Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Gdy pojawiły się pierwsze nieśmiałe promienie wschodzącego słońca, Sara wymknęła się ze swojego pokoju i pospiesznie ruszyła na dół. W kuchni przy stole siedziała Maria Eunika, sącząc gorący napar z kawy, który podobno miał pobudzać wciąż otumanione po śnie ciało. Sara nie odczuwała działania napoju, lecz smak bardzo przypadł jej do gustu. Sięgnęła więc po dzbanuszek, stojący na blacie i również nalała sobie filiżankę. Cały czas czuła na plecach wzrok kobiety, jakby próbowała zarejestrować każdy jej ruch. Dopiero kiedy podeszła do stołu, zorientowała się, że zrobiła to zbyt szybko, jak na zwykłego człowieka.

– Panujże nad sobą, dziecko. – Staruszka zrobiła kwaśną minę. – Gdzieś się włóczyła nocą?

– Poszłam na klif – odparła, ściągając ramiona. Maria Eunika zmarszczyła brwi.

– Myślałam, że już zbudowałaś wszystko, co trzeba było.

– Najwyraźniej nie. – Sara zacisnęła usta w wąską linię, myśląc o nocy sprzed dwóch dni, kiedy powrócił do niej koszmar, w którym zabijała Henrego. Esencja wylała się z niej niczym strumień wartkiej rzeki, wzmocnionej silnymi opadami deszczu. Opanowanie emocji przyszło jej z trudem. Doszła do wniosku, że bez codziennej medytacji nie będzie w stanie powstrzymywać mocy.

– Ktoś cię w końcu przyłapie – mruknęła Maria i łypnęła jasnymi oczami spod byka. – Albo co gorsza, zaatakuje cię tej grasujący wariat, co upuszcza krwi. W nocy znaleziono kolejne ciało, córkę Johansenów. Chłopak sąsiadów przyleciał po miksturę uspokajającą dla matki.

Sara wciągnęła powietrze w płuca. Nie chciała przyznać się przed przybraną ciotką, że domyśla się, kim jest ów wariat, wolała najpierw sama to sprawdzić. Cóż, im mniej myśli, tym szybciej zacznie działać.

Rozejrzała się po kuchni za wiklinowym koszem, do którego Maria Eunika zwykle zbierała zioła na swoje cudowne mikstury. Sara szybko zorientowała się, że część z nich jest łudząco podobna do eliksirów, które tygodniami wkuwała pod czujnym okiem Mathiasa. Co prawda było jeszcze dość wcześnie i po tej stronie lasu panowała szarówka, lecz jeżeli przejdzie na drugą stronę, będzie w stanie zebrać zioła niepokryte rosą. Przy okazji rozejrzy się po lesie, jeżeli jej przypuszczenia są słuszne, tam skryje się wampir, by uniknąć kontaktu ze słońcem.

– Co potrzeba do tej mikstury uspokajającej? – spytała, łapiąc za kosz. Och, doskonale wiedziała, co powinna zebrać, lecz przezornie pytała za każdym razem.

– Kozłek, lawenda, rumianek. Bylice mam ususzoną. – Maria Eunika podniosła się z krzesła ociężale. Od lat doskwierał jej ból kręgosłupa. Stękając, pokuśtykała, wgłąb izby, by po chwili wrócić z czarnym płaszczem. – Załóż to. Twoje oczy znów tańczą.

Sara nie musiała dopytywać. Maria Eunika określała jej oczy mianem tańczących, kiedy jej wampirze moce przejmowały kontrolę nad ciałem. Wtedy Sara traciła również częściową kontrolę nad esencją, która kumulowała się w tęczówkach. Staruszka wiedziała, że w tym czasie Sara nie może wychodzić na słońce. Nie łączyła tego oczywiście z wampirami (przecież te nie istnieją).

Sara do dziś nie wie, jakie wytłumaczenie znalazła kobieta, lecz nie zadawała żadnych pytań. Po prostu, jak to Maria Eunika miała w zwyczaju, następnego dnia, kiedy Sara oświadczyła, że nie może wyjść na słońce, na łóżku rudowłosej leżała złożona w kostkę peleryna z obszernym kapturem, łudząco podobna do tej, którą kiedyś dostała od Sebastiana. Szybko jednak odpędziła od siebie tę myśl. Przecież takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają.

Dziewczyna podziękowała skinieniem głowy, narzuciła ubranie na ramiona i szczelnie okryła się kapturem. Wyszła tylnymi drzwiami, dzierżąc w dłoni brązowy, wiklinowy kosz na zioła.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

Inverness, jak na miejsce, w którym czci się tylko jednego Boga i bardzo mocno stroni od klasycznej medycyny (jeżeli Bóg chciał śmierci, to nie ma co ingerować w jego plany), mieszkańcy chętnie i często korzystali z pomocy Marii Euniki, jej uzdrawiających mikstur, maści i dziwacznych obrzędów, w których używała wonnych ziół i kadzideł. Mieszkająca na uboczu staruszka równie chętnie pomagała, niekoniecznie za pieniądze. Leczniczą miksturę można było od niej dostać, przynosząc świeżo upieczone ciasto, chleb lub jajka, wymieniała maści na tkaniny, z których szyła skromne stroje i firanki, a zapłatę brała jedynie od możnych, którzy – próbując każdego możliwego sposobu, ostatecznie trafiali pod drzwi drewnianej chaty.

Sara weszła w las, leżący nieopodal domku, w nozdrza uderzył ją mocny zapach żywicy i mokrej ściółki. W tym miejscu drzewa rosły luźno, dzięki czemu ich liściaste korony miały możliwość rozłożenia swoich przepotężnych gałęzi.

Gdzieś w oddali pogwizdywały ptaki, wiatr szumiał między pniami, śpiewając letnią, ciepłą arię, zielone liście przysadzistych krzewów smagały delikatnie nogi Sary. Było zbyt wcześnie, słońce dopiero rozciągało łagodne promienie nad horyzontem, dlatego dziewczyna zdjęła kaptur z głowy.

Szła w znacznej odległości od głównej ścieżki, rozglądając się uważnie na boki. Wciągała powietrze głęboko, próbując odnaleźć zapach nietypowy dla naturalnego aromatu lasu, chciała uczepić się czegokolwiek, co pozwoliłoby potwierdzić jej przypuszczenia.

Przez te krótkie godziny, które spędziła, leżąc w łóżku, zastanawiała się, co zrobi, jeżeli rzeczywiście odnajdzie jakiegoś wampira. Nie miała z nimi dobrych wspomnień, niewiele też z nimi spędzała czasu, będąc w wilii aniołów. Znała tak naprawdę tylko Azdorata, udało jej się nawiązać kontakt z Aresem, lecz od ich rozmowy przed ucieczką ze złotej klatki, minęło naprawdę dużo czasu. Czy brał udział w bitwie? Jeżeli tak, to czy przeżył?

Nie miała zbyt wiele czasu, aby się nad tym zastanowić.

Kątem oka dostrzegła coś błyszczącego, lecącego w jej stronę. Pamięć mięśniowa zadziałała, automatycznie zrobiła unik, odchylając się do tyłu. Grot strzały utkwił w pniu drzewa, rosnącego nieopodal. Na suchej ściółce rozległy się szybkie kroki. Sara wpatrywała się przez chwilę w brzechwę wystającą z drzewa, po czym zwróciła się w stronę hałasu. Dwóch wyjątkowo rosłych mężczyzn zbliżało się do niej nerwowym, szybkim krokiem. Ubrani byli podobnie, w myśliwskie stroje, które Sara już widziała wczesną wiosną, kiedy odbywał się coroczny odstrzał dzikich świń. Rozpoznała ich obu.

– Panna Kalerain – odezwał się odrobinę wyższy, kiwając na powitanie głową. Pracował w antykwariacie, do którego miała udać się dziś wraz z Mią. – O mały włos, a przebiłbym ci czaszkę.

– Michael – odparła, nie bawiąc się w uprzejmości, również kiwnęła głową. – Cóż, dziękuję w takim razie sobie za refleks. Lub twoje mało celne oko.

– Co tu robisz tak wcześnie? – Puścił przytyk mimo uszu. Och, Sara wiedziała, że jest najlepszym łucznikiem po tej stronie lasu.

Uniosła do góry dłoń, w której dzierżyła koszyk.

– Idę po zioła dla Marii Euniki, na miksturę uspokajającą.

– Nie powinnaś włóczyć się po lesie sama, wiedząc, że w okolicy grasuje morderca – odezwał się ten drugi, głos miał chrapliwy i nieprzyjemny. Jego również Sara kojarzyła, pracował w budynku straży, lecz nie pamiętała ani imienia, ani stanowiska.

– Lepiej ja, niż stara schorowana kobieta. – Wzruszyła ramionami, przypominając sobie zbolałą minę Marii Euniki, kiedy wstawała z krzesła. – A wy co tu robicie?

– Straż sobie nie radzi, dlatego Gildia Łucznicza postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Świadek widział, jak morderca ucieka do tego lasu.

Był świadek? I przeżył? Musiał pachnieć wyjątkowo niesmacznie.

– Rozumiem – mruknęła, po czym poprawiła naramienniki. – Cóż, będę na was uważać w takim razie. I na mordercę, oczywiście.

Uśmiechnęła się promiennie i ruszyła w stronę polany, na której zamierzała nazbierać ziół. Nie chciała węszyć, jeżeli ktoś z Inverness był w lesie, jeszcze zaczęliby ją podejrzewać.

– Zaczekaj! – Usłyszała za plecami głos Michaela. – Pójdę z tobą, jak już wcześniej ustaliliśmy, nie powinnaś przebywać tu sama.

Przewróciła oczami i ruszyła przed siebie. Szybkie, długie kroki rozległy się po chwili tuż za nią, a drugie, bardziej ociężałe, oddalały się w zastraszającym tempie.

Do Michaela wzdychały chyba wszystkie panny w Inverness. Przystojny, wysoki mężczyzna o brązowych włosach zapierał dech w piersi nawet Mii, która mogła przebierać w płci męskiej. Niesamowicie umięśniona sylwetka wskazywała na to, że praca w antykwariacie to jedynie dodatek do owianego tajemnicą życia mężczyzny. Książka o Jorden, którą pewnego razu przyniosła jej przyjaciółka, należała właśnie do niego. Sara od trzech tygodni pojawiała się co piątek w antykwariacie, aby mu ją oddać, lecz Michaela zwykle w ten dzień nie było, choć staruszek, który tam wtedy przebywał, zapierał się całym sobą, że niebawem powinien się pojawić.

Michael zrównał z nią krok, mimo że szła naprawdę szybko. Złapała się na tym, że jednak zbyt szybko, jak na człowieka i zwolniła kroku. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. Udawała, że w ogóle tego nie zauważyła.

– Jak podobała ci się książka? – zagadnął po dłuższej chwili, kiedy cisza zaczęła stawać się niewygodna.

– Bardzo interesująca. Nie wiedziałam, że Jorden stworzyli jacyś bogowie.

– I to nie byle jacy. Panteon tych bożków jest dość obfity. Tych najważniejszych jest dwunastu. A pomniejszych zapewne całe setki.

– Tego nie było w książce – mruknęła, zerkając na niego.

– Bo jest w innej. Tej niestety nie mogę ci pożyczyć. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Ale jak już zakończymy poszukiwania mordercy, chętnie zaproszę cię do biblioteki Lorda Inverness, byś mogła się z nią zapoznać.

Sara otworzyła szerzej oczy. Słyszała o możnowładcy Inverness, był najważniejszą osobą w miasteczku. Według Marii Euniki był również najbardziej nieprzewidywalnym i okrutnym człowiekiem na tej planecie, a przynajmniej w całym Scenth.

– Nie sądzę, by Lord Inverness chciał mnie gościć – odparła prawie szeptem. Jej reputacja, choć się poprawiła, wciąż nie należała do najlepszych.

– Nie musi wiedzieć. – Mrugnął, a uśmiech zatańczył w kąciku jego ust. Sara udała zmieszanie. Zachowywanie się jak typowa panna ze Scenth przychodziło jej z trudem.

Założyła obszerny kaptur na głowę, kiedy dotarli do skraju lasu. Słońce kładło się delikatnie pasmami na polanie, a ona chciała uniknąć kontaktu z jego promieniami, nawet jeżeli nie miała pewności co do tego, czy by spłonęła. Lepiej nie ryzykować. Rozejrzała się w poszukiwaniu ziół, o które prosiła ciotka.

– Czego mam szukać? – Uniosła brwi, słysząc pytanie. Michael zmieszał się i od razu zaczął tłumaczyć. – Jeżeli pomogę ci zebrać te zioła, szybciej wrócisz do domu. A ja do pracy.

– Tam rośnie lawenda – wskazała mu palcem połać drobniutkich, fioletowych kwiatów, które kąpały się w słonecznym blasku. – Zbieraj te, które są najbardziej rozwinięte, a tam. – Wskazała sporej wielkości gromadkę białych kwiatków, również skąpanych w promieniach. – Jest rumianek, jego też potrzebujemy. Ja zbiorę kozłka i bylicę. Rosną w cieniu, a ja niekoniecznie lubię się ze słońcem.

– Zauważyłem – mruknął, lustrując ją od góry do dołu. – Czemu?

– Czasem boli mnie głowa w bardzo słoneczne dni – odparła od razu, tę odpowiedź miała przygotowaną od dawna. – Poza tym, lepiej funkcjonuje mi się nocami.

– To też zauważyłem. – Brew Sary uniosła się znacznie. – Widuję cię często na klifie.

Sara zacisnęła usta w wąską linię. Jak? Jak mogła nie zauważyć, że ktoś ją obserwuje. Wiedziała, że budowanie pałacu umysłu, zapór, pokoi, półek, mosiężnych szkatułek, wpychanie wspomnień i emocji w odpowiednie miejsca, sznurowanie brzegów książek, wypełnionych jej myślami, zajmuje niesamowicie dużo uwagi, lecz nie sądziła, że aż tyle, by nie zorientowała się, że ktokolwiek się jej przygląda.

– Cóż, zatem powinnam zapytać, co ty tam robisz o tak późnej porze – rzuciła oschle, odrywając kolejne drobniutkie kwiaty kozłka, zbite w małe bukieciki.

– Przechadzam się tamtędy czasem, by pomyśleć. No i żeby na ciebie popatrzeć.

Wyprostowała się gwałtownie, o mały włos nie upuściła cennych kwiatów, trzymanych w ręce. Odwróciła głowę w stronę Michaela. Przyglądał się jej uważnie, nie przerywając zbierania lawendy. Zlustrowała go spod przymrużonych powiek, poczuła, jak jej policzki zachodzą soczystym rumieńcem.

– Śmiałe wyznanie. – Wypuściła powietrze z płuc.

Mia na okrągło szczebiotała o tym, że Michael zawiesił na Sarze oko, lecz sama zainteresowana puszczała to mimo uszu. Nie w głowie jej były romanse, szczególnie że w samym sercu jej świadomości utknęła informacja o rzekomym związku z Sebastianem. Nawet będąc blisko z Henrym, w jej wnętrzu czaił się dziwny dyskomfort, jeżeli chciała pokochać Azdorata, była w stanie nazwać go co najwyżej przyjacielem.

– Cóż... – Nie dane mu było dokończyć.

Harmider na skraju lasu przeciął panujący wokół spokój. Oboje odwrócili się w tamtą stronę. Chrzęst łamanych gałązek pod zdesperowanymi krokami był coraz głośniejszy. W pierwszej chwili pomyślała, że to kompan Michaela, lecz dźwięków było zdecydowanie więcej niż jeden. Wszystkie mięśnie w ciele Sary spięły się, jakby wiedziały, że za ścianą zbudowaną ze strzelistych drzew, czai się niebezpieczeństwo. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro