długie włosy zostały spięte w niedbały kok.

Naprzeciw, z nietęgimi minami, siedzieli Lucas i Kasjusz. Zdawało się, że ich noc również nie należała do najspokojniejszych, a nerwowe podrygiwania ramion i przeszklony wzrok potęgowały tylko to wrażenie.

– O czym tak dyskutowaliście? – zapytał, zajmując swoje miejsce. Palce Mathiasa waliły wściekle o blat epileptycznego stołu.

– Ci wariaci chcą rozmawiać z wilkołakami – burknął Regent, wykrzywiając twarz.

– Skoro byliśmy w stanie dogadać się z aniołami, to co stoi na przeszkodzie, by z lykanami zrobić to samo? – Ochrypły głos Lucasa był pełen rezygnacji.

– No nie wiem, może ogromna paszcza naszpikowana ostrymi zębiskami?

– To zmiennokształtni, na pewno potrafią mówić, skoro kiedyś byli ludźmi. Powinniśmy się dowiedzieć, co ich skłoniło do opuszczenia gór. – Nie dawał za wygraną.

– To wciąż krwiożercze bestie, atakują bez ostrzeżenia – warczał Mathias, ciskając piorunujące spojrzenia. – I powtórzę raz jeszcze: mają ogromne zębiska, rozszarpią posłańca na kawałki!

– SARA TEŻ MIAŁA OGROMNE ZĘBISKA! – Ryk Kasjusza rozszedł się echem po pomieszczeniu.

Wszyscy, jak na zawołanie, wstrzymali oddechy, jedynie tykanie zegara przerywało panującą w pomieszczeniu ciszę. Przez moment, krótszy niż jeden oddech, Mathias miał wrażenie, że krew odpływa mu gdzieś w okolice trzewi, a wzrok traci na ostrości. Liam wcisnął głowę między ramiona, całkowicie zbity z pantałyku. Lucas przyglądał się bliźniakowi z szeroko rozwartymi ustami i rozpaczą w spojrzeniu, bojąc się, że również postradał zmysły.

– Coś ty powiedział? – wydukał najstarszy z braci, wbijając wzrok w pooraną bliznami twarz.

– Ja... nie wiem. – Opadł na oparcie, niewiele rozumiejąc.

Bo rzeczywiście tak było: nie wiedział. Czyżby mechaniczne mamrotanie ojca rzuciło się i jemu na głowę? Czy był zmęczony do tego stopnia, że zaczynał majaczyć tak jak on? Gonitwa myśli w głowie Kasjusza przybrała na sile, była niczym lawina, nabierająca masy, zbierała żniwo, niszcząc wszystko na swojej drodze. Coś go tknęło, zakuło w okolicy mostka, jakby jakaś nieznana siła chciała rozedrzeć niewidzialny mur, utworzony w jego świadomości, przebić się i wypuścić coś, czego sam nie był w stanie nazwać.

Mathias przeniósł wzrok na Lucasa.

– Ojciec powiedział wam coś nowego? – Ton nieznoszący sprzeciwu wwiercał się w mózg mężczyzny.

Lucas przez chwilę kalkulował, czy powinien w ogóle coś powiedzieć na ten temat, lecz brat go uprzedził.

– Powiedział, że coś musiało się stać w górach, dlatego wilkołaki się stamtąd wyniosły i że powinniśmy zapytać wieszcza o Sarę – mruknął bezwiednie, trzymając głowę oburącz.

– Była wilkołakiem? – Dotarł do nich głos jednego z generałów.

– Nie. – Bliźniaki odparły machinalnie, niemal jednocześnie, co wywołało w nich zakłopotanie.

– Skąd niby to wiecie? – Brew Regenta numer jeden poszybowała do góry.

Nie mieli pojęcia.

– Jestem pewien, że nie jest wilkołakiem. – Kas zacisnął dłonie w pięści.

Co się, do cholery, dzieje? Skąd niby ma tę pewność? Lawina wciąż napierała na mur w jego głowie, lecz jej siła nie była w stanie obalić misternie wzniesionej ściany.

Skoro nie wiedział, kim jest dziewczyna, na której punkcie ojciec miał obsesję, skąd wzięło się w nim przekonanie, że nie była lykanem? Serce szaleńczo obijało się o pierś, przyprawiając go o zawroty głowy, gdzieś pod skórą czaiła się narastająca panika, zaciskając swoje oślizgłe długie palce w okolicy krtani. Szarpał się sam ze sobą i swoim umysłem, chcąc powstrzymać histerię, która powoli rozsiadła się na jego ramieniu.

Mathias również toczył wewnętrzną batalię. Chciał mieć to spotkanie za sobą. Jedyne, o czym marzył, schodząc na parter, to odbębnienie spotkania, wydanie rozkazów i powrót do ciepłego łóżka. Na liście rzeczy do omówienia nie było mary sennej ich ojca, a to, w którą stronę szła ta rozmowa, nie zwiastowała szybkiego zakończenia porannych obrad.

Przetarł dłonią zmęczone oblicze.

Bardzo, ale to bardzo chciał zakończyć problem wilkołaków, omówić strategię przegonienia ich z ziem Jorden, by mieszkańcy w spokoju mogli polować, by mieli co jeść i nie bali się o własne życie, szukając drewna na opał. Sytuacja i tak była już tragiczna, trwająca zdecydowanie zbyt długo zima przyprawiała wszystkich o dodatkowe zmartwienia.

Na skutej lodem ziemi nie wyrośnie żadne warzywo ani jedno źdźbło zboża, drzewa nie obrodzą. Ich esencja nie była w stanie poradzić sobie ze śniegiem, wracał na osuszone ziemie z niebotyczną prędkością, podwajając objętość. Nie miał pojęcia, co za koszmar zesłał na nich tę katastrofę, lecz coraz bardziej skłaniał się ku myśli, że kobieta zajmująca umysł ojca, mogłaby mieć z tym coś wspólnego.

Zerknął na siedzącego obok Liama. Odniósł wrażenie, że mężczyzna przyszedł tu za karę. Błądził wzrokiem w tylko jemu znanym kierunku jakby oderwany od rzeczywistości. Początkowo Mathias ucieszył się, że będzie miał wsparcie w postaci głowy rodu Delarion, lecz po długich tygodniach współpracy, odeszły od niego wszelkie nadzieje.

– Dobrze – zaczął, ważąc każde kolejne słowo. – Wyślemy posłańca do lykanów. – Spojrzał na trzech generałów, ich twarze przeszył strach wymieszany z niedowierzaniem. – Wraz ze strażą. Xander latami układał się z aniołami i wampirami, jeżeli posiadają w sobie, chociaż odrobinę człowieczeństwa, z nimi powinno się udać. A wy dwaj – zwrócił się do braci. – Południowa wieża. Za dwa kwadranse.

Bez zbędnych uprzejmości podniósł się ze swojego miejsca i ruszył ku wyjściu. Esencja gotowała się pod jego bladą skórą, nie wiedział już, czy ze zmęczenia, czy podświadomie wściekał się na braci, Liama, watahę lykanów, czy to może wieczny śnieg doprowadzał go na skraj przepaści.

Jeszcze chwila i sam postradam zmysły, przemknęło mu przez myśl, kiedy przemierzał korytarz, kierując się do komnaty łaziebnej. Zimna woda powinna przywrócić trzeźwość umysłu.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Kiedy bracia dotarli do pokoju w południowej wieży, Mathias już tam był. Szok odebrał im możliwość poruszania się, kiedy ujrzeli na jego głowie krótkie, nierówno obcięte, mokre włosy. Zaciśnięte usta w wąską linię i ściągnięte gniewnie brwi nie zachęcały do zadawania pytań.

Regent wpatrywał się w spokojne oblicze ojca, siedzącego na pościelonym łóżku. Jakby nie poruszył się ani razu, odkąd zostawili go nad ranem. Xander lustrował wzrokiem pierworodnego syna, nie zwracając uwagi na bliźnięta.

– Po co się tu spotkaliśmy? – zapytał cicho Kasjusz, chcąc przerwać niewygodną ciszę.

– Czym jest ta cała Sara? – Mathias wyciągnął oskarżycielsko palec w stronę ojca.

– Nie wiem – odparł niewzruszony. – Odnajdźcie Sarę, musicie...

– Ją znaleźć, tak – fuknął nerwowo. – Po co?

– Uspokoi gniew.

Bracia spojrzeli po sobie. Noga starego maga zaczęła niebezpiecznie drżeć, a mięśnie twarzy się napinać.

– Co to za gniew? – drążył Mathias, nie zwracając uwagi na trzęsącą się kończynę ojca.

– Wieszcz wam powie.

– Gdzie go znaleźć?

– Wilki będą wiedziały. Odnajdź Sarę. To ważne. Nie wierzysz mi, ale naprawdę musisz ją odnaleźć.

Kasjusz pokręcił głową z dezaprobatą. Zatem wracają do punktu wyjścia. Głos Xandera przycichł, do ich uszu docierały tylko strzępki zdań, mamrotane pospieszne pod nosem.

– Dlaczego w kółko to powtarza? – Mathias zwrócił się do braci. – Da się z niego wyciągnąć inne rzeczy, ale ciągle wraca do tego samego.

– Może to mu w czymś pomaga. – Lucas wzruszył ramionami.

– Nie zapomnieć. – Usłyszeli niespodziewanie. – Raz zapomniałem, ale potem ta myśl wróciła. Dopóki ją powtarzam, pamiętam o Sarze.

Nic nie powiedzieli. Wyszli z komnaty, pogrążając się w milczeniu. Ruszyli w głąb korytarza, by to, o czym rozmawiali, nie dotarło do uszu strażników. Stanęli w ogarniętej mrokiem wnęce. Ta część zamku była zdecydowanie chłodniejsza, dużo rzadziej służba zaglądała do południowej wieży, nie chcąc nadmiernie trwonić drewna.

Mathias oparł plecy o ceglaną ścianę i założył ręce na piersi. Nie wiedział, co ma właściwie myśleć. Każde spotkanie z ojcem przyprawiało go o ból głowy, a z irytacji zgrzytał zębami. Zmęczenie nie pomagało w próbach zrozumienia starca, ciągle mówił zagadkami, a cierpliwość Mathiasa skończyła się wiele tygodni temu, wraz z pierwszą porażką magów w starciu z lykanami.

– Coś jest zdecydowanie nie tak. – Przejechał językiem, po zębach, zastanawiając się nad wydarzeniami poranka. Spojrzał na Kasjusza. – Sądzę, że wcale nie oszalałeś, więc co to za wybuch na spotkaniu?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Jakieś przeczucie mówi mi, że tak naprawdę wszyscy znaliśmy dziewczynę o imieniu Sara.

Lucas kiwnął niepewnie głową.

– Też tak czuję. Coś dzwoni, ale nie wiem, w której wieży.

– Szukanie jej to szaleństwo. – Mathias podrapał się po czubku głowy. – Nie wiemy, kim jest, jak wygląda, gdzie jest, ani gdzie powinniśmy zacząć.

– Och, to akurat wiemy. – Entuzjazm w głosie Kasa przybrał na sile. – Wieszcz nam powie.

Niestety bracia nie podzielali jego radości.

– Problem polega na tym, że nie wiemy, gdzie go szukać.

– Więc módlcie się, żebyście mieli rację i wilkołaki będą chciały z nami gadać.

Mathias odepchnął się od ściany i bez słowa ruszył w stronę schodów. W głowę wwiercał mu się kołek, a pulsowanie pod sklepieniem czaszki przybierało na sile. Ogarniała go czarna rozpacz na myśl o stercie dokumentów i raportów, czekających na niego w komnacie, lecz teraz desperacko potrzebował zamknąć oczy i odpłynąć w niebyt. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro