14. ʙęᴅą ᴛʏʟᴋᴏ ɴᴀᴊʙʟɪżsɪ ᴢɴᴀᴊᴏᴍɪ.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~Oddal uciski mojego serca, wyrwij mnie z moich udręczeń! Spójrz na udrękę moją i na boleść i odpuść mi wszystkie grzechy~

W końcu nastał kwiecień. Pierwszy czwartek kwietnia. Dotarłam do niego w kompletnej ciszy i spokoju. Od tamtego spotkania z nim nie działo się absolutnie nic ciekawego. Molly dalej imprezowała i kręciła z Tonym, a ja żyłam swoim nudnym życiem przy ojcu.

Nadal nie zmienił swojej decyzji. Nie chciał leczenia i mogłam nawet prosić go o to na kolanach. Był uparty. Bardziej, niż sobie wyobrażałam. Zjadał całe posiłki, walczył z bólem, pił wzmacniające płyny, ale i tak marniał. Z każdym dniem coraz bardziej.

A ja tak bardzo nie chciałam na to patrzeć.

Pomimo jego choroby jakoś się trzymałam. Jak zawsze. Miałam obok Molly. Prawdopodobnie nie musiałam już się zamartwiać Reidem i Kevinem. Obydwaj nagle zniknęli, jakby nigdy ich nie było. Wszystko z nimi związane ucichło, więc myślałam, że się od nich uwolniłam, że już nigdy nie będę musiała patrzeć im w oczy. Bez nich było normalniej. Lepiej. To przez nich nadal nie byłam do spowiedzi.

Trwałam w grzechu ciężkim już bardzo długi czas. Nawet na to nie zwracałam uwagi. Uczyłam się. Bardzo dużo się uczyłam, żeby uwolnić się z tego miejsca, znaleźć się w krainie swoich marzeń. Chciałam dotrzeć na szczyt. Żyć w pełni tak, jak zawsze tego pragnęłam.

Siedziałam z Molly w niedawno otwartej kafejce blisko mojego bloku i podziwiałam jej schludny, minimalistyczny wystrój. Przez to zdawała się o wiele większa, niż naprawdę. Mieściła dość niewiele ludzi, więc wszystkie krzesła były pozajmowane. Ludzi z Fairfield ciągnęło do nowych miejsc. Byle tylko znaleźć się gdzieś, gdzie nie myślało się o toksyczności tego miasta.

Molly poprawiła kołnierz swojego polara i włożyła ręce w jego kieszenie. Myślałam, że po prostu chce je skryć przed zimnem, ale ta chciała coś wyciągnąć. Białą, podpisaną kopertę. Położyła ją na stoliku, który nas dzielił ze stalową miną. Czekała na moją reakcję.

Wzięłam papier do rąk. Przeczytałam słowa napisane pochyłym i starannym pismem Molly.

Dla Mackenzie.

Wiedziałam, co znajdowało się w środku. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, ale jednocześnie chciałam udawać, że jestem głupia. Nie oczekiwałam od nikogo litości ani pomocy. Potrafiłam radzić sobie sama. Być może nie było wspaniale, ale nadal jakoś żyłam.

- Co to ma być? - zapytałam poddenerwowana, bo byłam w miejscu publicznym. Wszyscy mogli właśnie w tej chwili przyglądać się biednej Margott i bogatej Walker, która chciała tylko pomóc przyjaciółce bez grosza przy duszy.

- Chcę, żebyś to wzięła - powiedziała Molly. - Musisz to zrobić. Wiesz, że potrzebujesz tych pieniędzy.

Potrzebowałam pieniędzy, ale nie od niej. Już i tak zbyt wiele razy mi pomogła. Za dużo dla mnie poświęciła. Nie zasługiwałam na kogoś takiego, jak Molly. Po prostu nie, więc nie mogła tak zwyczajnie oddawać mi pieniądze swoich rodziców, bo przecież sama nie zarabiała.

- Nie potrzebuję - warknęłam trochę za głośno, co przyciągnęło uwagę ludzi, którzy zaczęli szeptać. Nie, nie, nie.

- Weź i tyle - Podsunęła papier bliżej mnie. W tej chwili jej nienawidziłam. - Po prostu skończ to przedstawienie i schowaj to do kieszeni.

Toczyłyśmy walkę na wzrok. Tą, którą przegrałam. Ponownie.

Ze wstydu wzięłam kopertę i ją schowałam. Miałam nadzieję, że ludzie już odwrócili od nas wzrok, że stracili swoje zainteresowanie. Naprawdę nie chciałam plotek na swój temat.

Nienawidziłam plotek.

- Kiedy tylko to ogarnę, wszystko ci oddam - powiedziałam zmęczona tym, że to zawsze ja byłam ofiarą. Osobą, która ciągle potrzebowała pomocy, bo nie radziła sobie z życiem. - Obiecuję.

- Nie musisz - odpowiedziała od razu Molly, jednocześnie podnosząc kubek ze swoją kawą. Upiła łyk i się skrzywiła. Nie lubiła kawy, ale jednak czasami tak po prostu decydowała się na jej wypicie. Zapewne chodziło o czystą energię, którą dawała kofeina.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, aby zmienić temat. Nie miałam absolutnie żadnych pomysłów, bo wszystkie zdawały mi się nagle bezsensowne. Więc milczałam. Tak samo jak Molly.

Ciszę między nami przerwał dzwonek mojego telefonu. Podniosłam go energicznie ze stolika i od razu przyłożyłam do ucha, odbierając. Nie chciałam usłyszeć tego głosu. Tym bardziej, że wszystko względnie się układało.

- Dzień dobry, Brad Ross z tej strony. Dzwonię, by przypomnieć, że pan Edward Margott jest dzisiaj umówiony na wizytę u mnie o siedemnastej. Musi odebrać receptę na swoje leki, przynajmniej te przeciwbólowe. Dodatkowo przeprowadzimy dodatkowe badania, które pozwolą nam ocenić, czy coś się zmieniło od jego ostatniej wizyty.

Jak mogłam zapomnieć?

- Dobrze, oczywiście. Będę z tatą na miejscu o odpowiedniej godzinie - powiedziałam roztrzęsiona.

- W porządku. Do widzenia - powiedział jeszcze lekarz i w pośpiechu się rozłączył. Najwyraźniej coś złego działo się z którymś z jego pacjentów.

Człowiek, który postanowił zająć się moim ojcem był chyba najlepszym lekarzem na całym świecie. Nigdy nie zostawiał swoich pacjentów w potrzebie. Zawsze podejmował się ryzykownych działań, jeśli wiedział, że może w ten sposób uratować komuś życie. Doskonale odnajdywał się w tym zawodzie i nigdy nikogo nie rozczarowywał. Był wzorowy w tym, co robił.

Niestety rozczarował mnie. Poniekąd. Wszystko dlatego, że nie potrafił przekonać ojca do zmiany decyzji. Nie leczył go na siłę. Nie próbował groźbą przymusić go najlepszego możliwego wyjścia. Mógł zrobić w tym kierunku cokolwiek.

Ale był bezsilny. Tak samo jak ja.

- Co się stało? - zapytała od razu Molly przerażona moim nieobecnym wzrokiem i wyrazem twarzy. - Hej, powiedz, co się stało?!

Potrząsnęłam głową. To, że mój biologiczny ojciec postradał rozum było tylko i wyłącznie jego winą. Tak, właśnie tak. W naszych żyłach płynęła ta sama krew, a on mnie nie słuchał. Nie chciał mnie słuchać. W kwestii choroby nie liczyło się dla niego moje zdanie. Myślał cały ten czas jedynie o sobie.

- Muszę szybko ogarnąć ojca i załatwić dla niego transport do szpitala. Ma dzisiaj mieć jakieś badania i musi odebrać od Rossa receptę - powiedziałam, w pośpiechu wstając z krzesła i zbierając w międzyczasie swoje rzeczy.

- Dzwonię do Tonego - poinformowała mnie Molly i zaczęła wykręcać odpowiedni numer.

Wyszłyśmy z kafejki, niemal biegnąc. Molly rozmawiała przez telefon, a ja starałam się unormować oddech. Jeszcze trochę i będziemy w moim mieszkaniu. Wystarczy się pośpieszyć, a ze wszystkim zdążymy.

Nagle Molly się rozłączyła. Jej uśmiech wskazywał na to, że miała dobre wieści. Cóż, wiedziałam, że miała ze swoim niedoszłym chłopakiem bardzo dobre relacje, ale mogła nie okazywać mu uwielbienia w sytuacji dla mnie podbramkowej.

- Zgodził się. Pomoże nam - oznajmiła.

Nie odpowiedziałam. Biegłyśmy dalej, a ja nie miałam szans, by wydusić z siebie coś więcej, niż nieregularne dyszenie. Byłyśmy bardzo blisko swojego celu i musiałyśmy się na nim stuprocentowo skupić. Och, bolały mnie nogi.

Dobiegłyśmy pod mój blok idealnie w chwili, w której Tony zaparkował przy nim samochód. W trójkę ruszyliśmy do środka budynku, a już po upływie około minuty wparowaliśmy bezpośrednio do mojego mieszkania. Musieliśmy rozdzielić zadania.

- Ja go umyję. Molly, przygotuj mu ubrania i je wyprasuj. Tony, pomożesz mi przenieść go do łazienki. Później posprzątasz jego pokój. Musi mieć jak najlepsze warunki, kiedy wróci - powiedziałam stanowczo i wbiegłam do jego pokoju. Reszta poszła za mną.

Molly dorwała się do szafy ojca i zaczęła w niej grzebać. Tony i ja podeszliśmy bliżej łóżka, na którym leżał z nietęgą miną starszy, wychudzony mężczyzna.

- Musimy cię wykąpać - powiedziałam spokojnie, aby tylko go nie zdenerwować. - Możesz wstać?

Ani drgnął. Nic nie odpowiedział. Zachowywał się zupełnie tak, jakby nadal był kompletnie sam w tych czterech ścianach.

- Podniosę pana - zaproponował Tony, a kiedy nie usłyszał sprzeciwu, zaczął działać. Wiedziałam, że było mu ciężko, bo nie był zbytnio sprawny fizycznie, więc otwierałam przed nim drzwi na ościerz. Najpierw te od pokoju ojca, a potem te od łazienki. Anthony ułożył mężczyznę w wannie, a ja byłam zdziwiona tym, z jaką delikatnością to zrobił. Było widać, że nie chciał zranić tego smutnego, obojętnego, chorego człowieka.

- Dzięki. Zajmij się teraz pokojem - wyszeptałam, jakby głośniejszy ton miał go urazić.

Tony smutno się uśmiechnął. Czasami naprawdę go lubiłam. Zdawał się taki uczuciowy. Innym razem był siebie kompletnym przeciwieństwem. Nie wiedziałam, która jego strona była prawdziwa, ale nie musiałam wiedzieć. Nie ja, lecz Molly.

C

hłopak wyszedł, dzięki Bogu, zamykając za sobą drzwi. Przyklękłam przy wannie. Zaciskając wargi, zaczęłam ściągać z taty jego przepocone już ubrania. Odkręciłam kurek. Sprawdziłam temperaturę wody, a on się poruszył.

- Wiesz, że nie musisz się już starać - wychrypił, co złamało mi serce. Nie chciałam przy nim płakać. - Nic mi nie pomoże.

- Nie wiesz tego - Ściągnęłam z niego spodnie, bieliznę i skarpetki. Cieszyłam się, że nie widziałam jego wystających żeber. Zasłaniała je delikatna, subtelna piania. Oszczędzała mi tego widoku.

- Wiem - Przełknął ślinę. - I ty też wiesz.

Wzięłam do rąk mydło. Prawie wyślizgnęło mi się z rąk. Ostrożnymi ruchami zaczęłam wcierać je w skórę ojca. Myłam większość jego ciała i oddałam mu zieloną kostkę tylko na chwilę.

- Masz - Szybko zrozumiał, o co mi chodziło. Po skrzyżowaniu ze mną swojego bolesnego spojrzenia naprawdę mnie posłuchał. Kiedy skończył, odłożył mydło na brzeg wanny i westchnął.

Wzięłam do rąk butelkę szamponu, który był już na wykończeniu i wycisnęłam go sobie na dłoń. Zamoczyłam ją w wodzie i zaczęłam wmasowywać powstałą substancję w skórę głowy ojca. Trwało to stosunkowo niedługo. Wszystko spłukałam przy pomocy słuchawki prysznicowej i poczułam, jak zaszkliły mi się oczy.

On płakał. Naprawdę płakał.

- Nie chcę takiego życia - wyszeptał z bólem wypisanym na każdej części ciała. - Wolę zniknąć.

Z moich oczu pociekło kilka łez. Rozsypałam się. Nagle stałam się roztrzaskanym na malutkie kawałeczki lustrem.

- Słuchaj - krzyknęłam. - Nie obchodzi mnie to, czy tego chcesz, czy nie, ale ja będę próbować! Będę ci pomagać! Będę cię leczyć! Będę starała się coś zmienić! Zawsze!

Zrobiłam przerwę na kilka większych wdechów i wydechów. Dzięki nim poczułam w sobie jeszcze większą siłę. Wierzyłam w to, że mój głos w końcu mógł zdziałać cuda. Tak jak zawsze tego pragnęłam. Liczyć się dla kogoś.

- I możesz od tego uciekać, możesz mnie nienawidzić, ale ja nigdy się nie poddam! Nie będę stała bezczynnie z założonymi rękami i czekała na twoją śmierć! Będę robić wszystko, żebyś przeżył, nawet jeśli chcesz umrzeć.

Nie miałam siły więcej krzyczeć. Zakręciło mi się w głowie. Ojciec znów przyodział skorupę. Udawał, że nie istnieje, że ja nie istnieję, że wszystko nie istnieje.

Odpuściłam wodę z wanny i wyszłam z pomieszczenia. Molly prasowała szarą koszulę. Uśmiechnęłam się do niej. Obydwie udawałyśmy, że na nikogo przed chwilą nie nakrzyczałam.

Na kanapie obok blondynki leżały wszystkie inne ubrania, w które mój ojciec miał się dzisiaj ubrać. Wzięłam z tej sterty czyste bokserki, podkoszulek i skarpetki. Wróciłam do łazienki.

Nic się nie zmieniło. Nie poruszył się nawet o centymetr. Położyłam wszystko, co ze sobą przyniosłam na ziemi. Głośno westchnęłam. To wywołało u niego jakąś reakcję. Poruszył się.

- Coś już postanowiłem.

Wzięłam do rąk puchaty, brązowy ręcznik i zaczęłam wycierać nim mokre ciało mężczyzny, którego jednocześnie nienawidziłam, ale też kochałam.

- Mam w dupie to, co postanowiłeś - powiedziałam, mierzwiąc mu niezdarnie czuprynę. Pierwszy raz użyłam takiego słowa i o dziwo naprawdę mi się to podobało. Zaniemówił po raz kolejny i wiedziałam, że już na dobre. Wytarłam go dokładniej i podałam bieliznę. - Załóż.

Ledwo się podniósł, ale wiedziałam, że da radę. Odwróciłam się. Patrzyłam kątem oka na swoje lustrzane odbicie. Bolała mnie głowa. Mój tusz do rzęs, który wyjątkowo dzisiaj zmienił trochę wygląd mojej twarzy, mocno się rozmazał. Nie chciałam tego poprawiać. Nie miałam na to czasu.

Kiedy znów skierowałam wzrok na ojca, był już gotowy. Zawołałam Tonego, który w mgnieniu oka znalazł się przy nas. Wyniósł ojca z małego pomieszczenia i posadził na kanapie. Nadszedł czas, aby go ubrać.

Z trudem wraz z Molly i Anthonym doprowadziliśmy mojego ojca do porządku. Wyglądał dobrze. Oprócz jego zmęczonej twarzy wszystko tętniało życiem. Zdawało się, że był szczupły, lecz nie wychudzony. Można było uznać go za zdrowego, jeśli się go nie znało.

- Musi pan z nami współpracować - powiedział Tonyz któremu przez moment załamał się głos. Prawdopodobnie ta chwilą jego słabości pozwoliła mojemu ojcu na schowanie dumy do kieszeni. Próbował wstać. Próbował przebierać nogami. Próbował żyć.

W trójkę założyliśmy na siebie kurtki, mężczyznę obok przyodzialiśmy w elegancki płaszcz.

Płaszcz pogrzebowy.

Zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu Phelpsa. Doskonale znał drogę do szpitala, więc nie musiałam go nawigować. Obok niego, na miejscu pasażera siedziała Molly, a ja i mój ojciec ulokowaliśmy się z tyłu. Bolało. Tak bardzo bolało. To wszystko. To, że się trząsł. To, że się bał. To, że nie chciał ratować się z tonącego okrętu.

Kiedy znaleźliśmy się już w szpitalu, okazało się, że spóźniliśmy się zaledwie pięć minut. Ross wyszedł nam na powitanie i zaczął coś mówić. Nie wiedziałam, o co mu chodziło. Prawdopodobnie tłumaczył mi wszystko, co miało za chwilę stać się z ostatnią bliską mi osobą.

Po chwili przestał mówić, jakby każdy, nawet najdrobniejszy szczegół został przez nas wyjątkowo omówiony. Przy ścianie obok stało wiele wózków inwalidzkich. Doktor wziął jeden z nich i usadził na nim z pomącą dwóch pielęgniarek swojego starego pacjenta. Uśmiechnął się i gdzieś zniknął.

- Zrobią mu prześwietlenie i badania. To nic strasznego - zapewniła Molly, gładząc mnie po ramieniu i zapewne wiedząc, że nie potrafiłam zarejestrować absolutnie niczego.

Nie chciałam być taka otępiała, ale nie potrafiłam inaczej. Po prostu kiedy myślałam o tym, jaki wielki pech spotkał mnie w całym moim życiu, to odbierało mi mowę. Mój umysł nie był w stanie racjonalnie myśleć. Byłam wrakiem człowieka. Moi bliscy staczali się przeze mnie na dno. Od zawsze.

Molly i Tony również zaliczali się do tego grona. Molly była ze mną, kiedy każdy mnie opuścił. Tony dołączył do naszej dwójki, gdy zbliżył się znacznie do blondynki siedzącej aktualnie obok mnie na jednym ze szpitalnych krzeseł. Ściskała rękę Tonego, który z kolei gładził kciukiem jej kolano. Dziewczyna opierała swoją głowę na moim ramieniu. Westchnęłam.

Po dwóch godzinach stresującego czekania lekarz wyszedł na korytarz. Podszedł do nas z taką gracją, jakby wcale nie nosił na twarzy żadnego grymasu zmartwienia. Bałam się. Dłonie zaczęły mi się trząść jeszcze bardziej, niż dotychczas. Czułam pot oblepiający całe moje zbolałe ciało. Byłam wykończona tą niewiedzą.

- Zapraszam panią do mojego gabinetu - Ross wskazał mi drzwi, przez które miałam przejść jako pierwsza. Po chwili siedziałam już na niewygodnym, brązowym krześle naprzeciwko człowieka, który miał uratować mojemu ojcu życie.

Serce chciało wyskoczyć z mojej klatki piersiowej. Ojca tu nie było. Musieli zostawić go jeszcze w którejś sali, gdzie robili mu badania. Musiał być słaby. Jeszcze słabszy.

Dlaczego miałam tak bardzo złe przeczucia? Co mogło stać się na głupich badaniach?

- Niestety - zaczął. - Stan pani ojca ostatnimi czasy znacząco się pogorszył. Nie będzie mógł wrócić dzisiaj do domu. Musi zostać w szpitalu. Schudł, jest niedożywiony. Jednak proszę się nie martwić, zrobimy wszystko, żeby przywrócić mu siły, a może wtedy pozwoli nam na rozpoczęcie odpowiedniego leczenia.

W kącikach moich oczu zamajaczyły łzy. Wstałam. Zachwiałam się, lecz ruszyłam w swoją stronę. Chciałam wyjść. Nie mogłam tego wszystkiego słuchać. Że było tylko gorzej i gorzej, a ja musiałam na to obojętnie patrzeć. Że wszystko się waliło. Że mogłam żegnać się z normalnym, nastoletnim życiem, z planami na studia. Że miałam nagły obowiązek wydorośleć.

Wybiegłam z gabinetu pana Rossa. Potrzebowałam świeżego powietrza. Dane mi było wyjść w tej chwili na zewnątrz. Już. Od razu.

Na drodze jednak stanęła mi Molly.

Słodka Molly.

Bez słowa wtuliłam się w jej drobne, delikatne ciało. Płakałam. Głośno szlochałam w jej ramię w obecności wielu ludzi, ale kompletnie mnie to nie obchodziło. Liczyło się dla mnie tylko odreagowanie. Zbyt długo dusiłam to wszystko w sobie.

Molly wiedziała, co się stało. Nie chciała naciskać, ale mimo to złapała moją twarz w dłonie tak, żebym spojrzała jej prosto w oczy.

- Musimy wrócić do domu - wyszeptała, siląc się na uniesienie prawego kącika ust. Wyglądała, jakby przeżywała to wszystko bardzo podobnie do mnie, a nawet gorzej. Mimo to byłam pewna, że nie płakała, że nie pozwoliła sobie na tą słabość. Po prostu to wiedziałam.

Tony dołączył do nas po kilkunastu sekundach. W trójkę wyszliśmy ze szpitala. Nie miałam siły zachowywać się kulturalnie względem lekarza ojca. Chciałam, naprawdę, ale już było za późno.

Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć minut. Po pięciu minutach siedzieliśmy już w samochodzie Phelpsa i byliśmy w drodze do mojego mieszkania.

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście samochód nas minęło. Oderwałam wzrok od ulicy. Irytowały mnie te wszystkie światła i kolory. Mój świat się rozpadł. Na dobre.

Bo chociaż lekarz powiedział, że będzie mu pomagał, to ja i tak wiedziałam swoje. Jeszcze nigdy nie patrzył na mnie w taki sposób. Nigdy nie kryło się w jego oczach tyle pokładów współczucia. Nigdy nie było mu z mojego powodu tak bardzo przykro.

- Jeden, dwa, trzy, cztery... - zaczęłam na nowo liczyć samochody, co nie umknęło uwadze Molly. Ucichłam, lecz liczyłam dalej, jedynie w swojej głowie.

Pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście...

Pech.

Poczułam na swoim ramieniu rękę Molly. Wstrzymałam oddech. Nie mogła odkryć, że drżałam. Zamartwiałaby się jeszcze bardziej.

Spojrzałam za szybę. Znajoma okolica. Znajome budynki, ogródki, balkony, drzewa. Wypuściłam z płuc powietrze.

Ławka.

Otworzyłam drzwi od swojej strony. Wyczołgałam się z samochodu i zamknęłam je za sobą z głośnym trzaskiem. Zaczęłam podążać w stronę odpowiedniego bloku. Molly przez jakiś czas nigdzie nie było. Została chwilowo w samochodzie, ale po chwili już wiedziałam, że niego wysiadła. Podeszwy jej butów odbijały się od twardego podłoża, niczym echo. Dogoniła mnie.

Pomogła mi wejść do budynku, wspiąć się po schodach na górę, włożyć klucz do dziurki i przekręcić go w dobrą stronę. Nawet na tyle nie było mnie stać.

Weszłyśmy razem do mieszkania, które wręcz krzyczało. W swoim minimalizmie, niepraktyczność i nieproporcjonalności było dla mnie czymś cholernie nieznośnym. Nienawidziłam wspomnień, które tutaj stworzyłam. Nienawidziłam, nienawidziłam, nienawidziłam. Z każdą sekundą coraz mocniej.

Molly ściągnęła polar. Jego zamek wydał charakterystyczny dźwięk.

- Nie zostaniesz tutaj - ostrzegłam obcym głosem. Nie znałam go w takiej barwie. W tak pustym i nieprzyjemnym tonie.

- Owszem, zostanę - Zaczęła rozwiązywać sznurówki swoich sportowych butów. Nie mogłam jej na to pozwolić. Musiała dać mi odetchnąć.

- Przepraszam, ale musisz stąd iść - Z moich oczu wydostało się kilka słonych, ciężkich łez. - Wyjdź! - załkałam rozpaczliwie, prawie dławiąc się płynem spływającym po moich policzkach. - Proszę...

Chrząknęła. Potarła kilkakrotnie oczy. Zawiązała sznurówki i założyła polar. Złapała za klamkę i czekała. Na to, że coś powiem, że będę chciała ją zatrzymać, że zmienię zdanie, że pozwolę jej przy mnie być, że dopuszczę ją do siebie w stu procentach. Milczałam. Więc wyszła.

Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Byłam sama w mieszkaniu pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Pobiegłam do swojego pokoju. Wszystko wyglądało dość niepozornie. Zmartwił mnie jedynie pewien przykry na swój sposób fakt.

Nie zaścieliłam łóżka.

Szybko uniosłam kołdrę. Poprawiłam prześcieradło. Ułożyłam wszystko tak, jak miało wyglądać. Nie. To nie było to. Wszystko zburzyłam. Zaczęłam od początku. Delikatnie zginałam wszystkie rogi materiałów. Starałam się niczego nie zepsuć. Skończyłam. Znów to, co zrobiłam mi się nie podobało. Zdenerwowana wzięłam w ręce poduszki i rzuciłam nimi o ścianę. Ściągnęłam z materaca pościel, upadła na podłogę. Zaczęłam ją kopać tak bardzo mocno i energicznie, że zapominałam o oddychaniu. Zostało jeszcze tylko prześcieradło. Krzyknęłam. Ono też wylądowało na podłodze, chyba trochę je podziurowiłam w jednym miejscu.

Nie mogłam patrzeć na ten cały bałagan, który narobiłam. Wyszłam z pokoju z trzaskając przy tym drzwiami. Już po chwili stałam w czystym, uporządkowanym i pustym pokoju ojca. Zakręciło mi się w głowie. Usiadłam na jego łóżku, położyłam dłonie po bokach, orientując się, że to kawałek papieru. Drgnęłam.

Nie wiedziałam, co robię. Wzięłam małą karteczkę w dłonie.

Niektórzy mawiają, że za swoje grzechy płaci się po śmierci. Ja jednak uważam, że zapłata następuje za życia.

Boże, ktoś tu był. Ktoś to tutaj zostawił. Ktoś mi groził. Ktoś próbował mnie nastraszyć.

Tony. To on tutaj był. To on tutaj sprzątał. Miał mi pomóc, a nie grozić. Przekazał wiadomość od Iana? Od Reida?

Nie, nie, nie, nie. Nie.

Nie mogłam oddychać. Bolało mnie serce, głowa, wszystko. Chciało mi się wymiotować. Czułam wrzącą w moich żyłach krew. Nie potrafiłam się opanować. Blizna w kształcie małego kółeczka wręcz płonęła.

Zgniotłam papier i wywaliłam go jak najszybciej do kosza. Wróciłam do pokoju. Nie mogłam tak tego zostawić. Nie wiedząc nawet skąd wziął się w mojej ręce telefon, wybrałam numer Tonego. Odebrał po kilku sygnałach.

- Cześć - przywitał się, a ja nie mogłam uwierzyć, że ten sam człowiek, który nosił na rękach mojego ojca, jednocześnie był kimś takim. Jednym z nich.

- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałam, bojąc się, że nie dam rady. Nie chciałam, by mój głos się łamał. Musiałam być silna. Skoro nie mogłam uratować ojca, to musiałam ratować siebie. Jedynie to mi pozostawało.

- Co zrobiłem? - zdziwił się. Prychnęłam do słuchawki. Prawie się rozkleiłam, ale on nie mógł widzieć w moich oczach łez. Już nie.

- Mogłeś od razu powiedzieć, dlaczego tutaj przyszedłeś. Być może przekazać mi swoją informacją ustnie, w jakikolwiek inny sposób. Mniej tchórzowski - wydusiłam z siebie, starając się, by wylać na niego całą swoją truciznę. - Ale wiesz co, Phelps? Jesteś tchórzem! Bezwartościowym tchórzem, który zostawia mi karteczkę napisaną przez swoich kolegów! Nie masz nawet odwagi być z Molly! Nie potrafisz absolutnie nic prócz szczerzenia się! Nienawidzę cię i mam nadzieję, że nigdy, przenigdy się do mnie nie odezwiesz, skoro postanowiłeś mnie w tak żałosny sposób nastraszyć! Przekaż Reidowi, że się go nie boję.

Czułam pieczenie w gardle. Po moich policzkach lały się hektolitry łez, ale nad nimi nie panowałam. Liczył się tylko głos, to on miał dać mi w tej rozmowie przewagę.

- Mackenzie... - wymówił miękko moje imię, więc wstrzymałam oddech. - Ja naprawdę nie wiem, o co ci chodzi. Nic nie rozumiem.

Ten ton. Zwracał się nim tylko do Molly. Był w tym tak szczerzy. Nie... On nie mógł kłamać. Nie mógł być aż tak dobrym aktorem.

- Ja też nic nie rozumiem, Tony - powiedziałam cicho i się rozłączyłam.

Nie potrafiłam tego rozgryźć. Nikt inny nie mógł tego tam zostawić. Molly w życiu by tego nie zrobiła. Ojciec tym bardziej, był tylko starym, chorym człowiekiem.

Cholera. Czy drzwi były otwarte, kiedy wchodziłam do mieszkania? Wyszłam z pokoju. Podbiegłam do nich. Nie. Pamiętam, że Molly pomogła mi je otworzyć. Rozglądnęłam się po wszystkich pomieszczeniach. Szukałam jakichkolwiek śladów, odcisków butów, być może jakichś braków. Nic nie znalazłam. Nikt się nie włamał.

A może miałam złudzenia. Może byłam szalona. Tworzyłam w swojej głowie pewne obrazy, które przekładałam na rzeczywistość. Tak. To tłumaczyłoby bardzo wiele. Zbyt wiele.

Nie chciałam zaglądać do kosza i sprawdzać, czy tamtą kartka była prawdziwa. Na tą chwilę nie pozostawało mi nic innego jak po prostu odpuścić. Musiałam chwilowo się poddać.

Wzięłam w dłonie słuchawki, w pośpiechu nałożyłam je na uszy. Ubrałam kurtkę i buty. Nic już mnie tutaj nie trzymało. Nie miałam żadnych obowiązków, kiedy o ojca dbał ktoś inny.

Wyszłam. Zamknęłam mieszkanie. Musiałam mieć pewność. Zbiegłam po schodach na dół i z dziecinnym wyobrażeniem wolności wybiegłam na dwór. Świeże powietrze koiło moje zmysły, muzyka Lany del Rey poprawiała moje samopoczucie, a klimat ulicy przyprawiał mnie o czysty zachwyt. Czas na odreagowanie od wszystkiego i wszystkich

Szłam w dosyć nieszczęśliwą dla mnie okolicę. Tam, gdzie wszystko się zaczęło, ale kompletnie nie zwracałam na to uwagi. Nie pamiętałam o tym. Tak jakby ostatnie kilka miesięcy w ogóle nie istniało.

Weszłam nawet do sklepu. Za jakieś drobniaki, które znalazłam w kieszeni, kupiłam sobie butelkę wody. Wychodząc z budynku, od razu ją wypiłam. Wyrzuciłam plastik do odpowiedniego kosza. Poszłam dalej. Musiałam już wracać. Tym razem ze względu na siebie.

Szłam, szłam i szłam. Droga, którą podążałam była ładnie oświetlona dzięki ulicznym lampom. W niedalekim punkcie światło miało się jednak skończyć. Te lampy nie działały z jakiegoś niewyjaśnionego powodu. Musiałam przez chwilę poruszać się w ciemności. Kiedy opanował mnie mrok, nie bałam się.

Myślałam, że nie mam czego się bać.

Nagle ktoś złapał mnie mocno za szyję od tyłu. Dusiłam się przez uścisk tej osoby. Próbowałam się uwolnić, lecz nie potrafiłam odsunąć obcego przedramienia z własnej szyi ani obcej ręki z ust. Chciałam krzyczeć, ale żaden dźwięk się ze mnie nie wydostawał. Wszystko kończyło się na ciszy. Bezsilnej ciszy, w której powolnie umierałam.

Wiele łez spływało po moich zimnych policzkach. Kaszlałam. Czułam, że odlatuję, ale jednocześnie wiedziałam, że nie mogę to tego dopuścić, więc jakoś się trzymałam. Nie mogło nic mi się stać. Musiałam przetrwać. Nie mogłam się uwolnić, dlatego pozostawałam w klatce. To miało przez chwilę mi wystarczyć.

- Gotowa na zapłatę? - wychrypiał ktoś zimnym, skrzeczącym, drażniącym głosem wprost do mojego ucha.

I uciekł.

Gdzieś zniknął.

Złapałam się za szyję i zaczęłam pocierać najbardziej obolałe miejsca. Głęboko oddychałam, aby nadrobić wszystkie zaległości. Nadal byłam przerażona, chociaż powoli wracałam do życia. Normował się mój oddech, bicie serca, tętno, poziom adrenaliny. To stało się za szybko. Nie zdążyłam nawet spróbować się obronić.

Lampa obok mnie się zapaliła, jakby dopiero teraz mogła to zrobić. Jakby wcześniej bała się pokazać światu to, co się przy niej działo. Doczołgałam się do niej na czworakach i o nią oparłam. Siedziałam na zimnym, brudnym chodniku. Ledwo oddychałam. Głośno kaszlałam. Czułam się okropnie.

Łzy zdążyły już zaschnąć na powierzchni całej mojej twarzy. Pojawiły się ich bliźniaczki. Miałam nie płakać. Miałam się jakoś ratować. Tymczasem płakałam pod uliczną lampą w nocy i nie umiałam się podnieść. Byłam tak bardzo upokorzona.

Myślałam, że już nigdy się nie ruszę. Byłam absolutnie pewna, że umrę właśnie w takiej pozycji. Że się uduszę, wykrwawię, cokolwiek. Ukryłam twarz w dłoniach.

Chwilami chciałam umrzeć. Oddać się innej rzeczywistości i już nigdy tutaj nie wrócić. W końcu odpocząć. Nie myśleć. Potrzebowałam dziecięcej lekkości i niewinności. Potrzebowałam wszystkiego, bo nie miałam nic.

Usłyszałam silnik. Koła. Samochód. Biały samochód, którego szyba od strony kierowcy powoli opadła.

Reid.

Patrzył na mnie, jakbym zwariowała, jakby nie mógł uwierzyć, że widział mnie w takim miejscu w takim stanie. Szloch nie ustał. Nie brakowało mi Reida, po prostu nie. Nienawidziłam go. Bez niego wszystko było spokojniejsze. Zawsze kiedy się pojawiał, miałam jeszcze większe kłopoty, niż zawsze.

- Wsiadaj - powiedział cicho. Brzmiał, jakby bał się, że mnie spłoszy.

Nie wiedziałam, dlaczego tak właściwie go posłuchałam. Chyba nie widziałam już żadnego innego wyjścia. Nie miałam już co ze sobą zrobić.

Zajęłam miejsce obok niego i naprawdę nie rozumiałam, dlaczego jeszcze niedawno tak bardzo się go bałam. Teraz patrzył na mnie tak... niewinnie. Wydawał się zupełnie inny. On chyba nawet mi współczuł. Tak wyglądał.

Obserwowałam drogę. Odwoził mnie do domu. Byłam tego pewna. Naprawdę to robił. Po czasie zaparkował pod moim blokiem. Nawet nie zorientowałam się, że stało się to tak szybko.

- Nie rycz już.

Przez chwilę przestałam. Starałam się ze wszystkich sił, ale moje hamulce nie wytrzymały. Znów się rozpłakałam. Jak dziecko.

- Słuchaj, nie za bardzo obchodzą mnie twoje problemy, ale skoro już tu jesteś... - zaczął, nawet na mnie nie patrząc. - Powiedz, co się stało?

Nie mogłam uwierzyć w realizm tej sytuacji. Myślałam, że śnię. Chciałam się uszczypnąć. Takie rzeczy nie działy się na codzień. Nie ze mną i Gabinet Reidem.

- Wszystko się posypało.

Nie odpowiedział. Ja zaś nie wychodziłam z jego samochodu. Siedziałam z Gavinem Reidem w jego samochodzie. Nie wiadomo po co i dlaczego.

- Moje życie po prostu jest żartem. Niczego nie jestem w nim pewna. Nienawidzę go. Tak bardzo go nienawidzę - Boli mnie głowa. - Naprawdę mogłabym umrzeć. Nikt by się tym nie przejął. Na tym świecie nie ma już nikogo ani niczego, co mogłoby mnie uratować.

Znów nie odpowiedział. Chciał wiedzieć, ale nie reagował. Zdenerwowana wysiadłam z jego samochodu. Chciałam zapomnieć o tym, że w ogóle kiedykolwiek pomyślałam o Gavinie Reidzie coś dobrego. Że też byłam na tyle głupia. Gdy już miałam zamknąć drzwi, usłyszałam jego spokojny, trochę zachrypnięty głos.

- Mackenzie? - Specjalnie nie zamknęłam drzwi, aby usłyszeć to, co miał do powiedzenia. - Przyjdź jutro do Iana. Będą tylko najbliżsi znajomi.

Pokiwałam głową. Zgodziłam się. Zamknęłam drzwi i odwracając się, ruszyłam w stronę swojego bloku. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu. Kiedy tylko byłam już w środku, od razu ruszyłam do pokoju ojca. Nie widziałam żadnej nowej kartki. Odetchnęłam z ulgą.

Ściągnęłam w korytarzu buty i kurtkę. Prawie przewróciłam się o własne stopy, ale na to nie zważałam. Musiałam się odświeżyć.

W łazience zmyłam z siebie absolutnie wszystko. Płacz, ból, zaczerwienienia. Zapach mężczyzny, który mnie napadł. Chciałam, by w końcu było mi lekko na duszy.

Kiedy stanęłam nago przed lustrem, przyglądałam się swoim wszystkim obnażonym wadom. Miałam nieidealne pod każdym kątem ciało. Grubsze uda, w miarę wąską talię, niepłaski brzuch. Patrzyłam na swoje liczne rozstępyz bliznę po papierosie Reida i nogi, na których na szczęście nie było już żadnych siniaków.

Nie. Musiałam przestać. Założyłam swój ulubiony komplet różowej piżamy i wróciłam do pokoju, gdzie położyłam się zmęczona na łóżku.

Jeszcze na długo przed zaśnięciem analizowałam wszystko, co się ostatnio zdarzyło. Nie wiedziałam, czy wyjdzie mi to na dobre, ale chciałam myśleć. Chciałam być w pełni świadoma tego, co działo się w moim życiu.

A działo się bardzo wiele i nawet o tym nie wiedziałam.

***

Następnego dnia byłam bardzo, bardzo niewyspana. Oczywiście wiązało się to z tym wszystkim, co nagle na mnie spadło, ale musiałam to wytrzymać. Ojciec był pod opieką, musieli się nim zająć specjaliści. Ja najwyraźniej wcale nie dawałam sobie z nim rady.

Z samego rana zadzwoniłam do Molly. Nie chciałam, żeby się o mnie martwiła. Dodatkowo musiałam przyznać jej się do tego, że rozmawiałam z Reidem. W inny sposób, niż dotychczas.

- Hej - zaczęłam i nie czekając na odpowiedź, kontynuowałam. - Nie będzie mnie dzisiaj w szkole. Później przyjedź po mnie z Tonym. Jadę z wami do Iana. Na to spotkanie tylko najbliższych znajomych.

- Okeej, nie wnikam, ale już muszę kończyć, bo najprawdopodobniej będę miała za chwilę kłopoty. Pa, kocham cię!

Rozłączyła się.

To właśnie była prawdziwa Molly. Boże, jak dobrze, że wróciła. Być może faktycznie Ian i jego imprezy dawały jej szczęście. Zapewne niepotrzebnie ją krzywdziłam swoim ciągłym dąsaniem się. Byłam okropna. Naprawdę okropna.

Westchnęłam. Nie miałam co ze sobą zrobić. Nie byłam ani trochę głodna. Byłam sama w mieszkaniu. Nie miałam obok siebie nikogo innego. Zostałam tylko ja.

I mój telefon. Szybko złapałam go w dłonie i zaczęłam czytać horoskopy.

Rak.

Miało mnie dzisiaj spotkać niespodziewane szczęście i duma. Cóż, ciekawe.

Poczytałam jeszcze trochę wiadomości ze świata, przeglądałam Pinteresta i nawet sprawdzałam pogodę. Miało robić się w końcu cieplej. Kalifornia ostatnimi czasy nikogo nie rozpieszczała.

Odłożyłam telefon i od razu tego pożałowałam. Cały cukierkowy świat się rozpłynął. Musiałam zmierzyć się z rzeczywistością. Ponownie chwyciłam telefon, wybrałam odpowiedni numer. Po kilku sygnałach odebrał.

- Słucham.

- Dzień dobry, to ja. Mackenzie Margott. Córka Edwarda Margotta. Chciałam wiedzieć, jak on się czuje. Czy wszystko z nim w porządku?

- Na razie wszystko z nim w porządku. Nic się nie zmieniło. Trzeba tylko czekać na rozwój wydarzeń.

Zaschło mi w gardle, lecz musiałam mówić dalej. Było mi głupio przez to, jak się zachowałam. Jak idiotka.

- Dobrze. Chciałam przeprosić za to, jak się zachowałam. Po prostu ja... nie chciałam pana potraktować w taki sposób.

- Oh - mruknął. - W porządku. Wiem, że to była dla pani bardzo wstrząsająca informacja. Rozumiem to.

- Dziękuję bardzo - Suchość w gardle nie ustawała. - Do widzenia.

Odłożyłam telefon na miejsce obok siebie. Tak bardzo drżały mi ręce. Nie mogłam opanować tego wszystkiego, co działo się z moim ciałem. Postanowiłam, że najpierw zajmę się oddechem. Kiedy ten się unormował, przestałam drżeć. Nawilżyłam gardło wypiciem szklanki wody. Było ze mną względnie wszystko w porządku.

Odbiłam się od blatu, przy którym wypiłam wodę i wróciłam do swojego pokoju. Tak właściwie, żeby nie myśleć o niczym przez jakiś czas, mogłam już zacząć zbierać się do Iana.

Wygrzebałam z szafy dosłownie wszystko. O dziwo kompletnie mnie to zadowalało. Dokładałam sobie w ten sposób roboty. Miałam w końcu zajęcie. Narobiłam bałaganu, więc sprzątałam.

Jeśli chodziło o mój dzisiejszy strój, to wybrałam czarne dzwony, które kiedyś należały do mojej mamy oraz zwykłą, białą koszulkę z długim rękawem.

Kiedy znów nie miałam co ze sobą zrobić, przypomniałam sobie o jedzeniu. Wpadłam w oka mgnieniu do kuchni, gdzie zrobiłam sobie kilka kanapek z kremem czekoladowym. Zjadłam je, choć nie byłam głodna. Można było prędzej powiedzieć, że wpechnęłam w siebie śniadanie. Cóż, musiałam coś jeść.

Poznawałam zaległe naczynia i wróciłam do pokoju. Wiedziałam w czym pójdę, ale dobre ubrania niezawsze wystarczały, by wyglądać dobrze. Wkroczyłam do łazienki. Nalałam do wanny wody i zadbałam o każdy, choćby najmniejszy punkt pielęgnacji, jeśli tylko posiadałam akurat w domu odpowiednie produkty. Zazwyczaj rzadko korzystałam z wszelkich maseczek, peelingów i innych takich, więc dzisiejszy dzień był wyjątkiem. Dodatkowo umyłam włosy, bo wydawały mi się już nieco nieświeże.

Wyszłam z łazienki po bardzo długim czasie. Nie miałam powodów do tego, by się spieszyć, więc raczej mnie to nie obchodziło. Moja skóra doskonale pachniała i miała idealną fakturę. Pozostały tylko włosy. Dokładnie i wysuszyłam i pokręciłam na końcach. Wyglądały dość... dobrze.

Pomalowałam się. Ja. Naprawdę to zrobiłam i mogłam sobie pogratulować. Kreski były równe, delikatny róż nie tworzył żadnych plam, a rozświetlacz układał się uroczo w kącikach moich oczu. Wytuszowane rzęsy okalały skromnie tworzyły parasol dla tęczówek, a korektor zakrywał wszystkie niedoskonałości.

Pierwszy raz od dawna czułam się prawdziwie piękna, chociaż mój makijaż naprawdę był bardzo delikatny. Wyjątkowo starałam się przy jego tworzeniu, więc było w porządku. To dobrze.

Przy ubieraniu koszulki uważałam, żeby jej niczym nie pobrudzić. Z resztą ubrań nie miałam takiego problemu. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z moim planem. Wyglądałam tak, jak miałam wyglądać.

Użyłam jeszcze stojących na komodzie perfum i dezodorantu. Byłam w pełni gotowa na zapewne wieczorne spotkanie w domu Iana, a zegar wskazywał dopiero godzinę czternastą. Molly musiała już wracać ze szkoły do domu. Właśnie z tego powodu do niej zadzwoniłam.

- Halo?

- Cześć - odparłam, lecz już po chwili usłyszałam nieco poddenerwowany głos przyjaciółki, co początkowo mocno mnie przestraszyło.

- Będę po ciebie z Tonym o szesnastej - Mogłabym przysiąc, że się uśmiechnęła. - Stresuję się tym całym spotkaniem, bo jednak to, że będę tam z Tonym da wszystkim do zrozumienia, że jesteśmy razem.

Powstrzymałam się przed głośnym westchnięciem. Jeżeli przejmowała się tylko tym i nie miała aktualnie na głowie żadnych innych problemów, to było dobrze.

- A nie jesteście? - zaczęłam się z nią droczyć.

- Nie! - odpowiedziała mi stanowczo blondynka. - Co za pajac - wyszeptała, a ja usłyszałam pisk opon jakiegoś samochodu. Zapewne była jeszcze na szkolnym parkingu. Tam całe mnóstwo niewyżytych nastolatków próbowało zaimponować swoim rówieśnikom nieumiejętnością jazdy samochodem.

- Spokojnie - Stwierdziłam, że chociaż przez jakiś czas pozostanę poważna. - Ja przecież też tam z tobą będę.

- Tak, wiem i cieszę się z tego. Tony nareszcie cię przekonał - Powstrzymałam się wyprowadzeniem przyjaciółki z błędu, bo nie do końca wiedziałam, czy chcę w ogóle to robić. Może lepiej będzie, jeśli nie dowie się, że to Reid mnie zaprosił. I to w takich okolicznościach, w jakich to zrobił. - Co dzisiaj robiłaś?

Przygryzłam dolną wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie zrobiłam absolutnie nic prócz uciekaniem przed swoimi myślami. Kryłam się przed rzeczywistością i jak na razie dość dobrze mi to wychodziło.

- Totalnie nic - mruknęłam i aby szybko zmienić temat, zaczęłam mówić o czymś innym. Przegadałyśmy z dziewczyną bardzo wiele czasu, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że chciałam pojawić się tego dnia w domu Iana. Przez głowę przebiegały mi nawet myśli o mile spędzonym wieczorze. Nie, stop.

- A wiesz co z twoim tatą? - zapytała w pewnym momencie blondynka.

Nie zamierzałam z nią o tym rozmawiać. Specjalnie cały dzień odganiałam od siebie wszystkie niechciane, więc nie mogłam tego niszczyć. Odrzucenie moich starań po prostu nie wchodziło w grę.

- Nic się nie zmieniło - powiedziałam, słysząc, że mój głos zupełnie zmienił swoją barwę. Nie potrafiłam go rozpoznać. Był taki oschły i wyprany z emocji. Jakby nigdy nie należał do mnie. - Już późno. Czekam na ciebie i Tonego. Cześć.

Nie mówiąc już nic więcej, po prostu się rozłączyłam. Nie wiedziałam, czy zrobiłam dobrze, ale przynajmniej uniknęłam bardzo nieprzyjemnej rozmowy, co z pewnością było plusem mojego zachowania.

Cóż, pozostawało mi już tylko czekać na prawie parę kochanków. Och, widziałam te ich spojrzenia, które kierowali w swoją stronę i czasami sama marzyłam o czymś takim. O zatracaniu się w drugim człowieku. Molly miała obsesję na punkcie tego chłopaka. I wzajemnie.

Być może nie pasowali do siebie aż tak bardzo, jak się wydawało, ale to w niczym im nie przeszkadzało. Obydwoje jednak wypierali z siebie pochłaniające ich uczucie. Tak jakby się go wstydzili. Widziałam, że powoli ich hamulce puszczały. Z czasem odkrywali coraz więcej kart i byli z tego powodu dumni.

Molly i Tony po prostu poniekąd byli sobie przeznaczeni. Ona była szalona, śliczna i jeszcze nieświadoma tego, jak naprawdę wyglądało życie. On był opiekuńczy, zabawny i rozrywkowy, przy czym nie tracił zdrowego rozsądku w potrzebie. Typowy szkolny romans nadający się do ukazania w komedii romantycznej dla nastolatków.

Bo tacy właśnie byli. Jak z komedii romantycznej dla nastolatków.

Z krótkiego letargu wyrwał mnie odgłos pukania do drzwi. To oni.

Wstałam z miejsca i ruszyłam ich wpuścić. Kiedy ich zobaczyłam, szczęka opadła mi do samej podłogi. Molly miała na sobie białe, szerokie spodnie z jakiegoś sztucznego matereriału i kolorową, ciepłą bluzę, którą kiedyś odkupiła od swojej kuzynki. Przynajmniej tak mi opowiadała. Tony zaś miał na sobie czarną katanę i białe, dresowe spodnie. Cóż, obydwoje wyglądali nienagannie.

- Hej - powiedzieli prawie jednocześnie, na co odpowiedziałam im tym samym. Podeszłam szybko do wieszaka z kurtkami i ściągnęłam z niego czarną, klasyczną kurtkę, która zawsze idealnie sprawdzała mi się na wiosnę. Założyłam ją na siebie i wzięłam do kieszeni komórkę, a także klucze. Chyba byłam gotowa.

Jeśli tylko na spotkanie z diabłem można było się przygotować.

***

Tony zapukał kultularnie do drzwi, chociaż zapewne wcale nie musiał tego robić. Otworzył nam znów ten sam człowiek, który robił to zawsze. Ian.

- Oh - Uśmiechnął się, spoglądając w pierwszej kolejności na mnie. Nie spodziewał się, że tutaj przybędę, a jednak. - No tak, Gavin wspominał, że cię zaprosił.

W jednym momencie poczułam na sobie oskarżycielskie spojrzenie Molly i Tonego. Nie wiedzieli, kto mnie zaprosił, lecz widocznie odpowiedź w ich głowach była niemalże oczywista. Zresztą, po prostu byli pewni, że ktoś to zrobił. Z pewnością nie podejrzewali, że to słynny Gavin Reid dopuścił się tego haniebnego czynu.

Postanowiłam to wytrzymać. I tak nie miałam wyboru, więc tylko weszłam do środka, kiedy Ian trochę się przesunął. Nic się u niego nie zmieniło. Te same ściany, meble, kolory. Wszystko.

Molly i Tony weszli za mną. Wszyscy ściągnęliśmy kurtki i buty, aby nie robić gospodarzowi problemów ze sprzątaniem i ruszyliśmy do salonu, gdzie ten nas zaprowadził. Wszystkie wspomnienia nagle zlały się w mojej głowie w jedno. Byłam w tym domu zaledwie kilka razy, a już tak wiele w nim przeżyłam. Czułam się, jakbym przychodziła tu codziennie przez całe swoje życie.

W salonie siedziała już jakaś nieznajoma mi dziewczyna o rudych, kręconych, długich włosach. Miała na sobie urocze ogrodniczki, które ładnie układały się na jej zgrabnym, proporcjonalnym ciele. Wyglądała więcej, niż uroczo. Przysiedliśmy się do niej.

- Molly, Mackenzie, to Bonnie. Moja dziewczyna - przedstawił nam siebie Ian. Bonnie podała mi oraz mojej przyjaciółce rękę, szeroko się przy tym uśmiechając. Nosiła aparat ortodontyczny.

- Cześć - pisnęła, jakby wręcz za bardzo cieszyła się naszym towarzystwem. Podobało mi się to, jak się zachowywała. Emanowała pozytywną energią, którą pragnęłam od niej chłonąć.

Ian gdzieś poszedł i już po kilku sekundach przyniósł nam wszystkim szklanki. Mogliśmy skosztować soku, wody lub piwa. Na razie nie chciało mi się pić, więc z tego zrezygnowałam. Tony otworzył sobie piwo, a Ian przysunął się bliżej swojej dziewczyny, którą delikatnie objął ramieniem.

W tym gronie brakowało mi oczywiście nikogo innego, jak Reida. Gdzie był i co robił, skoro się nie pojawił? Niewątpliwie należał przecież do najbliższych Iana. Działali razem. Od samego początku, nawet kiedy chodziło o mnie. Ian tak łatwo to ukrywał.

- Molly, rozchmurz się. Wyglądasz, jakby ktoś umarł - powiedział Ian, wychylając się po butelkę piwa, które otworzył po chwili jedynie własnymi zębami. Wow.

Wiedziałam, że blondynka obok zachowywała się tak z mojego powodu. Nie chciała, żebym pomijała nawet najdrobniejsze szczegóły ze swojego życia przy rozmowie z nią, a ja ciągle to robiłam. Dziwiłam się nawet, że naprawdę mi się to podobało. W końcu miałam chociaż odrobinę prywatności. Musiałam przez chwilę jej zaznać. Tylko przez chwileczkę.

- A może ktoś umarł - odparła dziewczyna, po czym założyła sobie nogę na nogę. Była obrażona. Mocno. I to na mnie.

- Kto? - zapytał Tony, czym tylko wywołał parsknięcie Bonnie. Sama nie dowierzałam, jak taki geniusz miał napisać w tym roku tak zwany egzamin dojrzałości.

Wykrzywiłam usta w uśmiechu, który zbyt długo cisnął mi się na usta. Ian upił łyk piwa i głośno odetchnął, podając butelkę Bonnie.

- Ty - mruknęła Molly, która powoli sama zaczynała dostrzegać ogromny komizm tej sytuacji. Tony wyszeptał coś do siebie i poprawił swobodnie poduszkę za swoimi plecami. Ja zaś krępowałam się nawet głośniej odetchnąć.

- I tak właśnie wyglądają dzisiaj związki. Za moich czasów...

- Zamknij się - przerwała Ianowi Bonnie i upiła łyk jego piwa. Coraz bardziej ją lubiłam. - Moim zdaniem wyglądacie naprawdę uroczo.

Spojrzałam na czerwoną z zażenowania Molly. Jak widać jej przeczucia się spełniły. Ona i Tony zostali wzięci za parę. W sumie sama mogłam się tego spodziewać. Każdy normalny człowiek na ich miejscu już dawno próbowałby jakoś się złączyć.

- Ile już jesteście razem? - zaczęła dopytywać Bonnie, której Ian brutalnie odebrał piwo. Zgromiła go zdenerwowanym spojrzeniem i wróciła wzrokiem do moich przyjaciół. W końcu nie wytrzymała i zwróciła się do mnie: - Ile już są razem?

- Nie są razem - odpowiedziałam szczerze. Rudowłosa obdarowała mnie niedowierzającym spojrzeniem. Nie wiedziała, czy żartuję, ale chyba w końcu załapała. Nie kłamałam.

- Jesteśmy przyjaciółmi - dodał dla pewności Tony, którego twarz jednocześnie wyrażała zadowolenie, ale też zażenowanie. Wow, podobało mu się to, że o nim rozmawiali. O nim wraz z Molly u boku.

- Friends with benefits? - Uśmiechnął się Ian. Bonnie zakrztusiła się piwem, a Molly zaczęła kaszleć. Tylko Tony jakoś wytrzymywał jego spojrzenie.

- Można tak powiedzieć.

Tym razem to ja spojrzałam na swoją przyjaciółkę w sposób, w jaki chyba jeszcze nigdy na nią nie patrzyłam. Jak mogła nie powiedzieć mi o czymś takim? Zabawiała się z Phelpsem i nawet nie próbowała jakimś głupim podtekstem mi tego uzmysłowić. Myślałam, że chociaż ona jedna w naszej przyjaźni była stuprocentowo otwarta i szczera.

Sama miałam swoje za uszami, więc szybko spuściłam wzrok na własne uda. Próbowałam udawać, że interesowały mnie bardziej, niż ta cała pokręcona sytuacja. Wystarczyło chociaż na chwilę znaleźć się w tym domu, by już doświadczyć czegoś takiego. Czegoś tak... przyjaznego.

- Cóż, może to nawet lepiej, że nie jesteście jeszcze razem - zamyśliła się Bonnie. - Można wymyślić wam shipname.

Wybuchnęłam śmiechem, pierwszy raz zwracając na siebie uwagę wszystkich wokół. Szybko się opanowałam, ale Bonnie postanowiła, że po raz kolejny, wbrew mojej woli, mnie rozśmieszy.

- Na przykład Tolly.

Skręcałam się ze śmiechu i w ogóle nie obchodziło mnie to, że przebywałam w towarzystwie gościa, który prawdopodobnie mógł być bardzo niebezpieczny. W tej chwili ani trochę się to dla mnie nie liczyło. Po prostu dobrze się bawiłam.

- Macie miny, jakbyście nigdy nic ten teges - powiedział rozbawiony Ian. Stopniowo przestałam się śmiać, ale dalej mimowolnie moje usta opuszczał nieustanny chichot, którego paradoksalnie wcale nie chciałam się pozbywać. - Przyznajcie, że chociaż raz coś się działo - Chłopak nie otrzymał żadnej odpowiedzi, ale to nie zraziło go do kontynuowania swojego wywodu. - No przecież widzę.

Boże. Dlaczego ja się tutaj znajdowałam? I co sprawiało, że czułam się tak dobrze?

I nagle wszystko wyparowało. Uleciała ze mnie każda pozytywna emocja, bo zadzwonił dzwonek do drzwi. Reid.

- Ja otworzę - Tony szybko poderwał się z miejsca. Dzięki temu mogłam zobaczyć wyraźniej siedzącej dość daleko mnie Molly. Cóż, byłam usadowiona trochę na uboczu. Trudno.

Zapanowała cisza. Tony wrócił z Reidem u boku i zasiadł na swoim poprzednim miejscu. Gavin przypatrzył się każdemu ze swoich znajomych, o sekundę za długo zawieszając swój wzrok na mnie.

- Jak zwykle spóźniony - wyszczerzył się Ian, unosząc jedną brew. Reid jedynie wzruszył na jego słowa ramionami i bez żadnego skrępowania usiadł zaraz obok mnie. Nasze boki zaczęły się stykać.

Rozmowa potoczyła się jakoś dalej. Raczej mnie ona szczególnie nie interesowała. Przejmowałam się jedynie palącym mnie kawałkiem skóry, który nawet przez ubrania właśnie tak reagował na Gavina Reida. Mało mówił, kiedy ja nie odzywałam się wcale. W końcu wszystkie tematy wysiadły, zostały wyczerpane. Nasze towarzystwo pochłonęła spokojna, nostalgiczna cisza. Przerwała ją Bonnie.

- W której jesteście klasie? - Wiedziałam, że kierowała to pytanie do mnie, Molly i Tonego, ale to jednak na mnie patrzyła. Czułam się zobowiązana, by jej odpowiedzieć.

- W czwartej. Za niedługo piszemy egzaminy.

- Wow, a więc co chcesz robić w przyszłości? Masz już jakieś plany?

Mogłam opowiedzieć znajomym mnóstwo scenariuszy na siebie, które już od dawna formowały się w mojej głowie. Gdybym tylko zapragnęła, rozłożyłabym je wszystkie na czynniki pierwsze i porządnie zanalizowała.

- Chciałabym skończyć studia. Naprawdę dobre studia o ciekawym kierunku. A potem myśleć co dalej.

Nie skłamałam, chociaż nie do końca wierzyłam w swoje powodzenie, jeśli chodziło o przyszłość. W moim przypadku życie mogło mi się potoczyć skrajnie różnie.

Dla mnie nie było przyszłości.

Rudowłosa pokiwała w zrozumieniu głową, a następnie ponownie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz nie zdążyła, ponieważ ktoś ją uprzedził. Kątem oka dostrzegłam surowy wyraz jego idealnej twarzy.

- Wypijmy wszyscy po piwie - zaproponował Reid, po czym razem z Ianem zaczęli otwierać szklane butelki. Gavin podał mi jedną z nich, a ja wzdrygnęłam się przez jej temperaturę. Była lodowata, lecz reszta zdawała się tym absolutnie nie przejmować.

Inni już pili, a ja nadal się wahałam. W końcu postanowiłam zburzyć siebie. Zniszczyć swoje święte zasady i zastąpić je nowymi, ponieważ na tą chwilę właśnie tego potrzebowałam. Jakiejkolwiek odskoczni od bagna, w którym ciągle tkwiłam. Od cholernej chwili urodzenia.

Pociągnęłam zdrowy łyk, prawie się krztusząc. Reid ze względu na to, jak blisko się znajdował, z pewnością to zauważył. Zerknęłam na niego zdenerwowana, orientując się, że oprócz krzywego uśmieszku na twarzy, prawdopodobnie wcale nie zamierzał niczego komentować. Odetchnęłam z ulgą i wlałam do gardła zimny napój. Ian zaczął coś opowiadać.

- Miałem jebane dwanaście lat - urwał, bo wiedział, że to coś za chwilę powie będzie dla niego dość niezręczne ze względu na Bonnie. - Przelizałem się wtedy z córką koleżanki mojej matki. Byłem w dupie, kiedy się dowiedziała.

Ian prawdopodobnie czekał na wybuch. Bonnie mimo tego nie dała mu takiej reakcji. Potraktowała go dość podobną bronią.

- Też ćwiczyłam takie rzeczy, ale o wiele później - Uśmiechnęła się z satysfakcją, która wypisana na jej twarzy, była wprost przezabawna.

- Na mnie? - Patrzył na nią w sposób tak uzależniający, że aż miło było to obserwować z perspektywy osób trzecich.

- Niee - mruknęła i nagle przypomniała sobie o tym, że razem ze swoim chłopakiem wcale nie byli w tym pokoju sami. Chrząknęła i szybko zobaczyłam jak z jej oczu zniknęły wszystkie iskierki czegoś niezidentyfikowanego. - Kiedy się poznaliśmy, wyglądał jak gówno.

W ten sposób wszystkim bardzo miło upływał czas. Molly, Tony, Ian i Bonnie żywo prowadzili między sobą interesującą konwersację, a ja i Reid w spokoju się temu przysłuchiwaliśmy. Gavin był skałą obojętną na wszystko wokół, nie chciał w nic się wtrącać, zresztą podobnie do mnie. Jedyna różnica pomiędzy nami polegała na tym, że ja co jakiś czas parskałam śmiechem, a Reid tylko milczał i obserwował. Jakby dostrzegał jeszcze coś więcej.

Znów nastała cisza. Tym razem chyba faktycznie wszystkie wspólne tematy zniknęły. Zatarły się, rozpracowane przez nas od samych podstaw. Powstrzymałam męczeńskie westchnięcie.

- Chce ktoś wyjść na papierosa? - zapytał Gavin, kładąc swoje dużych rozmiarów dłonie na kolanach. Nikt mu nie odpowiedział. To było oczywiste, że żaden z nas nie chciał wychodzić o takiej porze z domu tylko po to, żeby zapalić.

A ja nie paliłam.

Chłopak dalej na coś czekał, ale ciągle jego pragnienie zagłuszała cisza. Wstał i podszedł do framugi znajdującej się jakieś dwa metry dalej. Oparł się o nią i rozglądał się po przyjaciołach w celu wyłonienia sobie kozła ofiarnego. W końcu jego wzrok spoczął na mnie. Uśmiechnął się i jednocześnie uniósł nieznacznie brwi.

- Mackenzie?

W mojej głowie nagle zaczęły pracować miliony nieaktywnych wcześniej trybików, które po dłuższej chwili ucichły. Nie potrafiłam się nie zgodzić, więc wstałam, czując na sobie kilka par oczu i podążyłam za wysokim chłopakiem.

- Za chwilę wracamy - rzucił jeszcze w przeciwną stronę i poprowadził mnie do odpowiednich drzwi.

Usiedliśmy tam, gdzie zawsze. Na schodkach, które ostatnio również towarzyszyły naszej rozmowie. Nie mogłam tego zrozumieć. Reid wcale nie wyciągał z kieszeni paczki papierosów. Nie wyglądał, jakby miał ochotę na kolejną dawkę nikotyny.

- Po co mnie tu ściągnąłeś? - zapytałam, patrząc w nieokreślony punkt gdzieś w oddali. - Bo na pewno nie na papierosa.

- Jesteś blada. Uznałem, że potrzebujesz trochę świeżego powietrza.

Zapiekły mnie oczy. Nie martwił się o mnie. Udawał i cieszył się z tego, że karmił mnie głupim przeświadczeniem, iż ktoś na tym świecie naprawdę się mną interesował. Dlatego to wszystko bolało jeszcze dwa razy mocniej, niż powinno. Dopiero teraz zdawałam sobie z tego sprawę. Sprawiał mi ból i znikał z mojego życia, by po jakimś czasie znów się w nim pojawić jako pewnego rodzaju opiekun.

- O co tak naprawdę ci chodzi? - zapytałam, bojąc się odpowiedzi. Ciekawość mimo wszystko wzięła górę. Musiałam wiedzieć lub chociaż próbować się tego dowiedzieć.

- Dlaczego zaczęłaś pić?

Miałam ochotę głośno i ironicznie roześmiać mu się prosto w twarz. Jak mógł ingerować w to, co robiłam, skoro na samym początku naszej znajomości był dla mnie prawdziwym zagrożeniem. Bałam się go, a on karmił się moim strachem. Dopiero później wszystko się pokomplikowało. Ja bałam się go coraz mniej, a on już mnie nie dręczył.

- Przez ciebie - powiedziałam na wpół żartem, na wpół serio. Zareagował perlistym śmiechem, który ostatnim razem słyszałam w moim mieszkaniu. Śmiechem, który był prawdziwy.

- Co cię tak bawi? - mruknęłam, marszcząc brwi i udając jednocześnie oburzenie. W rzeczywistości miałam ochotę szeroko się uśmiechnąć i nigdy nie przestawać.

Cholera.

Zaczął śmiać się jeszcze głośniej, aż w końcu przestał. Tym razem nie mogłam się nie uśmiechać. Robiłam to mimowolnie. Zbyt lekko i łatwo, jak na mnie.

- Jesteś dziwna - stwierdził i mimo moich wcześniejszych przeczuć wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, po czym zwinnie odpalił jednego z nich. Nawet nie próbował mnie częstować. Wiedział, że nie byłam gotowa na coś takiego. - Palić też zaczniesz?

Przygryzłam w zamyśleniu dolną wargę.

- Może - wyszeptałam, a on i tak mnie usłyszał. Pokręcił z niedowierzaniem głową.

Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek odważę się zapalić papierosa, ale jednocześnie wiedziałam, że potrafiłam łamać własne zasady. Chciałam zburzyć je wszystkie. Pozwolić im zgnić i wyblaknąć, aby nigdy więcej mną nie rządziły. Musiałam być wolna. Chciałam być wolna.

- Dlaczego chcesz umrzeć? - powiedział cicho, niby od niechcenia. Nie potrafiłam od razu mu odpowiedzieć. Musiałam chwilę odetchnąć. Wszystko na szybko przemyśleć.

Skąd wiedział, że o tym myślałam? Miewał podobne myśli? Czuł się tak samo, jak ja? Słuchał mnie zbyt uważnie? Posiadał tak dobrą intuicję? Wiedział, co działo się w moim życiu? Miał coś wspólnego z tamtą kartką? Współczuł mi?

W każdej kolejnej sekundzie w mojej głowie formowało się dwieście nowych pytań. Na żadne z nich nie znałam konkretnej i przede wszystkim prawdziwej odpowiedzi. Wszystkie niewiadome nadal nimi pozostawały.

- Po prostu chciałabym w końcu zaznać w swoim życiu trochę zasranego spokoju i być szczęśliwa.

Pokiwał powoli głową i odpalił nowego papierosa. Nawet nie zauważyłam, kiedy wypalił poprzedniego.

Spojrzałam w niebo. Widziałam na nim wiele niezidentyfikowanych punktów. Gwiazdy i konstelacje formowały się w istne cuda. Nie potrafiłam tego opisać. Czułam się, jakby wszystkie te malutkie punkciki idealnie mnie rozumiały, jakby czuły to wszystko od środka.

- Nie wydaje ci się, że one wszystkie cię obserwują? Patrzą tylko na ciebie i śledzą absolutnie każdy twój ruch - rozmarzyłam się, nagle postrzegając świat zupełnie inaczej, niż przez całe swoje życie.

- Pod warunkiem, że jest noc - zauważył słusznie i ułożył się wygodniej obok mnie, przez co nasze kolana zaczęły delikatnie się stykać. Znowu zaczęło ogarniać mnie to straszne uczucie. - Inaczej nie mogą mnie podziwiać - Uśmiechnął się. - A ja nie mogę podziwiać ich.

Drgnęłam. Absolutnie nie spodziewałam się po nim takich słów. Nie byłam na coś takiego przygotowana.

- A myślałaś kiedyś może o księżycu? O tym, jak zawsze w nocy towarzyszy każdemu człowiekowi. O tym, jaki przyjmuje kształt, czy kolor. Jak z nocy na noc staje się naszym najlepszym przyjacielem.

Nie chciałam psuć wyniosłości tej chwili. Po prostu nie. Niestety nie potrafiłam milczeć.

- A słońce? - wyszeptałam słabym, drżącym głosem.

- Rozświetla absolutnie wszystko, ale po czasie znika. Nie zostaje wystarczająco długo, aby dobrze nas poznać. Znika, ale za każdym razem wraca, lecz tylko w wygodnej dla siebie chwili.

Starłam wierzchem dłoni kilka pojedynczych łez spływających po moich policzkach.

- I nigdy, przenigdy się nie zmienia.

Więc żyliśmy w kłamstwie? Nie słońce, lecz księżyc prawdziwie nas od zawsze wspierał. Był, nawet jeśli go nie było. Bo słońce tchórzyło.

- Czasami naprawdę mam wrażenie, że należy mi się cały wszechświat - westchnęłam, łapiąc się za głowę. - A teraz dowiaduję się, że to ja należę się całemu wszechświatu.

To naprawdę było logiczne. Wszystko prezentowało się inaczej. Lepiej. Intensywniej. W kompletnie innych barwach.

- Ludzie są, kurwa, zerem naprzeciw tego wszystkiego - Wystrzeliłam rękoma w powietrze, nie mogąc objąć nimi niesamowitości wszystkich galaktyk.

Zaczynało mi być zimno. Trzęsłam się. Byłam jednak zbyt bardzo zdenerwowana, by teraz tak łatwo odpuścić. Musiałam usiedzieć w miejscu i skończyć to, co zaczęłam. Jakkolwiek.

- Zaczęłaś jeszcze przeklinać. Przeze mnie - Reid puścił mi oczko, a ja nie mogąc się powstrzymać, wymierzyłam mu kuksańca prosto w żebra. Parsknął śmiechem, a ja zawtórowałam mu tym samym.

Patrzyliśmy sobie w oczy, jak jeszcze nigdy wcześniej. Widzieliśmy w nich gwiazdy, konstelacje i układy planet. Cały wszechświat. Nie bałam się tego. To mnie fascynowało. Z każdą kolejną upływającą na zatraceniu nanosekundą coraz bardziej.

On mnie fascynował.

- Chyba powinniśmy zawrzeć rozejm - Odsunął się na znaczną odległość, więc zrobiłam to samo. Nawet nie zorientowałam się, kiedy tak bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Tak po prostu wyszło.

- Tak - chrząknęłam. - Tak, chyba powinniśmy.

I skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie chciałam zacząć tej znajomości od nowa. Od samych podstaw.

- Więc jesteśmy teraz na koleżeńskiej stopie?

Pierwszy raz poczułam tego wieczora tak wyraźnie zapach dymu papierosowego. Tak, chciałam go czuć. O dziwo wywołał we mnie pewien trudny do opisania rodzaj spokoju. Jakbym od zawsze kojarzyła go z czymś dobrym, a nawet niewinnym.

- Na to wychodzi - Przekręciłem głowę w bok, patrząc, jak chłopak wyrzucił gdzieś swój ostatni niedopałek. Zacisnęłam wargi i wstrzymałam powietrze, po czym z głośnym świstem je wyouściłam. Nie wiedziałam, czy nadal było ze mną wszystko w porządku. Być może tylko śniłam. - Nie spodziewałam się tego.

Reid ostatni raz rozglądnął się po otoczeniu, w którym się znajdowaliśmy i cicho westchnął, spuszczając głowę.

- Ja też.

* * * * *

8,8k słów. Jak na 9 dni, to raczej dobry wynik.

Następny rozdział, o ile mogę go tak w ogóle nazwać, będzie trochę inny od wszystkich. Bardzo inny od wszystkich, a dodatkowo w niestandardowym miejscu.

~ps 25, 17-18

Kocham i do następnego ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro