28. also, Verschwörung

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zanim jeszcze zdjął jedzenie z palnika kuchenki, Geiser znalazła się już na dole w o wiele bardziej eleganckim ubraniu niż zwykł ją widywać na co dzień. Dopasowaną marynarkę i białą koszulę zastąpiła czerwoną sukienką sięgającą nieco za kolano, zaś na stopach kobiety znalazły się obcasy, sprawiające, że jej twarz bez wysiłku znajdowała się na równi z twarzą Zygmunta.

— Co tam przygotowałeś?

Usiadła na najbliższym krześle, przy którym naszykował talerz i szklankę pełną wody z cytryną. Lepsze to niż sama woda, z pewnością bardziej estetyczne, a przy tym łatwe do zrobienia. Prawdopodobnie zmarnował połowę potrzebnego mu czasu na szukanie, gdzie u diabła Geiser trzymała właśnie cytrynę czy inne składniki.

— Shakushę — oznajmił dumnie, gasząc ogień przy garnku. Na brak zrozumienia w oczach kobiety, wyjaśnił, zadzierając podbródek: — Takie popularne żydowskie danie, jajka z sosem i warzywami, ale nie dodałem pomidora, bo nie lubię. I nawet nie miałaś.

— Znakomita decyzja, Żydku — odparła, wpatrując się w niego z pełnym zainteresowaniem, aż zrobiło się mu nieswojo. Nie był przyzwyczajony, że Niemka poświęca mu tyle uwagi i akurat nie jest zajęta pokazywaniem mu, gdzie jest jego miejsce w mniej lub bardziej gwałtowny sposób. — Choć na przyszłość nie radziłabym celować w potrawy twojej kultury, godne są raczej karmy dla Bełta i Bismarcka.

— Zapewniam, że przypadnie ci do gustu.

Miał wrażenie, że trochę rozgotował jajka, a sos wydawał się mu zbyt mało doprawiony, ale przecież nie miała specyficznie koszernych przypraw, a musiał unikać niekoszernego syfu tak często, jak się dało. Nawet, jeżeli tu nie miał pewności, czy aby Niemka nie przygotowywała w danych naczyniach czegoś nieodpowiedniego. Geiser uniosła brew ze zniecierpliwieniem.

— No, czekam? — A gdy jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, ponagliła natarczywiej: — Sama mam sobie nałożyć, czy podasz?

— A — wydukał, pospiesznie zabierając jej talerz sprzed nosa i nakładając na dobry początek odrobinę dania. 

Postanowił, że jak jej nie posmakuje, to on sobie zakonserwuje i zostawi do obozu. 

Rodion może umiał gotować i robił to całkiem nieźle, ale na żydowskiej kuchni nie znał się ni w ząb. Natomiast tłumaczenie, jak przygotować konkretną potrawę bez użycia słów, graniczyło z cudem. 

— Nie czekamy jeszcze na kogoś? — napomknął jeszcze, niepewnie zerkając na twarz towarzyszki.

— Ach, nie, nie. — Widząc, jak blondynowi ulżyło na tę wieść, parsknęła śmiechem. — Po prostu obok mnie mieszka taki starszy pan i czasem zanoszę mu obiady, bo sam nie przyzna, ale nie radzi już sobie.

— A twój... mąż?

To ostatnie słowo ledwo wydusił, nie potrafiąc przebrnąć przez myśl o jakimś przystojnym facecie w guście Geiser, który zaraz wejdzie do pomieszczenia, odłoży płaszcz i kapelusz, a potem pocałuje ją w policzek, co zdecydowanie powinno stanowić rolę kogoś innego, byle nie tego fagasa. Nieważne, kim owy fagas był.

— W oficjalnej wersji był marynarzem i zmarło mu się jakieś trzy lata temu. — Wzruszyła ramionami, ostrożnie wąchając zawartość swojego talerza. — Nieoficjalnie, to nigdy nie pojawił się żaden mężczyzna będący w stanie wytrzymać ze mną dłużej niż miesiąc.

— Cóż, nie wiem, ile się znamy, ale...

— Ciebie nawet nie liczę, 213769, mężczyzną może być wyłącznie aryjczyk, nie jakiś podczłowiek — przerwała mu. Dostrzegłszy, że ciągle stoi obok niej, dodała ze zniecierpliwieniem: — Usiądźżesz wreszcie i też coś zjedz, tylko nie nadwyręż sobie żołądka jedzeniem dla ludzi. No, prawie.

Fakt, po obozowej diecie jakiś porządny posiłek mógłby mu zaszkodzić, zdążył przestawić się na ciemny chleb, kawę i okazjonalnie jakieś drobne upominki od Geiser. Zgodnie z prośbą zabrał też odrobinę dla siebie i przycupnął na rogu stołu.

Od dawna nie siedział przy takim meblu, właściwie przy żadnym konkretnym meblu, właściwie to od dłuższego czasu jadł posiłki głównie na kolanach, toteż moment przysiadnięcia przy konkretnym blacie, w dodatku w towarzystwie tak ładnej kobiety, wydał się mu surrealistyczny.

Nie potrafił zwrócić wzroku na samą Geiser, a gardło zacisnęło mu się wyjątkowo nieprzyjemnie, nie pozwalając wydusić ani słowa. Przez kilka minut skupiał się na wciśnięciu w siebie jak największej ilości dania, co jakiś czas podnosząc wzrok na swoją towarzyszkę; za każdym razem jej jasne tęczówki wbijały w niego swoje spojrzenie, a on powoli całą uwagą wracał do posiłku.

— I jak, 213769? — zagadnęła, chyba bardziej dla samej rozmowy niżeli z prawdziwej ciekawości. — Smakuje ci ten twój wytwór?

— Jest... — Tu przerwał, by zastanowić się nad resztą wypowiedzi. — Niezgorszy. Znaczy, bo jadłem go już wiele razy i kilka razy sam przygotowywałem, więc bez różnicy, bardziej jestem ciekaw, czy tobie smakuje, nie byłem pewien czy polubisz ten rodzaj jedzenia, a jeszcze masz tu taką dziwną kuchenkę i chyba coś przypaliłem, jajka jakoś dziwnie...

Urwał, widząc jej rozczulony, dziwnie ciepły wyraz twarzy, uświadomił sobie, że gestykuluje, po czym położył ręce na kolanach, prędko prostując się jak tyczka. Bogowie, kiedyś był o wiele bardziej odprężony przy takich sytuacjach.

— Przejdziesz się do pana Sobieskiego z resztą kolacji? Mieszka zaraz obok, praktycznie za płotem.

Zanim skończyła mówić, poderwał się, zabrał cały garnek i sterczał już przy drzwiach, jak gdyby zupełnie nie gotów jej odmówić.

Co się z nim, u licha, działo? Kiedyś był świetnym buntownikiem, nigdy się nie poddawał i zawsze robił każdemu na złość, a teraz? Na byle prośbę Niemki był gotów choćby i wyskoczyć z okna.

— Tylko wróć potem prosto do mnie, maleńki, mówiłam ci, że mam plany na wieczór.

O cholera, o cholera, o cholera, powiedziała to w ten sposób, że Zygmunt prawdopodobnie cały poczerwieniał i nie chodziło bynajmniej tylko o twarz.

Pokiwał raz jeszcze głową, przez zaciśnięte gardło nie będąc w stanie wydusić najmniejszego dźwięku, zaś następnie speszony wyszedł z budynku i przekierował się pod sąsiedni dom, jakieś sto metrów dalej.

W tej chwili mógłby po prostu zostawić garnek i uciec w siną dal. Miał normalne ubrania, czuł się zdrowo, a zaczynało się powoli ocieplać, więc przy dozie szczęścia wróciłby do Warszawy i jakoś sobie poradził. Albo wyjechał za granicę, już lepiej do Rosji niż tutaj, gdzie nagonka na jego rasę nadal trwa. Lub do Anglii, czy do Palestyny. Jest wiele możliwości, wszędzie lepiej, byleby nie w Polsce.

Zanim zdążył sformułować do końca tę myśl, znalazł się już na wycieraczce przed nieodmalowanymi drzwiami, a jego ręka sama z siebie zapukała o framugę. Zamiast nieprzyjemnego, szorstkiego i spodziewanego języka, usłyszał jednak coś przyjemnie grzejącego serce:

— Nie będzie mi tu żaden szwabski gnojek na wycieraczkę zachodził! — powitał go sąsiad Geiser, zaraz z całą mocą swoich starczych, żylastych rąk otwierając wrota, o mało nie wyrzucając ich z framugi. — Łotry, mordercy, bandyci, szmuglerzy, męty!

Od stratowania drewnianą belką uchroniło go odpowiednio szybkie odskoczenie na bok, co z garnkiem pełnym żydowskiego gulaszu do najłatwiejszych nie należało, jednak staruszek nie zamierzał się poddawać. Ze sobą zabrał broń białą, przypominającą raczej szlachecką karabelę niż cokolwiek używanego współcześnie.

— Spokojnie, spokojnie, mam czyste intencje!

Zygmunt obronnie podniósł garnek, jak teraz zauważył, pomalowany w ludowe piktogramy kur biegających dookoła. Sobieskiemu jednak to nie wystarczało; dźgnął go lekko ostrzem w brzuch, podejrzliwie unosząc brew.

— A ciebie to akurat nie znam.

Ponownie trącił go mieczykiem, dla zasady. Jakby w tamtym momencie zdał sobie sprawę z dodatkowej okoliczności, przesunął mieczem pod jego brodę, i dzięki wszystkim siłom natury, Zygmunt nie zareagował tak, jak zareagowałby na to ze strony doktor Geiser.

Chociaż tyle.

— Jesteś ruskim szpiegiem, tak? Nieźleście opanowali nasz polski akcent, oj, nieźle, ale mnie nie zwiedziesz, radziecka szumowino. Gadaj, czego ode mnie chce ten wąsaty zbójec?

— Panie, ja nawet nie znam za dobrze ruskiego. — Nie za bardzo wiedział, jak wydostać się z tej sytuacji, także z braku lepszych pomysłów wcisnął mu w wolną rękę ostudzony garnek, co tym razem skołowało samego Sobieskiego. — Ja od pani Geiser, prosiła, żeby przynieść panu coś do jedzenia.

— Ta ladacznica! — Ku ogromnemu bólowi Zygmunta, mężczyzna odrzucił na bok naczynie od niego, rozlewając całą jego zawartość. Najwyraźniej widząc teraz w blondynie sojusznika, nachylił się nad nim, konspiracyjnie szepcząc mu do ucha: — Nie jedz nigdy niczego od tej wiedźmy, ona truje ludzi!

— To akurat ja przygotowałem — odparł, zakłopotany wciągając woń koniaku bijącą z ust sąsiada Niemki. — Zapewniam, że nie jest otrute.

— Tak ci się tylko wydaje, wydaje ci się.

Sobieski wszedł do swojego mieszkania, jednak Zygmunt ani nie chciał tam wchodzić, ani niczego nie potrafił wypatrzeć z zewnątrz; w środku panował niemiłosierny półmrok, jednak zapach skutecznie odstraszał od odkrywania tajemnicy nowych wymiarów.

Posiwiały staruszek wynurzył się ze środka z puszką fasoli i workiem ryżu, wpychając je młodszemu mężczyźnie do rąk, potem zaś wyciągnął z kieszeni garść cukierków na kaszel, kromkę wyschniętego chleba i papierosa, które dołożył do fascynującej sterty w ramionach Platsteina.

— Nie jedz niczego od tej latawicy, nigdy. — Złapał go za ramiona i potrząsnął boleśnie. — Nigdy, słyszałeś? Ona tak lubi sobie nowego chłopa przyprowadzić, otruć go i potem więcej go nie widać! Pewnie to samo z mężem zrobiła, diabelskie nasienie.

Zygmunt uznał, że kłótnia z tym człowiekiem nie ma więcej sensu, więc potulnie kiwał głową, pozwalając mu na monolog, choć zdecydowanie w tamtej chwili wolał być raczej w sypialni Geiser niż na tym nieuporządkowanym podwórku.

Na jakiś czas odpłynął myślami, zastanawiając się, co też kobieta dla niego szykowała, bowiem nie krył pewności, że jej plany muszą być powiązane z jego własnymi, jakiekolwiek się nie okażą. Że był jej potrzebny do realizacji owych planów, dlatego powinien się pospieszyć, stanąć przed nią, by móc ją raz jeszcze pocałować w cudowną, alabastrową szyję.

Zdecydowanie zbyt mało uwagi dotąd poświęcał doskonałości jej skóry, a faktycznie, im dłużej o niej myślał, tym bardziej wydawało mu się kuszące położyć na niej usta, wymamrotać jej imię, pogłaskać miękkie, miedziane loki...

— Już cię zaczarowała, cholera jedna! — Z transu wyrwał go głos Sobieskiego, najwyraźniej świadomego, że jego słuchacz teorii spiskowych takim dobrym słuchaczem jednak nie jest. — Musisz się stąd czym prędzej wynieść, przecież ona lada wieczór rozkroi cię na pół, wypije twoją krew i uszyje sobie nową suknię ze skóry! Robiła tak ciągle, z każdym facetem, codziennie była u niej piątka albo i tuzin!

Zamachał ramionami, chcąc podkreślić ogrom onej grozy. Zygmunt szczerze wątpił, czy mężczyzna nie przesadza; szwabka nie wydawała się typem kobiety przebierającym w mężczyznach jak w skarpetkach, w każdym razie z nim była w miarę stała.

Znaczy, to normalne, bo musiała go stale badać. Nie oczekiwał, że tylko jego traktowała w taki sposób, właściwie miał nadzieję, że dla każdego była taka dobra, wtedy mniej osób by cierpiało i w ogóle. Nie miał egoistycznej potrzeby bycia jedyną taką personą, gdzieżby tam.

— Ale spokojnie, mam na to lekarstwo — kontynuował Sobieski, pochylając się i wyciągając zza rozbitej doniczki na ganku na wpół wypitą butelkę po soku jabłkowym, pachnącą mimo wszystko jak czysty spirytus. — Łyknij sobie, chłopie, a ta czarownica nie będzie miała na ciebie wpływu. I idź stąd w pierony, mówię ci, bo jak cię dopadnie...

— Przejrzałem na oczy. — Otworzył powieki szerzej, tylko po to, by stary przestał się nim interesować i zmienił temat. — Tak, chyba wyjadę stąd do Argentyny, nawet nie wstąpię, żeby się z nią pożegnać, także to antidotum nie będzie mi potrzebne. — Uprzejmie odmówił przyjęcia butelki, jednak Sobieski tak czy inaczej wcisnął mu ją w ramiona. — Do widzenia i dziękuję pięknie.

— Wreszcie ktoś! — zawołał rozpromieniony mężczyzna, wyrzucając ręce w powietrze. — Słuchaj, paniczyku, myślałem, że zupełnie oszalałem, ale jednak! Chodź, wejdź, musisz pomóc mi rozpracować ich szajkę, jestem przekonany, że te jej koty jej w tym pomagają, ale to nie są koty, tylko dusze ludzkie zamknięte w ciele zmarłego zwierzaka, mam na to dowody. — Spróbował szarpnąć chłopaka za ramię, jednak tamten znajdował się już na szczęście poza posesją mężczyzny, w połowie drogi do mieszkania Geiser. Sobieski rozejrzał się z konsternacją, uniósł zaciśniętą pięść w górę i pogroził, nie wiedzieć komu: — Dowody!

Tymczasem Zygmunt odrzucił butelkę, ryż i całą resztę podejrzanych przedmiotów w pobliskie krzaki, otrzepał się z tego resztek i jak gdyby z nieprzyjemnego aromatu otaczającego faceta. Jakoś udało mu się zrozumieć, dlaczego sama Geiser wolała nie przychodzić tam osobiście.

I nie zamierzał wracać po garnek, nawet jeśli kobieta o to poprosi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro