Rozdział 21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Ogromne słońce chowało się za horyzontem, dając pole dwóm równie dużym księżycom. Satelity powoli i ociężale poruszały się po nieboskłonie, spychając ognistego kolosa w głębiny kosmicznego oceanu. Deus Domus błyszczało majestatycznie w ostatnich promieniach gwiazdy. U jego stóp wszelakiej maści bóstwa przygotowywały się do nadchodzącej nocy.

Dante uważnie przyglądał się wchodzącym i wychodzącym delegatom marmurowego zamczyska. Dostrzegł podwojoną straż, która skrupulatnie pilnowała głównego wejścia. Ich złote naramienniki błyszczały wściekle, niemo grożąc nieproszonym gościom.

Od wrót dzieliła go antresola amfiteatru i kilka metrów brukowanej, wyludniającej się ulicy. Wystarczyło pstryknięcie palców, by znalazł się w środku, lecz najpierw musiał uspokoić szalejące w jego wnętrzu emocje.

Gdy tylko postawił stopy na rodzimej ziemi, pierwsze, co spostrzegł to sztywne ciało, owinięte w biały całun ze strzałą wbitą prosto w klatkę piersiową. Dwóch strażników wyniosło Fausta tylnym wyjściem dla służby, by po chwili wrzucić go niedbale do świeżo wykopanego, płytkiego grobu. Wściekłość gotowała się w żyłach Dante do tego stopnia, że niemal wybuchł, oglądając tę kiepskiej jakości scenę. Wystarczyło wyciągnąć tę przeklętą strzałę i Faust wróciłby z zaświatów.

Ja pierdole... – cisnęło mu się, jednak zdążył zmiąć epitet w ustach, zanim ktokolwiek usłyszał. Zaraz by go schwytali i poprowadzili wprost w objęcia Seweryna.

Problem z Panem Losu polegał na tym, że był niepoprawnym pesymistą. W dodatku niesamowicie przestraszonym. Całe eony podlizywał się Kreatorowi, a kiedy go zabrakło, kurczowo, niemal z namaszczeniem, trzymał się ustalonych przez Władcę Życia zasad. Latami próbował przekonać Panteon do ukarania Gniewu za to, co zrobił z Kreatorem i jego aniołami, mimo że walki między bóstwami i zgony co poniektórych, były na porządku dziennym. Jednak kiedy to Kreator rozerwał duszę Chaosu na strzępy, Los milczał jak zaklęty, wzruszając jedynie ramionami.

Dante splunął z odrazą na to wspomnienie. Ze zwykłego, kurwa, szacunku do brata, chociażby udał, że jest oburzony!

Przymknął powieki, po czym wziął głęboki wdech. Już po chwili ważył w dłoni rękojeść szabli, utkanej z purpurowej esencji. Doszedł do wniosku, że musi rozładować napięcie, krążące w boskich żyłach.

Zeskoczył z antresoli i z gracją opadł na śnieżnobiały bruk. Jego czarna szata ostro odcinała się od jasnych kolorów uliczki. Kilka zaciekawionych głów odwróciło się w jego stronę.

Lekki zefirek poruszył rozczochraną czupryną bóstwa. Pewnym krokiem ruszył ku schodom Deus Domus. Strażnicy przyciągnęli bliżej swoje diamentowe włócznie, widząc wykrzywioną gniewem twarz Dante.

Pan Śmierci rozciągnął usta w przeraźliwym uśmiechu. Wyprostował plecy, po czym splótł na nich dłonie. Szabla migotała, łapiąc ostatnie promienie słońca.

Ukłonił się sztywno, nie spuszczając wzroku z pilnujących wrót żołnierzy. Przestraszeni pochylili ku niemu groty, ich czoła pokrywały drobne kropelki potu.

– Radziłbym się odsunąć o tych drzwi – rzucił twardo, a oni wzdrygnęli się, słysząc lodowaty ton.

– M-mamy r-rozkaz za-zaprowadzić pana do W-władcy Losu – jąkał się jeden, włócznia ślizgała mu się w dłoni.

– Doprawdy? – Smukła brew Kostuchy uniosła się. Parsknął rozbawiony, po czym postąpił krok w ich stronę.

Groty wszystkich strażników skierowały się w ku niemu. Dante wydął usta, wodząc wzrokiem po twarzach służbistów. Seweryn naprawdę go nie doceniał, skoro myślał, że powstrzyma go kilku pomniejszych bożków, wymachujących patykami.

Wyciągnął przed siebie dłoń, w której dzierżył szablę. Zamachnął się nią niby od niechcenia. Esencja rozproszyła się we wszystkie strony, tworząc setki długich igieł. Wbiły się w zbroje strażników, bez problemu przedarły przez metalowe okucia. Żołnierze padli na kolana, stękając i wrzeszcząc z bólu. Ich diamentowe włócznie rozpadły się w momencie upadku na marmurową posadzkę. Przeraźliwe zawodzenie odbijało się echem od sklepienia. Powietrze wypełniło się zapachem krwi.

– Nie ma co wrzeszczeć! – krzyknął wesoło Dante, poklepując jednego ze strażników po ramieniu. – To trzeba się cieszyć, że was, kurwa, nie pozabijałem!

Śmiech kostuchy odbił się od ścian. Niewzruszony, minął strażników i ruszył ku wrotom. Zlustrował je od góry do dołu, uniósł rękę i pstryknął palcami, rozpływając się w powietrzu.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Przed celą Beatrycze, jak i Sebastiana, stało po dwóch uzbrojonych po zęby strażników. Oprócz diamentowych włóczni, do pasów przytroczone mieli pochwy z mieczami, opaski na udach naszpikowane były różnego rodzaju nożami i sztyletami. Kolejnych dwóch przemierzało na zmianę korytarz, rejestrując każdy ruch i dźwięk, jaki dotarł do ich uszu.

Jednak żaden z nich nie wpadł na to, że Dante może pojawić się tuż przed ich oczami. Nim zdążyli się zorientować, dwaj strażnicy przed celą Pani Czasu, padli martwi na podłogę. Pod ich ciałami rozlewała się coraz większa kałuża szkarłatu. Po chwili usłyszeli ciche pstryknięcie, poczuli, jak na ich twarzach rozbryzguje się ciepła ciecz. Mrugali szaleńczo, ocierając skórę spoconymi dłońmi. Jeden z nich wydał z siebie zdławione jęknięcie. Podniósł wzrok z zakrwawionej ręki akurat w momencie, w którym Pan Śmierci otrzepywał swoje, własne z resztek wyrwanych strażnikom serc.

Nim dobiegli kolejni, przed celami było pusto. Zaskoczenie towarzyszyło im nawet wtedy, gdy ich głowy toczyły się leniwie po złotej posadzce. Dante wodził wzrokiem po ciałach zamordowanych. W ustach czuł miedziany posmak, próbował zetrzeć krew z warg wierzchem dłoni, lecz nieskutecznie, roztarł ją jedynie po twarzy. Szata przykleiła się do jego ciała, a nadmiar posoki skapywał z krawędzi eleganckich, ciemnych spodni. Przechylił głowę, z odrazą wymalowaną na boskim obliczu.

– Nie spieszyłeś się – prychnął Gniew, podnosząc się ociężale z podłogi.

– A może tak: dziękuję? – Dante zmarszczył brwi, powstrzymując zadowolenie.

– Zdejmij te cholerne kajdany – ponaglał go Sebastian.

Pan Śmierci kiwnął entuzjastycznie głową. Jedną rękę położył na nadgarstku bóstwa. Pstryknięciem palców usunął niechcianą ozdobę.

Kąciki ust Gniewu uniosły się nieznacznie, kiedy rozmasowywał zdrętwiałe miejsce. Esencja rozlała się po jego ciele. Wziął bardzo głęboki wdech, upajając się tym uczuciem. Moc przeniknęła do każdego zakamarka boskiego ciała, łaskocząc każde zakończenie nerwowe. Na nowo nabrał ostrości, wypełnił powietrzem płuca, jakby od tygodni oddychał przez wąską rurkę.

Przymknął powieki, po czym zacisnął pięści. Tak bardzo brakowało mu mocy, że teraz miał wrażenie, że esencja rozrywa go od środka, czuł, jak buzuje, wrze, gotowa poddać się jego rozkazom.

Pstryknął palcami i zniknął z pola widzenia Dante. Bóg Śmierci poczuł chłodną dłoń na ramieniu. Zerknął przez nie na posągowe oblicze przyjaciela i uśmiechnął się w duchu. Trzeba było od razu go uwolnić, kiedy tylko pomyślał o tym, by mu pomóc.

– Spotkamy się w Irampass – rzekł Gniew, zerkając w stronę schodów. – Sprawdzę, jak sytuacja w Radzie, później pomyślimy, co dalej.

– A Sara? – Dante podrapał się po głowie. – Została na Ziemi.

– Zajmę się tym – rzucił przez ramię, kierując się do wyjścia. Nim Dante zdążył cokolwiek odpowiedzieć, pstrykniecie smukłych palców Władcy Gniewu, sprawiło, że rozpłynął się w powietrzu.

Pan Śmierci jeszcze przez chwilę wpatrywał się w pusty korytarz, po czym odwrócił się ku ukochanej. Beatrycze stała z założonymi rękami tuż przy wyjściu z celi. Białe łzy spływały po błyszczących policzkach, usta drżały delikatnie.

Bez słowa rozpostarł ramiona, a ona wpadła w nie szybciej, niż kiedykolwiek. Objął ją mocno, po czym złożył pocałunek na czubku głowy bogini.

– Dlaczego go nie uwolniłaś? - szepnął, gładząc ją po plecach. Z ust Beatrycze wydobył się zduszony szloch.

– Nic po nas nie pozostanie, Dante. – Głos tak bardzo jej drżał, że aż zmarszczył brwi. – Panteon przestanie istnieć, teraz widzę to bardzo wyraźnie.

Dante zazgrzytał zębami, tak mocno zacisnął mięśnie. To było oczywiste... W zależności od tego, jaką decyzje podjęłaby Beatrycze, taką widziała przyszłość. Był pewien, że to, co zobaczyła, zanim uwolniła Gniew, było na tyle przerażające, że odwiodło ją od tego pomysłu.

Jednak nie dbał już o to. Miał serdecznie dość tej popieprzonej sytuacji, która z godziny na godzinę stawała się jeszcze bardziej niekomfortowa. W głębi serca liczył na to, że Panteon w takim kształcie, w jakim obecnie funkcjonuje, zniknie z kart Wszechświata.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

– Ach! To na nic! – warknął rozeźlony Lucas, miotając się po sali. – Mam całkowitą pustkę w głowie!

Kasjusz zerknął na brata spod przymrużonych powiek, lecz nie drgnął mu nawet mięsień. Nie wiedział, jak długo są zamknięci w pustym pomieszczeniu. Nie było okien, zza drzwi nie dochodził żaden szmer, nawet jeden szept. Nikt nie przynosił im posiłków, nie mieli dostępu do wody.

Samuel wyraził się wyjątkowo jasno, kiedy przekazywał im instrukcje, dotyczące medytacji. Mieli skupić się na swoim wewnętrznym głosie, dokopać się do czeluści własnego umysłu i odnaleźć brakujące elementy układanki.

Pierwsze godziny upłynęły im na wyrównywaniu oddechu. Wbrew pozorom nie było to wcale takie łatwe. Mieli za sobą lata treningu, lecz żaden z nich nie przygotowywał ich do trwania w bezruchu przez długi czas i wsłuchiwania się we własne bicie serca.

Odrealnienie przyszło już po kilku godzinach. Mieli wrażenie, że ich zmysły wariują, szum kotłował się w ich uszach, doprowadzając niemal do pasji. Na językach czuli różne smaki, mimo że żaden z nich nie miał ani grama jedzenia w ustach od bardzo długiego czasu. Kiedy przyszło pragnienie, a wraz z nim zawroty głowy i halucynacje, byli pewni, że jeszcze chwila, a roztrzaskają swoje czaszki o ściany. Drapali betonowy mur, zdzierając z palców skórę i paznokcie, zostawili na nim krwawe ślady, będąc pełnymi nadziei, że uda im się przedrzeć na drugą stronę.

Kiedy dotarło do nich, że nikt nie przyjdzie im z pomocą, a ściany są naprawdę grube, padli zrezygnowani na twarde deski. Wrzeszczeli z bezsilności, lecz jedynie w swoich umysłach. Nie mogli znieść tej wszechogarniającej ciszy.

Kasjusz jako pierwszy przywołał się do porządku. Usiadł na chłodnej podłodze i wyprostował plecy. Zamknął oczy, zacisnął je tak mocno, aż zaczęły piec go powieki.

Już raz sobie przypomniał. Miał tę myśl w głowie, wiedział, że Sara nie jest wilkołakiem. Więc kim ona jest? W głębi serca czuł, jak niesamowicie ważną osobą powinna być dla niego i jego braci, lecz cichy głosik wiercił mu dziurę w głowie, że było zupełnie inaczej. Był oschły, zdystansowany. Znudzony.

Różne emocje i stany przepływały przez jego umysł niczym nieokiełznany potok. Wszedł do niego, dając się porwać. Dotarł do wysokiego muru, zbudowanego z palonej cegły. Spojrzał w górę. Budowla sięgała wysoko, ginęła gdzieś daleko w ciemnym sklepieniu jego umysłu. Serce zabiło mu szybciej, lecz natychmiast wyrównał oddechem jego rytm.

Teraz nie mógł się zdekoncentrować. Był zbyt blisko.

Uważne studiował palcami mur, naciskał każdą cegłę, szukając takiej, która byłaby poluzowana. Przemierzał go wzdłuż. Spojrzał przed siebie i zagwizdał zaskoczony. Nigdzie nie dostrzegał jego końca!

Lucas zlustrował brata, wykrzywiając usta z niesmakiem. Nie mógł pojąć, jak łatwo Kasjusz poddał się wszystkim instrukcjom tego starca! Esencja gotowała się pod jego skórą z wściekłości. Nie podobała mu się ta sytuacja. Z każdej strony był bombardowany informacjami o fałszywym bogu, emanował z każdego elementu świątyni, w której się znaleźli. Czuł się ciągle obserwowany, gdzie się nie obejrzał, widział kruki. Zawsze jakiś czaił się za jego plecami.

Już sam nie wiedział, w co ma wierzyć. Co jest prawdą, a co nie. Podawał w wątpliwość nauki, jakie pobierał w Urbos. Dostrzegł ich ułomność już lata temu, lecz czy Samuel i jemu podobni mogli znać prawdę? A jeżeli to kolejna historia do panteonu różnych wierzeń i nie ma nic wspólnego z dziejami magów?

Usiadł niedaleko Kasjusza, po czym oparł się plecami o ścianę. Ścisnął palcami nasadę nosa, głowa mu pulsowała w równym rytmie, odwodnienie coraz bardziej dawało o sobie znać. Wargi miał tak spierzchnięte, że kiedy nieświadomie zrobił grymas, popękały, powodując nieznośne pieczenie. Miał wrażenie, że wokół niego znajduje się chmara przeróżnych istot, byli tak realni, jak głód, ściskający jego żołądek.

Nie wiedział, kiedy wpadł w sidła własnego umysłu. Leżał na plecach, przemierzając bezkresny ocean myśli. Wpatrywał się w ciemne sklepienie, próbując dostrzec chociaż jedną, błyszczącą gwiazdę, lecz niebo było czarne, nieprzeniknione. Dryfował tak długimi godzinami, przynajmniej tak sądził. Zmarszczył brwi i rozejrzał się dookoła. Podniósł głowę, przyglądając się uważnie tafli wody. Przecież gdyby dryfował, na powierzchni powstałyby fale!

Podniósł się do siadu. Zerknął na spokojną wodę, przyglądając się własnemu odbiciu. Powierzchnia była gładka niczym wypolerowane lustro. Położył dłoń na wodzie i przesunął po niej palcami. Ta zafalowała delikatnie pod wpływem ruchu, lecz Lucas zauważył coś dziwnego. Jakby tuż pod taflą znajdowała się... szyba.

Naparł na dziwną strukturę, jednak ta ani drgnęła. Zaparł się dwoma rękami, dalej nic. W końcu wstał, po czym postukał obcasem, a dźwięk rozszedł się echem po pustej przestrzeni.

Tam coś jest – przeleciało mu przez myśl.

Napiął wszystkie mięśnie.

Rozbije to lustro!

Skoczył raz – nic. Skoczył drugi – również bez skutku. W trzeci włożył tyle siły, ile udało mu się w sobie zebrać. Lustro pokryło się siatką pęknięć. Lucas uśmiechnął się, widząc swoje dzieło. Wykonał kolejny skok.

Nie spodziewał się, że tafla załamie się pod wpływem jego ciężaru. Z ust maga wydobył się zduszony krzyk. Machał w powietrzu rękami, szukając dla nich oparcia, lecz na nic się to zdało. Ocean pochłonął go natychmiast i wciągnął w głęboką toń. Próbował wypłynąć na powierzchnię, jednak coś trzymało go mocno za kostki, ciągnąc w dół. Płuca zaczynały piec od wstrzymywania powietrza, kilka niewielkich bąbelków uciekło między rozchylonymi nieopatrznie ustami.

Wtem ogromna fala wspomnień, niczym tsunami, zalała jego pusty do tej pory umysł. Otaczająca go woda zaczęła formować się w postać, początkowo przezroczystą, lecz już po chwili nabrała wyrazu. Kasztanoworuda burza loków opadła ciężko na smukłe, pokryte piegami ramiona. Kształtne usta zaciskały się w wąską linię, a nos marszczył znajomo. Złoto-srebrne oczy okolone były długimi, ciemnymi rzęsami. Kolor w tęczówkach tańczył wściekle, jakby był gotującą się magmą, spojrzenie bystre, przenikliwe, chłonęło otoczenie z uwagą. Smukła sylwetka ustawiła się do walki. Złączyła dłonie, a po chwili między nimi pojawiła się złota kula energii. Postać wypuściła esencję w stronę Lucasa.

Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, łapiąc się za serce. Skoczył na równe nogi, dysząc ciężko. Desperacko rozejrzał się wokół, lecz już nie znajdował się pod wodą. Był w pustym pomieszczeniu o grubych ścianach. Kasjusz przyglądał mu się z szeroko otwartymi oczami.

– Widziałem – wysapał, nie mogąc wyrównać oddechu. – Sara... Na Wszechświat cały, Kasjusz! To nasza siostra, do cholery!

– Wiem – odparł Kas, wpatrując się w przestrzeń. – Wiem wszystko, bracie.

Pamiętali. Wspomnienia wróciły do nich, uderzając niczym obuch. Sebastian Relain odebrał im pamięć, bo nie chcieli pozwolić mu zabrać ze sobą Sary. Ich siostry! Najmłodszej z rodu Kalerain, kryjącej w sobie niesamowitą moc, którą przepowiedział Scamar!

Niespodziewanie drzwi do pokoju otworzyły się. Samuel powiódł wzrokiem po braciach, na chwilę tylko zdejmując z siebie przyjacielską maskę. Trwało to ułamek sekundy, więc ani Kasjusz, ani Lucas nie byli w stanie tego zarejestrować.

– Teraz możemy rozmawiać – rzucił mnich, uśmiechając się do nich ciepło.

Samuel odsunął się od drzwi, wpuszczając tym samym jasne promienie do środka. Światło oślepiło braci na moment, jednak ich wzrok zaraz się przyzwyczaił. Z ulgą ruszyli ku wyjściu. Wspomnienia kotłowały się pod ich czaszkami, bombardując informacjami, łatały powstałe wcześniej dziury.

Kasjusz przekroczył wrota jako pierwszy, lecz niemal natychmiast się zatrzymał. Lucas odbił się od szerokich pleców brata. Zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc, jednak już po chwili rozwarł usta, zaskoczony.

Tuż za Samuelem stało czterech rosłych mężczyzn, odzianych w czarne zbroje, srebrne naramienniki odbijały promienie słoneczne, świecąc im prosto w oczy. Na bawełnianych rękawach, wyszyte nicią, malowały się pióra różnej wielkości. Ich twarze były niemal identyczne, jedynie blizny pozwalały odróżnić jednego od drugiego.

– Co to ma znaczyć? – Kasjusz chciał cofnąć się o krok, przez co wpadł na brata. - Co tu robi straż?

– Naprawdę sądziliście, że ktokolwiek będzie skory wam pomóc? – Głos Samuela stał się niski, złowrogi. – Setki lat temu odwróciliście się od naszego stwórcy. Przez waszych przodków ród Relain był zmuszony uciekać. Zamierzamy się wam teraz odpłacić.

– Więc po co to wszystko było? – Lucas przecisnął się naprzód. Esencja buzowała w jego żyłach. – Po co udawaliście, że chcecie nam pomóc?!

– Żeby uśpić waszą czujność. – Samuel uśmiechnął się lekko. – Czyż to nie oczywiste?

Lucas poczuł ciężką dłoń brata na ramieniu.

Byli takimi głupcami! Przecież intuicja cały czas podpowiadała im, by nie tracili czujności, a oni, jak jacyś amatorzy, zepchnęli ją w czeluści swoich umysłów, kiedy tylko zobaczyli ciepłe łóżko i miskę strawy.

Strażnicy podeszli do nich, dzierżąc srebrne kajdany w dłoniach, łańcuchy brzęczały śpiewnie wraz z rytmem ich kroków. Sprawnie zakuli mężczyzn, po czym poprowadzili w stronę wysokich wrót.

Kasjusz i Lucas nie stawiali oporu. Wiedzieli, że będzie bezcelowy. W końcu nikt nie dał im pokazu swojej siły. Nie mieli pojęcia, z czym potencjalnie musieliby się mierzyć. Srebro krępowało ich nadgarstki i kostki. Odnieśli wrażenie, że więzy odbierają im odrobinę siły, jakby zamykały esencję w grubych, twardych ściankach minerału, z którego zostały stworzone.

Przed świątynią roiło się od mieszkańców miasteczka. Stali po obu stronach, wyłożonej białym kamieniem, drogi. Spoglądali na bliźniaków w milczeniu, ich twarze nie wyrażały absolutnie niczego.

Dopiero teraz Kasjusz zauważył, że wcale nie wyglądali identycznie, jak mu się wcześniej wydawało. Mimo że lica mieli blade i gładkie, ich rysy, kolor oczu i włosów różnił się; z łatwością odróżniał jednych krewnych od drugich, przestali być tacy wysocy i smukli, jakby nagle ktoś zdjął z nich magiczną kurtynę.

Straż poprowadziła braci w stronę miasta. Mimo śniegu dookoła słońce niemal wypalało im oczy, skórę pokryła lepka warstwa potu, wystarczająca, by przykleić do ciała cienkie, bawełniane koszule. Adrenalina buzowała w ich ciałach, pozwalając całkowicie zapomnieć o smagającym ich mroźnym wietrze.

– Jak myślisz, co z nami zrobią? – szept Lucasa dotarł do Kasa.

– Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą – ale przeczuwam, że nie skończy się to dla nas dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro