Rozdział dodatkowy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

czterdzieści lat później

Wszystko się zmieniło. Barwy stały się bardziej szare, a pogoda na Florydzie uległa ogromnej przemianie. Zamiast ciągłych upałów i letnich burz, ciągle lał deszcz i wiał chłodny wiatr.

Choć deszcz służył kwiatom na ogrodzie, to Xavier nie był z tego powodu ani trochę dumny. Aby zabić czas, którego miał aż za dużo, wolał osobiście z konewką w dłoni podlewać całe pole niebieskich lilii.

Tego dnia Xavier pomimo deszczu też poszedł na ogród i zerwał bukiet niebieskich lilii. Przecierając oczy, których widoczność była ograniczona przez deszcz, wyrwał z ziemi również stokrotki i powkładał je pomiędzy niebieskie kwiaty. Jego żona je uwielbiała.

Mężczyzna o słabych siłach, powolnym krokiem wszedł z powrotem do domu. Otworzył szufladę, w której zwykł chować kokardki i wstążki, które miłość jego życia uwielbiała. Uśmiechnął się na samą myśl, że zobaczy jej uśmiech. Związał zerwane kwiaty, z których spływała woda, wstążką i zaciągając się ich delikatnym zapachem, wyszedł z domu.

Szedł powoli. Tak, jakby lejący z nieba deszcz w niczym mu nie przeszkadzał. Nie śpieszył się. W końcu był już stary i nie musiał się śpieszyć. Już nie. Miał wrażenie jakby wszyscy ludzie stanęli w oknach domów, które mijał i myśleli sobie, że nie jest normalny, skoro w takim deszczu przechadza się tak powolnym krokiem.

Jednak Xavier nie przejmował się opinią innych. Przestał, gdy element jego serca, zwiędnął. Jego brązowe włosy, które miejscami pokrywała już siwizna, opadły mu na czoło, sprawiając, że deszcz spływał po jego policzkach. Uniósł głowę, i gdy zorientował się, że jest już na miejscu, uniósł w smutnym uśmiechu usta.

Nie był smutny, że tutaj przyszedł. Wręcz przeciwnie, cieszył się. Jego serce biło tak szybko, jak za każdym kolejnym przyjściem tutaj. Był szczęśliwy, że miał jeszcze tyle sił, aby tutaj przychodzić.

Jednak z każdymi kolejnymi odwiedzinami, bał się, że nadejdzie dzień, w którym wstanie z łóżka będzie dla niego ciężkie. Teraz zanim całkowicie się podniósł, musiał odsiedzieć parę minut, aby jego organizm przygotował się do kolejnego ruchu.

Postawił pierwszy krok za bramę i wziął głęboki oddech. Choć ciężko przychodziło mu zmierzenie się z tym, to za każdym razem opuszczał to miejsce z uśmiechem na twarzy i łzami w oczach. Uśmiech miał szczęśliwy, natomiast łzy spływały po policzkach tylko i wyłącznie ze smutku.

Mijając kolejne alejki na oślep, wyczuł wreszcie, że jest we właściwym miejscu. Uniósł smutny wzrok i nie pozwalając zniknąć uśmiechowi z ust, przygryzł policzki. Nie chciał tym razem uronić łez. Zrobił to każdego poprzedniego roku. Musiał się w końcu po tym pozbierać.

Xavier odłożył bukiet kwiatów na grób miłości swojego życia.

W głowie wyobraził sobie jak na jej pięknej twarzy kwitnie ten uroczy uśmiech, a w lekko zaróżowionych policzkach pojawiają się dołeczki. Czuł na sobie przeszywające spojrzenie jej błękitnych oczu. Chciał poczuć jej drobne dłonie we swoich włosach, ale nie mógł.

Nie czuł tego od czterdziestu lat. Od czterdziestu lat nikt go nie dotykał. Od czterdziestu lat był sam. Od czterdziestu lat nie widział swojej ukochanej.

Oboje myśleli, że zasługują na szczęście. I mieli rację. Zasługiwali na nie, jak nikt inny. Przeszli długą drogę, aby być w końcu razem, a i tak ktoś postanowił ich rozdzielić. Pokonali każdą rzucaną im pod nogi przeszkodę. Odnaleźli się po latach i ponownie obdarzyli się zaufaniem. Oddali sobie swoje serca, a i tak nie skończyli razem.

Nie mieszkali wspólnie w domu za miastem z gromadką dzieci. Claire nie wąchała codziennie świeżo zerwanych kwiatów, a płacz dziecka nigdy nie dotarł do uszu Xavier'a. Nie budził się codziennie z widokiem kobiety po drugiej stronie łóżka. Budził się sam. Kwiaty wąchał sam. Posiłki jadał sam.

Wszystkie wspólne marzenia spełniał sam, trzymając zdjęcie swojej żony w dłoni. Nie wrócili w każde miejsce, które obiecał jej odwiedzić ponownie. Xavier również w nie nie wrócił. W każdym z miejsc zostawili cząstkę siebie, a Xavier nie był na tyle silny, aby stawić temu wszystkiemu czoła w samotności.

Mężczyzna wyciągnął telefon. Odnalazł numer swojej żony i wybrał go. Tym razem bez złudnej nadziei, że Claire odbierze. Tym razem chciał tylko usłyszeć jej głos.

Obiecał sobie, że tym razem się nie rozpłaczę. Chciał chociaż jedne urodziny Claire świętować bez łez. Ale był na to za słaby.

Tęsknił za nią. Każdego dnia, każdej nocy. Każdego poranka, gdy budził się, a druga strona jego łóżka była pusta. Tęsknił za nią, gdy niebieskie lilie porastały każdy skrawek jego ogrodu. Tęsknił, gdy łapał w dłonie łańcuszek z połówką serca lego. Nie zdjął go. Ani razu. Przez czterdzieści lat miał go na szyi i dbał o niego bardziej niż o siebie.

Rozpłakał się na dobre, przywołując w głowie każde wspomnienia. Opadł na kolana i spuścił głowę, patrząc na grób, w którym pochowano jego miłość.

Mimo, że właśnie klęczał przed jej grobem, wierzył, że za chwilę obudzi się z tego koszmaru i przyciągnie jej ciało do siebie. Wierzył, że jeszcze raz poczuje zapach malin i wanilii. Wierzył, że jeszcze raz dotknie jej miękkich włosów i jeszcze raz zobaczy ją w białej sukience w stokrotki. Wierzył, że jeszcze kiedyś złączy ich łańcuszki w całość i złączy je na zawsze.

Oddając komuś swoje serce, ryzykujemy, że roztrzaska je na milion kawałków. Czasem więcej niż raz. Xavier'a serce pękło czterdzieści lat temu. Ale to za każdym razem, gdy przychodził na grób miłości swojego życia, jego serce pękało ponownie.

Koniec

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro