Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng




Sporych rozmiarów cielsko, obleczone w czerń, spadło tuż obok siedzącego na podłodze Sebastiana. Brew boga uniosła się do góry w niemym zdziwieniu.

    – Cholera jasna... – wymamrotał oszołomiony Dante, pocierając tył głowy. Rozejrzał się po celi. Sterta zniszczonych mebli zniknęła. Pomieszczenie było całkowicie puste.

    Spojrzał na Sebastiana i posłał mu zawadiacki uśmiech.

    – A ty co? Portale ci się pomieszały?

    – Nie. – Dante oparł się o ścianę. – Musimy ustalić jeszcze kilka rzeczy.

    Sebastian wydął policzki. Zdecydowanie wolał nerwowego, zdesperowanego Dante od pajacującego Dante, choć wszystko wskazywało na to, że wrócił właśnie ten drugi.

    Westchnął ciężko i oparł brodę o dłoń.

    Wolałby teraz przemierzać Pogranicze albo zaszyć się we własnym pałacu, z którego został tak bestialsko wyrwany...

    – Ej, ej, ej! – Pan Śmierci potrząsnął jego ramię. – Żadnego odpływania, do cholery!

    Sebastian otworzył oczy, marszcząc złowrogo brwi.

    – Dobra. Co chcesz wiedzieć?

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

    – No dobrze, stary, dasz radę – mamrotał do siebie Pan Śmierci, wspinając się na sam szczyt najwyższego punktu na Ziemi. Mroźny wiatr mierzwił mu włosy, szarpał połami płaszcza, wkradał się pod niego całkowicie nieproszony, przeszywający chłodem aż do szpiku kości. Zamarznięty deszcz  ciął wprost w boską twarz, szczypiąc w policzki.

    Sapnął z wysiłku i wyprostował barki. Rozejrzał się niespiesznie, lecz cały widok przysłaniała gęsta, ciężka mgła. Otulała go tak szczelnie, że nie był w stanie zorientować się, w którą stronę patrzy. Wzruszył więc ramionami, godząc się z brakiem niesamowitych widoków. Usiadł i oparł się o wystający z zamarzniętej ziemi kij z czerwoną chorągiewką na czubku.

    Wziął głęboki wdech i zamknął oczy. Sebastian kazał mu się skupić, więc się skupi. Da radę. Skoro radził sobie z milionami dusz, które trafiały do Martwej Rzeki, to poradzi sobie z medytacją. Gniew wciągnie go do swojej części Pogranicza, a stamtąd już prosta droga do umysłu Sary. Bułka z masłem.

    Dante próbował oczyścić umysł, tak jak go poinstruowano. Fakt, że myślał właściwie cały czas o wszystkim, nie ułatwiał tego zadania. Akurat teraz odblokował każde, najgłupsze wspomnienie, chciał je od siebie odpędzić, jednocześnie nie parskając śmiechem, lecz one zalewały jego umysł, jakby ze zdwojoną siłą, niczym wodospad bijący bezlitośnie o kamienie. Zachichotał niekontrolowanie.

    Skup się, debilu. Napomknął go Sebastian, który bez problemu wślizgnął się do jego głowy. Podsunął mu myśl–kotwicę; złote kajdany błysnęły pod powiekami Dante, wirując między wspomnieniami, niczym wprawiony tancerz, przeskakiwała nad najbardziej natrętnymi, wyrywając się do przodu. Dante chwycił się wspomnienia najmocniej, jak tylko potrafił, gwałtowne szarpnięcie wciągnęło go w chaotyczny wir. Zacisnął powieki mocniej, żołądek opadł, moszcząc się gdzieś w okolicach trzewi, w przeciwieństwie do żółci, która zaległa w przełyku.

    W okamgnieniu nieprzyjemne doznania ustały, a sam Dante przestał wirować. Powoli podniósł drżące powieki, a jego oczom ukazało się zirytowane spojrzenie Władcy Gniewu. Potrząsnął  głową, jakby chciał zrzucić z niej pył i kurz swoich własnych wspomnień i rozejrzał się z zaciekawieniem.

    – Smutno tu – wydał opinię, zawieszając wzrok na wysokich regałach, ledwo oświetlonych płomieniami świec.

    – Sam jesteś smutny. – Sebastian wywrócił oczami i pchnął Dante ku drzwiom.

Owinął palce wokół nadgarstka Pana Śmierci i poprowadził w głąb ciemnego korytarza, usianego wysokimi, strzelistymi oknami.  Echo szybkich kroków odbijało się od pustych ścian, niknąc gdzieś wysoko ponad ich głowami. Odbili w lewo i weszli w mrok. Zeszli po wąskich schodach i choć Dante nie miał kłopotu z widzeniem w ciemności, czarny jak otchłań korytarz odbierał mu ten zmysł, zdezorientował, sprawiał, że w jego duszę wkradło się przejmujące uczucie niepokoju. Odetchnął z ulgą, kiedy wyszli na oświetlony blaskiem ogromnego księżyca ogród usiany krzewami białych róż. Stanęli na jego krawędzi, dopiero teraz Sebastian puścił jego rękę.

Niebo przysłaniała krwista czerwień, niknąca w oparach gęstej biało–różowej mgły. Szara trawa, przyprószona błyszczącym pyłem mieniła się w świetle księżyca i milionów gwiazd, gęsto rozsianych po niebie. W tle majaczył zarys sporych rozmiarów altany, a powietrze przeszywał cichy szum poruszanej wiatrem wody.

– Dalej nie idę. – Mięśnie szczęki Sebastiana pracowały, czym dawał wyraz swemu niezadowoleniu z obrotu sytuacji. – Co prawda, jeszcze nie spotkało mnie tu nic złego, ale umysł Sary po prostu nie traktuje mnie jak zagrożenie. Ty raczej powinieneś mieć się na baczności.

Dante przełknął ślinę zalegającą w przełyku.

– Myślałem, że to najbezpieczniejsze miejsce we wszechświecie – starał się, by głos mu nie drżał.

– Dla kogoś, kto spędził tu całe wieki: tak. – Sebastian posłał mu uroczy uśmiech, po czym bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę zamku.

– Ale czego mam szukać?! – krzyknął za nim Dante, czuł, że z nerwów drętwieją mu palce.

– Czegoś, co nie pasuje – rzucił przez ramię Pan Gniewu, znikając Dante z pola widzenia.

– Fantastycznie... – mruknął do siebie, żałując na starcie, że podjął się tego poronionego pomysłu.

Ze ściśniętym sercem postawił nogę na wyschniętej trawie. Niepewnie wszedł w gęstą mgłę, mrużąc oczy. Oblepiła całe jego ciało, sprawiała, że ubranie kleiło się do skóry, utrudniała oddychanie, wdzierała się nieproszona do nosa i ust, pozostawiając dziwnie znajomy posmak, wgryzający się na stałe w kubki smakowe.

Mieniące się wszystkimi odcieniami szkarłatu, czerni i szarości kamyczki zachrzęściły pod butami Dante, do nosa dotarł nowy, świeży, wodny zapach. Przystanął na chwilę nad niewielkim jeziorem, przyglądając się granatowej tafli. Wszedł na drewniane molo i wbił spojrzenie w ciemną, zimną otchłań.

– Nie ma takiej opcji – zawyrokował, kiedy przez myśl przeszło mu, że musiałby tam wskoczyć.

Podniósł głowę i spojrzał ponad jezioro. Tuż za nim rozpościerała się ściana smutno wyglądającego lasu. Karmazynowe pnie porośnięte mchem zapraszały go do siebie, liście szumiały cichutko, szepcząc słodkie obietnice odnalezienia tego, czego potrzebował. Coś nieznanego przyciągało go, pchało między drzewa, jakiś śpiewny szept, sprawiający, że na skórze pojawiała się gęsia skórka, jednocześnie tak ciekawe, że nie mógł tego nie sprawdzić.

Zeszedł z mola i ruszył czarną, mieniącą się plażą. Grzązł w piachu, coraz więcej miał go w butach, więc je zdjął i  postawił z dala od wody, by przypadkiem jezioro nie zabrało go wraz z przypływem, Później po nie wróci.

Okrążył jezioro. Stanął naprzeciw wysokich drzew i spojrzał w ciemną ścianę, nieprzyjemnie cichą, milczącą. Ściółka zakuła go w bose stopy, lecz nie miał zamiaru się cofać. Był zdeterminowany, by znaleźć przejście do umysłu Sary. Obiecał.

Przedarł się przez pierwszą warstwę podszycia i zawahał się. Dlaczego nie ma tu żadnych zwierząt? – Przeszło mu przez myśl. Rzadko bywał na Pograniczu, jednak doskonale pamiętał, że zawsze śpiewały tu ptaki, lecz odkąd wszedł w sferę Sary, powietrze było milczące, złowrogie, nie zachęcało do tego, by odwiedzić to miejsce.

Może dlatego Sebastian go ostrzegał? Świergot ptaków ucichł, więc było wielce prawdopodobne, że czai się tu coś, czego boją się nawet one.

Miał wrażenie, że kluczy między drzewami od wielu godzin. Szarość, panująca dookoła, nie pomagała w odnalezieniu żadnej niepasującej do tego miejsca rzeczy. Potknął się o wystający konar i zaklął siarczyście. Coraz mniej podobał mu się jego własny pomysł.

Złapał za wystającą gałąź, by nie runąć twarzą o podłoże. Drewno ugięło się nienaturalnie pod jego ciężarem. Zmarszczył brwi i zerknął na to, co trzymał w dłoni.

Klamka.

– No żesz, kurwa, rzeczywiście! – mamrotał pod nosem, prostując plecy. – Zdecydowanie nie pasuje, w pizdu!

Zarys drzwi ledwie odstawał od porastającej drzewo kory. Sara ukryła portal nad wyraz starannie, oplatała je siatka pnączy, zwisająca bezładnie z wyższych gałęzi, klamkę, jak i sporą część samych wrót, porastał gęsty, szafirowy mech.

Dante pchnął je ostrożnie, nie wiedząc, co zastanie po drugiej stronie. Ostatni, jeden jedyny raz, kiedy znalazł się w umyśle Sary, panował tam nieokiełznany chaos, zastanawiał się, jak dziewczyna jest w stanie odnaleźć w tym barłogu myśl, której aktualnie potrzebuje. Tym razem usta Pana Śmierci rozwarły się w niemym zdumieniu.

Stanął na szerokim korytarzu, pokrytym czarno białą szachownicą, podłoga ciągnęła się daleko poza granicę jego widzenia. Po obu stronach znajdowały się niezliczone ilości wysokich, rzeźbionych drzwi. Setki, być może tysiące drewnianych, surowo ciosanych kawałków drewna, a za każdym z nich wspomnienia. Nie było ścian, nie było okien. Sklepienie stanowiło niebo. Niebo tak piękne, że Dantemu zaparło w piersi dech.

Dwie galaktyki zderzały się, obsypując granatowe płótno milionami błyszczących gwiazd. W samym centrum namalowany był brązowo srebrny kolos, planeta, której Dante nie znał, wokół niej krążyły setki innych, równie neutralnych obiektów, lecz zdecydowanie mniejszych. Co chwilę nieboskłon przecinała spadająca gwiazda, niknąc w delikatnych, niczym piana morska chmurach, rozpościerających się niewiele ponad wrotami.

Dante z wielkim trudem oderwał wzrok od nieba. Przyjrzał się uważnie drzwiom stojącym najbliżej niego. Rzeźbienie przedstawiało stosy książek, na grzbietach znajdowały się tytuły, które niewiele mu mówiły. Stanął przed kolejnymi, na których wyciosana była willa aniołów z Jorden. Następne przedstawiały zamek Sebastiana z Pogranicza Jawy i Snów.

Pan Śmierci uśmiechnął się do siebie i bez cienia zawahania pchnął drzwi. Ascetyczne wnętrze posiadało jedynie wysoki regał, a na nim znajdowała się jedna księga. Chwycił tom w dłonie i otworzył na środku. Rzeczywistość zawirowała i znalazł się na korytarzu, który jeszcze niedawno sam przemierzał. Ujrzał kasztanowo rudą czuprynę dziewczyny, kurczowo trzymała w dłoni srebrną nić. Po chwili stanęła przed wysokimi wrotami, z podobiznami kruków o onyksowych oczach. otworzyły się gwałtownie, zapraszając ją do środka.

Dante znów zawirował i w okamgnieniu znalazł się w środku. Stał tuż za Sarą. Wpatrywała się w zamrożone oblicze Sebastiana, który lustrował ją pożądliwym spojrzeniem. Cóż, nie dziwił mu się – w tej obcisłej sukience, w kolorze butelkowej zieleni, prezentowała się nieziemsko.

Zamknął księgę. Wrócił do ascetycznego pokoju. Odłożył ją na miejsce i wyszedł na korytarz. Obrzucił spojrzeniem uważnie resztę drzwi. Każde z nich przedstawiało inną scenę.  Przechadzał się między nimi, szukając czegoś charakterystycznego dla Ziemi. Po chwili stanął przed wrotami, gdzie wyrzeźbiony był ziemski pojazd.

Wszedł do środka. Pokój nie różnił się zbyt wiele od poprzedniego. Książki były ustawione w równym rzędzie na środkowej półce. Grzbiety nie miały żadnych tytułów, więc sięgnął po pierwszą z brzegu.

Świat wokół Dante znów zawirował.

Spadał. Spadał w przeogromną, czarną otchłań oceanu, a tuż przed nim leciała nieprzytomna Sara. Zamachał rękami w powietrzu, wypuszczając księgę z dłoni. Natychmiast wrócił do pomieszczenia.

– Na wszechświat... – Złapał za klatkę piersiową, jakby ten gest miał uspokoić szalejące serce.

Podniósł tom z podłogi, zamknął go natychmiast i odłożył na półkę. Coś mu podpowiadało, że to nie jest ostatnie wspomnienie z Ziemi. Zresztą, nie zamierzał tam wracać, uznał, że być może ma lęk wysokości.

Sięgnął po ostatnią, jaka stała na regale. Kartki przeniosły go do lasu, pogrążonego w półmroku. Rosa łaskotała w stopy, cisza podszyta była niezidentyfikowaną dla niego nerwowością, wisiała w powietrzu, oplatała każdy jego mięsień.

Szybko dostrzegł biegnącą Sarę, a tuż za nią postawnego mężczyznę. Odniósł wrażenie, że kroczy za nią znajomy mu anioł, lecz nie przypominał sobie, żeby jakikolwiek spadł w tę część wszechświata. Poza tym nie miał skrzydeł.

Czas zaczął biec niesamowicie szybko. Dziewczynę zaatakował gigantycznych rozmiarów mężczyzna. To był wampir, sądząc po długich, wystających z paszczy kłach. Pokonała go dwoma sprawnymi ciosami i postawiła nogę na jego plecach. Dopiero po chwili Dante zorientował się, że wciskała kij między łopatki wampira. Mrugnął i znalazł się tuż za Sarą, którą okrążyło kilka innych bestii. Walczyła dzielnie, lecz było ich zbyt wielu, by była w stanie ich pokonać. Krzyknęła nagle, po czym wylała się z niej srebrna esencja, odstraszająca przeciwników. Błyskawicznie znalazła się przy leżącym na ziemi mężczyźnie.

– A więc tu jesteś... – szepnął do siebie, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Nagle Sara podniosła głowę, a jej wzrok zatrzymał się na sylwetce Dante.

– Co... – zaczęła, marszcząc brwi, po czym natychmiast przez jej twarz przemknął strach, by za chwilę zamienić się we wściekły grymas. – Won!

Oczy Sary błysnęły srebrnym światłem. W jednej chwili Dante wrócił na korytarz pałacu umysłu dziewczyny. Rozejrzał się zdezorientowany. Księga wysunęła się z jego dłoni.

Przed Panem Śmierci stała rozjuszona Sara. Esencja oplatała całe jej ciało, a twarz wykrzywiał gniew. Dante przełknął zalegającą w przełyku gulę i cofnął się kilka kroków. Znieruchomiał. Niewidzialna siła oplotła całe jego ciało, sparaliżowała kończyny, zabroniła mrugać, oddychać, zaciskała się w klatce piersiowej, wkradała między żebra, otulała czule coraz wolniej poruszający się mięsień.

Dante ogarnęła panika. Chciał uciec, wyjść z tego potężnego umysłu, pognać jak najdalej przed siebie i nigdy nie wracać, lecz nie mógł. Nie był w stanie.

Mięśnie szczęki Sary zaciskały się coraz mocniej, miał wrażenie, że przeszywa go wzrokiem, rozkłada na części pierwsze jego ciało i duszę. Srebrne języki lizały jej skórę, wirując chaotycznie, jakby tylko czekały na rozkaz, pozwolenie, by rzucić się ku niechcianemu gościowi.

– SARA!

Głos, niczym huk burzowych grzmotów przeszył powietrze. Sara skuliła się w sobie natychmiast, cofając długie wstęgi esencji w głąb siebie. Dante padł na kolana, ciężko dysząc. Kolejna, jeszcze silniejsza, nieznana mu siła złapała go w pasie i pociągnęła do tyłu. Pęd wycisnął resztki powietrza z płuc Dante. Uderzył plecami w twardą, nierówną powierzchnię. Resztkami sił podniósł głowę. Drzwi utworzone z kory zamykały się właśnie z głośnym trzaskiem. 

Pan Śmierci próbował uspokoić oddech. Kręgosłup pulsował nieznośnym bólem, lecz ignorował go. Cieszył się, że żył. Kątem oka dostrzegł Sebastiana. Stał oparty o konar, łapiąc powietrze w płuca, na skroniach wisiały kropelki potu, a z otwartych ust kapała krew.

– Sz–szedleś za mną? – Dante jąkał się, nie wiedział, czy ze strachu, czy z braku tlenu.

Sebastian pokręcił z wolna głową.

– Nie – brzmiało to jak jęk umierającego.

– To skąd...?

– Wzywała pomocy – Gniew syknął i złapał się za tors. – Zabieraj mnie stąd. Wykorzystałem całą moc.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

    Dante drgnął gwałtownie, kiedy wrócił w pełni do swojego ciała. Rozejrzał się pospiesznie, upewniając się, że jest na szczycie ośnieżonej góry. Wstał i rozciągnął zmarznięte kości, palce miał sztywne od przenikliwego mrozu.

    Cały czas głowił się nad tym, co zaszło. Sebastian był w opłakanym stanie, nie mógł mu nic powiedzieć, każde kolejne słowo wiązało się z bolesnym grymasem, wykrzywiającym twarz boga gniewu. Zostawił go w spokoju w jego części Pogranicza, licząc na to, że sobie poradzi. Powinien powiadomić Beatrycze, lecz nie mógł ryzykować powrotem do Deus Domus. Gdyby Panteon zorientował się, co Dante robi, natychmiast skończyłby w celi, razem z Sebastianem.

    – Mam cię – mruknął,  lecz nie był wcale zadowolony. Zacisnął usta. – Ale jakim kurwa kosztem.

    Inverness.

Tam była. Kolebka wiary w Kreatora. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Teraz ta lokalizacja wydała mu się tak oczywista, niemal zaśmiał się ze swojego braku dedukcji. Chciała uciec, dowiedzieć się, kim jest, schować się. Gdzie indziej otrzymałaby wszystkie odpowiedzi i schronienie jak nie pod okiem najważniejszego anioła samego Kreatora?

To jednak on. Dante teraz już wiedział. Pamiętał, odnalazł we własnym umyśle wspomnienia, które tak skrzętnie zakopał, ponieważ były dowodem na jego zdradę wobec przyjaciela.

– Och, piękna, gdybyś tylko wiedziała, z kim się bratasz... – westchnął ze zrezygnowaniem i uniósł dłoń ku górze.

Pstryknął palcami, rozpływając się w gęstej mgle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro