Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tego dnia na Florydzie nic nie wyglądało tak samo. Chmury opanowały całe miasto, pogrążając je w mroku. Jednak nawet pogoda, zwiastująca przerażającą do szpiku kości burzę, nie powstrzymała Claire przed wyjściem na codzienną przebieżkę.

Dziewczyna wypracowała sobie taki nawyk, odkąd razem z Xavierem zamieszkali w domu niedaleko lasu na obrzeżach Panama City. Rano zwykli biegać razem jednak, gdy nadchodził mrok, Xavier'a pochłaniały obowiązki, a Claire zanudzała się na śmierć. Dopiero niedawno odkryła, że bieganie sprawia jej niebywałą radość.

Pozwala jej odciąć się od świata i zniknąć na chwilę w swojej własnej wyobraźni, gdzie nie czyha na nią na każdym roku jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Bezpieczeństwo Claire Flores wisiało na włosku. Od momentu, gdy wyprowadziła się z jej rodzinnego domu, a do niego wprowadziła się jej babcia, z którą zdawało się, że rozmawia codziennie, czuła się obserwowana. Cały czas miała wrażenie, że czyiś palący wzrok spoczywa na jej plecach.

Tego dnia też to czuła, jednak przyzwyczajenie, nie pozwoliło jej pozostać w domu.

Brunetka przejrzała się w lustrze, związując długie, sięgające pasa brązowe włosy w kitkę. Jej ciało odziane było w białą koszulkę na krótki rękaw i krótkie czarne spodenki. Mogło się wydawać, że przez ten rok znacząco schudła, jednak Claire nie przykuwała do tego większej uwagi. Uważała, że skoro ona dobrze się czuje we własnym ciele, to wszystko jest w porządku. Nie lubiła martwić się na zapas. Nie odkąd Xavier spełnił daną obietnicę.

— Wychodzę! — krzyknęła dziewczyna, zawiązując drugiego buta.

— Uważaj na siebie! — odpowiedział jej Xavier, wychylając się ze swojego gabinetu.

Wtedy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, że te słowa miały większą moc.

Brunetka uśmiechnęła się, a w jej brzuchu znów wzleciały motyle. Wciąż nie mogła pojąć tego, że ten mężczyzna działał na nią tak samo, pomimo upływu czasu. Nadal reagowała na każde jego słowo jak zakochana nastolatka.

Wyszła na zewnątrz i zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe. Ich dom, którego wnętrze zaprojektowali absolutnie sami, tak jak zapragnęły ich marzenia, z zewnątrz prezentował się normalnie. Tak jak każdy inny. Parę dwuskrzydłowych okien, drzwi, spadzisty dach i ogród. Ogromny ogród, na którym Xavier — tak jak obiecał — zasadził całe pole niebieskich lilii. Claire również spełniła swoją obietnicę i w oknach gościły niebieskie zasłony.

Słuchawki, które dziewczyna zwykła zabierać ze sobą podczas każdego biegu, tego wieczoru rozładowały się. Przeszła krótki chodnik, sięgający od drzwi do samej uliczki i spoglądając w skrzynkę na listy, opuściła posesję i skierowała się w stronę swojej codziennej trasy.

Najpierw biegła całą ulicę, na której mieszkała, później skręcała w leśną ścieżkę, obiegała cały las dookoła i wybiegała z lasu drugą stroną, gdzie do domu miała tylko kilka stóp.

Chmury nad miastem wciąż nie znikały, a wręcz przeciwnie. Zaczęły się wydostawać z nich odgłosy piorunów, których Claire tak panicznie się bała. Każdą burzę, która nawiedzała Florydę, spędzała u boku swojego narzeczonego. Tylko on był w stanie zapewnić jej bezpieczeństwo, którego nikt inny jej nie dał.

Bujna brązowa kitka poruszała się za każdym kolejnym stąpnięciem Claire. Liście, które opadły z drzew, zgrzytały pod jej stopami. Zegarek na nadgarstku mierzył puls, który wciąż rósł. Oddech dziewczyny przyspieszał, a zimny pot spływał po plecach. Szum wiatru bardzo dekoncentrował dziewczynę, przez co raz niemal upadła. Jednak upadek wciąż był bliżej, niż mogła się tego spodziewać.

Usłyszała kroki. Ktoś szedł niedaleko jej, twardo stąpając po liściach. Po chwili zazgrzytała pęknięta gałąź. Claire przystanęła. Uspokoiła oddech i obróciła się wokół własnej osi. Strach ogarniał każdą część jej ciała. Nigdy wcześniej nie przechadzał się tędy nikt, oprócz niej. Zawsze była sama, więc tego wieczoru, był to wyjątek. Dlatego Claire ledwo powstrzymywała łzy bezsilności, bo wiedziała, że jest zbyt daleko, aby ktoś usłyszał jej wołanie o pomoc. Nawet szybki bieg nie ułatwiał tego zadania.

— Czekanie na ciebie, było uciążliwe — odezwał się nieznajomy głos, a ciało brunetki pokryły ciarki.

Wiedziała, że ucieczka na nic się zda, a i tak ruszyła. Biegiem, bardzo szybkim. Oglądała się za siebie i głośno dyszała, wierząc, że zdoła uciec i schować się w ramionach jej domu.

— Już mi nie uciekniesz — histeryczny ton głosu znów zaburzył jej myśli. Tym razem był o wiele głośniejszy. Tak jakby Claire zamiast od niego uciekać, przybliżała się. — Nigdy już nie pozwolę ci uciec.

Łzy dziewczyny skąpały jej policzki. Burza się zaczęła. Ta na niebie, jak i jej własna.

Pierwszy piorun uderzył w jedno leśne drzewo. Ciałem brunetki wstrząsnął dreszcz, jednak dopiero, gdy usłyszała odblokowywanie magazynku z pistoletu, zrozumiała, że burza wcale nie jest taka straszna. Nie, gdy stoi się twarzą w twarz z bronią.

Gdy obróciła się, poznała osobę, która była jej wrogiem tego wieczoru. I w najgorszych koszmarach nie spodziewała się zobaczyć właśnie jej. Uważała, że miłość, którą darzyła ją ta kobieta, choć była trudna i niezrozumiała, była coś warta. Tym razem naiwność Claire znów zawiodła.

— Jesteś problemem. Jesteś złem, które jeszcze kroczy po tym świecie, a dawno nie powinno — histeryczny ton głosu jej — przez lata — udawanej matki rozbrzmiał w lesie. W tym momencie nawet burza ucichła. Teraz tylko lał deszcz. Tak jakby niebo płakało razem z Claire. — A problemy trzeba zwalczać. Tak jak szkodniki. — Prychnęła.

Dziewczyna przyjrzała się kobiecie, która powinna była siedzieć teraz zamknięta w psychiatryku. Ciemne, niemal czarne jak noc włosy potargane były w różne strony, jej blada cera przypominała białą porcelanę, a wychudzona sylwetka, na którą narzuciła tylko białą podartą sukienkę, sprawiały, że wyglądała jak wyjęta z najstraszniejszego horroru. Jednak teraz ich własny horror odbywał się w samym środku lasu, a głównymi bohaterkami niestety były one. Claire i Cassidy.

— Nie mów tak, mamo — powiedziała przez łzy.

— Mamo? Jak śmiesz tak besztać moją córkę! — wrzasnęła, unosząc pistolet i skierowując go prosto w brunetkę. Puls, który wciąż był mierzony przez zegarek, zdecydowanie wychodził poza normę. — Jedyną moją córką była Celin. Nie ty. To przez ciebie ona zmarła!

Dziewczyna zrobiła krok w tył, gdy Cassidy powolnym, niemal histerycznym krokiem ruszyła w jej stronę. Włosy obu kobiet zostały skąpane przez deszcz, co sprawiało, że były do siebie cholernie podobne. Ale tego dnia tylko jedna z nich mogła z tego wyjść cało. I nie była to Claire. Tego dnia Cassidy miała władzę.

— Jesteś potworem. Jebanym bachorem, który nie powinien się nigdy narodzić — coś w dziewczynie pękło. Mimo, że kobieta, która wymawiała te słowa, od dawna przestała dla niej istnieć. — Swoim żywotem odebrałaś życie mojej córki. Prawdziwej córki, która powinna teraz bawić się zabawkami w domu, ze mną. Ze mną i twoim ojcem.

Cassidy również zaczęła płakać. Nikt nie miał pojęcia, że ona w środku sama przeżywała piekło. Piekło takie, jakie przeżywa matka po stracie dziecka. Piekło takie, gdy leży się na szpitalnym łóżku i czeka aby usłyszeć płacz swojego maleństwa, a jedyne co słyszymy to głucha cisza. Takie piekło przeżywała Cassidy Harrison. Ale nikt o tym nie wiedział, bo wszyscy zamiast z nią porozmawiać, zamknęli ją w białym kaftanie. Bo tak było prościej.

— Zniszczyłaś mi życie... — jęknęła przez łzy.

Claire nie wiedziała czy to, co zobaczyła było prawdą czy tylko złudzeniem, ale miała wrażenie jakby kolana kobiety, ugięły się pod nią.

— Powinnam cię zniszczyć. Powoli i boleśnie. Ale człowiek zawsze wybiera to co prostsze, prawda? — mówiła, jakby opętał ją demon. Uśmiech, który zawitał na jej ustach, sprawił, że łzy Claire wezbrały na sile. Chciała płakać, krzyczeć i wołać o pomoc, ale nikt by nie usłyszał. — Zabiję cię. Trafię cię prosto w serce, aby zabolało tak, jak nigdy. Zaboli bardziej niż, gdy Xavier cię zostawił.

Miała rację. Zaboli bardziej, ale Claire nie dawała się tak łatwo. Xavier przez ten rok nauczył jej jednego. Walcz. Zawsze, wszędzie i o wszystko. Tym razem musiała walczyć nie tylko o swoje życie, ale i o dziecka, które rodziło się w jej brzuchu. Chciała zyskać chociaż parę minut, aby powiedzieć o tym Xavierowi. A może lepiej by było, aby nie mówiła? Gdyby teraz zmarła, nigdy by się nie dowiedział, że za dziewięć miesięcy mieli przywitać swojego potomka.

— Nie mów tak. Nie chcesz tego, mam...

— Nie mów tego! — wrzasnęła, ponownie celując bronią w stronę brunetki.

Nawet to jej nie zatrzymało. Xavier powinien być z niej dumny, że walczy, stojąc z śmiercią w twarz. Ona również powinna być z siebie dumna, ale nie była. Ona dopiero pozwoli sobie na dumę, gdy zdoła pokonać śmierć. A szanse na jej powodzenie były niemal zerowe. Jednak jej naiwność pozwoliła wierzyć dziewczynie, że da radę.

— Pomogę ci. Wyciągnę cię stamtąd, dam dom, odbudujemy się. Pozwolę ci nazywać się Celin. Będziesz mogła wychować mnie od nowa. Wybudujemy sobie dom na odludziu w Kanadzie i nikt nam w niczym nie przeszkodzi. Będziemy razem. Ty i...

— Nie mogę. Muszę się ciebie pozbyć, wtedy Celin mi wybaczy. Wybaczy, że nie dałam jej życia — serce obu kobiet kruszyło się na drobne kawałeczki.

— Ja ci dam Celin. Oddam ci ją i wychowasz jak swoje dziecko. Tylko odłóż... — Claire chwytała się ostatnich desek ratunku. Chciała tylko przeżyć. Tylko i aż.

— Nie mogę — jęknęła, płacząc Cassidy.

Claire pierwszy raz słyszała jak ta kobieta płacze. Mimo, że Claire stała ze śmiercią twarzą w twarz, to tego burzowego wieczoru to Cassidy umierała. Wewnętrznie przechodziła swoją własną śmierć i nie chciała być w niej sama. Dlatego wybrała Claire, bo ona nigdy by jej nie odmówiła.

— Proszę...

Pistolet wycelowany w jej stronę, był ostatnim co zauważyła. Później upadła, chwytając się krwawiącego ramienia. Klęknęła, otwierając szeroko buzię. Ostatkami sił otworzyła swoje błękitne oczy, które z każdą kolejną sekundą, traciły barwę. Cassidy klęczała przed nią, a spluwę przyłożoną miała do czoła.

— Przepraszam — to było jej ostatnie słowo, zanim w lesie rozległ się huk.

Cassidy padła, a części jej głowy rozprysły się po lesie. Claire wciąż trwała. Zaczęła płakać. Tak głośno szlochać, aby usłyszał ją ktokolwiek. Błagała, mocno ściskając swoją ranę. Wmawiała sobie, że jeśli się nie wykrwawi to przeżyje. Ona i dziecko. Musiała tylko wytrzymać. Wiedziała, że Xavier w końcu wyjdzie jej szukać. Zawsze tak robił, gdy dziewczyna nie wracała w określonym czasie.

Zamknęła powieki. Twierdziła, że tylko na chwilę. Na sekundkę. Ale już ich nie otworzyła.

#ED

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro