35. alte Freunde greifen an

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Fabułę filmu Zygmunt mniej więcej zrozumiał — jakiś facet przyszedł do króla i zaczął mu polecać bezsensowne zmiany gospodarcze, w ogóle strasznie obłudny i dwulicowy był, a potem zachęcał tego władcę do szukania sobie kochanek. Trochę jak w „Świętoszku" Moliera, ale na odwrót. Po dwóch godzinach ta udręka się skończyła, wrednego typa ze wszystkiego usprawiedliwiono, a ten książę jakiś chyba umarł, w każdym razie nikt go nie lubił, chociaż wina dobitnie należała do tego wrednego dziada.

Mimo, że nie bał się aż tak, jak na początku, na świeże powietrze wyszedł z ulgą i musiał przez kilka sekund przyglądać się własnym butom, by uświadomić sobie ich czystość i brak pokrycia fekaliami, jakiego ostatnio doświadczył po podobnym zamknięciu. 

Tak, tu wszystko było w porządku. Pani Geiser ochroniła go przed całym złem, równie dobrze mógł się nie stresować przez czas trwania filmu.

— Wie hat es dir gefallen, Kätzchen? — zaczęła kobieta, chwytając go pod ramię. Tym razem przetłumaczyła pytanie, jednak Zygmunt zrozumiał je częściowo w jej ojczystym języku. Cóż zrobić, miał talent do lingwistyki, a właśnie spędził bite dwie godziny w takim trajkotaniu i nawet się skupiał. — Jak ci się podobało?

— Gut — odparł, zadowolony z siebie imitując szwabski akcent. — Aber sehr... — Zastanowił się, przygryzając końcówkę języka. — Langärmlig.

— Z długim rękawem? — zachichotała dziewczyna, roztrzepując mu włosy.

— Nein! — oburzył się, starając przypomnieć sobie słowo. — Langkarlig? Langdarlim? Longerich?

— Chyba kogoś tu przerósł język światowej potęgi?

— Nie, ćśś, sam dam radę — prychnął, poczynając masować skronie ze zdenerwowaniem. — Ly, a, ny, gy, wy, a, i, li, i ś... Langweilich!

— Brawo, brawo, mój mądrala. — Ujęła jego dłoń w lepszej pozycji, by faktycznie trzymać się go całym ciałem. — Bardzo cieszę się z twojej dojrzałości do nauki niemieckiego.

— To głupi język, lecz jestem przymuszony do rozumienia pewnych zwrotów — burknął, odwracając wzrok.

Nie zamierzał się uczyć więcej, niż konieczne, tyle tylko, co osłuchał się w tym dziwacznym filmie. Dalszą część wypowiedzi przerwał mu jednak o dziwo, wielkie dziwo, znajomy głos, zupełnie niespodziewany w takim miejscu.

— Stary! — Felek, jego Felek Zieliński, ten ze studiów w Warszawie, który dawno powinien zapomnieć o jego istnieniu, rzucił się mu na szyję i poklepał po plecach, nie zważając na obecność wyraźnie z tego niezadowolonej kobiety. — Chryste panie, jak tylko się dowiedzieliśmy, że zniknąłeś, zaczęliśmy cię szukać — wyjaśnił nieskładnie, nadal trzymając głowę gdzieś w okolicach karku Platsteina, na tyle skołowanego, by nie wypowiedzieć ani słowa. — Wiedziałem, wiedziałem, że się tam im nie dasz, gdzie cię nie wsadzą, tam się ustawisz.

A, no tak. Jego znajomi mogli się zmartwić zniknięciem w ten wiosenny wieczór, ale przecież w tych czasach co dwa dni jakiś sąsiad tracił członka rodziny, żadnej sensacji.

— Tak, wszystko gra — odparł, usiłując odkleić od siebie Zielińskiego, wyglądającego, jakby prawie miał się popłakać. Wolną dłonią blondyn chwycił za rękę stojącej nieopodal Geiser, której niezadowolenie przechodziło w delikatne rozbawienie.

— Byłeś tam w ogóle czy uciekłeś tym hitlerkom? Kontaktowałem się z Ernestem, on też cię szuka. — Matematyk pokiwał głową z przekonaniem, wreszcie wypuściwszy z objęć blondyna, faktycznie zasmarkawszy mu wcześniej ramię płaszcza. — Znaczy, nie cały czas, bo ma te swoje badania, wiesz, że teraz jest jakimś kierownikiem swojego oddziału czy coś takiego? Teraz nawet faszystowskie gnidy chcą go mieć w swoich szeregach!

— A jak z Kociakiem?

O to musiał zapytać. Starał się trzymać na dystans, aby nie przywiązywać się za bardzo do myśli powrotu. Był tu tylko na trzy dni, a kiedy to minie, czekał go pokój trzysta pięć przez kolejne dłużące się miesiące. Mimo tego zamknięcie na Przedmieściu Krakowskim wydawało się nader kuszącą opcją.

— Przez pierwszy miesiąc skomlał każdej nocy, ale Ernuś załatwił mu jakieś leki na uspokojenie. — To nieco mniej optymistyczna informacja, lecz przynajmniej odkrył, co tam u tego futrzanego wariata. — Biedactwo potrzebuje z kimś spać, twój chłop nie lubi mieć sierści na swojej połowie łóżka, a u mnie na pieska nie ma miejsca, wiesz jak jest.

Wzruszył ramionami, potrząsając przydługimi, ciemnymi włosami. Zdecydowanie potrzebował wizyty u fryzjera. Oboje potrzebowali.

Twój chłop? — zainteresowała się Geiser, unosząc lekko brwi. 

Zygmunt mocniej zacisnął dłoń na jej palcach, okropnie nie chcąc poruszać tego tematu.

— A, to pani jest z tobą? — Widocznie Zieliński miał kobietę trzymającą go za rękę za losowego przechodnia, no przecież. Poza kwestiami matematycznymi raczej nie umiał rozsądnie myśleć. — To przepraszam, przepraszam, niech się przedstawię; Feliks Kaduceusz Zieliński.

— Nie ma na drugie imię Kaduceusz, po prosto spodobała mu się ta nazwa i teraz ciągle się nią tytułuje — szepnął Zygmunt do ucha lekarce. Zaraz dodał: — To znajomy ze studiów. Matematycznych. A to — zwrócił się do Felka, taktownie obcierającego nos mankietem koszuli — moja przyjaciółka, Lisa.

Wolał nie używać nazwiska, lecz kiedy wymawiał jej imię, aż w żołądku go ścisnęło, zaś przez cały kręgosłup przepłynęła ekstatyczna fala Bóg wie czego.

— Miło, miło. — Felek spojrzał na kobietę jakoś podejrzliwie, może kojarząc ją z gazet, lecz nie na tyle dobrze, by przypisać jej twarz do konkretnej postaci. — To ile jeszcze zamierzasz siedzieć w tym szwabskim siedlisku? — ponownie zwrócił się do Zygmunta, jak gdyby obecność Geiser stała się tylko miłym dodatkiem.

— Że kiedy wracam do Warszawy?

Nie musiał udawać głupiego, dobrze wiedział, dokąd. Tyle, że chyba wcale nie chciał wracać.

— No, Erni od zmysłów odchodzi, cały czas się stresuje i smrodzi mi szlugami w mieszkaniu — prychnął zirytowany Zieliński. — Jakby swojego nie miał, idiota.

— Muszę cię zasmucić, drogi Felku — odezwała się Geiser bardzo powoli, przyciągając do siebie mocniej Zygmunta, jak oparzona drgnąwszy na męskie imię tak bardzo podchodzące pod kogoś bliskiego Zygmuntowi. — Ten człowiek nie ruszy się nigdzie poza Oświęcim i najbliższe okolice i on dobrze wie, dlaczego.

Przystanęła na palcach tak, aby z zadowoleniem i pełnią satysfakcji spojrzeć na Felka, nieco zaskoczonego takim obrotem spraw.

— A, czyli sobie teraz tutaj lalę znalazłeś? — Pokiwał z uznaniem głową, ciut zbyt długo utrzymując wzrok na wysokości zgrabnych piersi Geiser, mimo ciepłego płaszcza, cudownie widocznych. Cholera, jeśli Zygmunt kiedyś znajdzie okazję na ich ucałowanie... — No to nieźle, jak się Erneścik dowie, to chyba pozabija was oboje, nie ma co.

— Dlatego żaden Erneścik się nie dowie — podkreśliła bardzo powoli Niemka, zupełnie jak mówiąc do kogoś o spowolnionym toku myślenia. Zygmunt tego nie wykluczał. — Jeśli nagle wpadniesz na genialny pomysł opowiedzenia mu tej historii, po prostu przypomnij sobie moje nazwisko. Geiser.

Odczekała chwilę, lecz oczekiwania reakcja się nie pojawiła. Zamiast tego Felek zachichotał.

— Ah, czyli jeszcze do tego to szwabka? — Zasłonił usta dłonią, dla poratowania własnej godności. — To nieźle ci się złożyło, jedna na milion szwabka, która nie chce cię zamordować ani zamknąć w obozie, a zamiast tego oferuje tere–fere. — Wydmuchnął głęboko powietrze, nadal rozbawiony. — Chyba, że cię tym przekupiła, żebyś dał się zaciągnąć do łóżka?

— Zygmunt, idziemy — burknęła Geiser, chwytając Żyda pod ramię.

Jednak zaskakując samego siebie, blondyn się nie poruszył. Jego wzrok ochłodniał, powieki nieco opadły, a łopatki dla odmiany odchyliły się do tyłu, gdy tułów ustawił się w idealnie cienką, prostą linię. Już nawet nie czuł tego przyjemnego ciepła na dźwięk własnego imienia. Wyparowało zastąpione innymi, mniej pozytywnymi emocjami.

— Zapewniam, że pani Geiser ani nie chodzi o łóżkowe sprawy, ani nigdy nie zamierzała mnie zabić — wyartykułował bez ani jednego zachwiania, mimo tendencji do jąkania się i gubienia wątku na co dzień. — Nie jest też twoją znajomą, dlatego porządne maniery zobowiązują, żebyś zwracał się do niej z odpowiednim szacunkiem i pocałował jej dłoń na powitanie. Poza tym, nie jestem jakąś tanią kurwą, bardziej szanuję swoją godność i życie, co zresztą powinieneś już zauważyć. — W ciągu kilku sekund sprawił, że Felek nie był w stanie oderwać wzroku od błękitnych tęczówek. Czasem mu się to udawało, nie tylko z przyjaciółmi, stąd też jego umiejętność przeżycia w trudnych warunkach, jednak tak dawno nie miał okazji się z tym ćwiczyć, że niemal zupełnie wyszedł z wprawy. — Gdybym chciał wrócić do Warszawy, nie byłoby z tym większego problemu, jednakże w Oświęcimiu jest mi dobrze, a nawet lepiej niż u Ernesta. — To imię dość dziwnie zabrzmiało mu w ustach, trochę jak spalony, polany tanim spirytusem stek. — Pisać mogę zewsząd, a normalnej pracy i tak nie znajdę, tego jego Schindlera i tak zawiesili, a też nie jestem byle rzemieślnikiem, żeby buty wyrabiać. Więc jeśli zamierzasz się widzieć z Ernim i coś mu przekazać, polecam to.

Tu mało elegancko uniósł przed twarz środkowy palec, odwrócił się do Geiser i złapał się jej ramienia, rozpaczliwie potrzebując kobiecego ramienia jak najprędzej.

Lekarka uśmiechnęła się lekko, nie kryjąc podziwu albo czegoś w tym rodzaju. Ściągnęła go za skrawek koszuli i pogłaskała po włosach, po czym pociągnęła z powrotem do samochodu, zaparkowanego gdzieś pod kinem, aby bezpiecznie mogli wrócić do domu. 

Tylko on i jego Lisa. On i jego piękna, mądra i wspaniała kobieta.

Mimo swoistego wybuchu, gdy usiadł w samochodzie ogarnęła go swoista fala ulgi, ciepła i bezpieczeństwa, jedna z wielu na jakie się ostatnio natykał. Tak, miał zostać w Oświęcimiu i nie czuł się z tego powodu źle. Tak, po tych krótkich dniach miał wrócić do obozu, ale czuł z tego powodu mniejszą żałobę niż na myśl o zamieszkaniu z powrotem w Warszawie. Mógłby być gdziekolwiek, byle z jego panią.

Nie zauważył nawet, kiedy szwabka zdążyła wyjechać z obszaru stricte zabudowanego. Nie dość, że to nieoczekiwane spotkanie z Feliksem zbiło go nieznacznie z względnie codziennego pantałyku, to jeszcze ulice były zaskakująco spokojne i przejezdne, a jego towarzyszka jak najbardziej potrafiła wykorzystać takie warunki drogowe na swoją korzyść, w ciszy i w pełni skupiając się, wydawać by się mogło, tylko na kontrolowaniu swojego mercedesa i wszelkich jego ruchów.

Zakręty brała wyjątkowo łagodnie, jak na siebie, a i biegami rozporządzała zaskakująco oszczędnie i przemyślnie, jakby dawała jakiś pokaz jazdy modelowej; sama zapewne określiłaby ją mianem modelowej nudy. Jak na szwabkę, automobil prowadziła zazwyczaj zaskakująco nieszwabsko. Precyzyjnie i łagodnie wyprzedzili jakąś furmankę, zjeżdżając już z bardziej utwardzonej drogi, po czym skręcili w jakąś jej odnogę, prowadzącą najwyraźniej przez mizerny zagajnik i na znacznym odcinku prostą jak drut.

Totalna nuda, ale Geiser chyba wciąż nie zamierzała im trasy urozmaicać, jakkolwiek miałoby to nastąpić.

— Nie myślałam, że umiesz wykorzystać swoją niewyparzoną buźkę w taki ładny sposób — rzuciła, niby od niechcenia i wciąż pedantycznie skupiona na drodze. Po tym dodała, nieco niezręcznie: — Całkiem dobrze to rozegrałeś. 

Nie odpowiedział jej, o dziwo, zajęty prędzej własnymi odczuciami, rozmyślaniem, niż czymkolwiek pochodzącym ze świata realnego. Zwolniła więc, zatrzymała pojazd na szerokim poboczu i zgasiła silnik, zaciągając przedtem ręczny i wrzucając luz. 

Położyła Zygmuntowi rękę na kolanie, co widocznie wyrwało go z chwilowego zamyślenia. 

— Wszystko w porządku, Schatz? Jesteś jakiś niewyraźny.

— Tak, tak — odpowiedział jej z roztargnieniem i przesadną nonszalancją, machając dłonią na potwierdzenie własnych słów i adekwatnego do nich samopoczucia. — To ten film, tak go sobie kontempluję i w ogóle. No i niemiecki. Paskudny język, ale coś tam zaczynam rozumieć. Pan Anioł Śmierci, co jest kretyńskim przezwiskiem, na pewno by się ucieszył. On to nic, tylko by po niemiecku mówił.

— Zaskakująco często mówisz mi ostatnio o Josefie. Powinnam napomknąć Rodionowi, że ma konkurencję? Ostrzegam, że będziesz miał godnego przeciwnika. Nie chcesz wiedzieć, co wyprawiał po aneksji Jugosławii.

— Chyba kiedyś mi wspominał.

Niemal alarmujący był brak jakiejś kreatywnej pyskówki, czy choćby wysoce oburzonego prychnięcia ze strony mężczyzny. Znając życie, po takiej insynuacji raczej strzeliłby czymś ukazującym zarówno jego załamanie domysłami wrednej szwabki, jak i jego ewidentną pogardą dla rzeczonego wcześniej Mengele.

Może i Geiser nie znała Żyda jakoś bardzo długo, ledwie parę miesięcy, ale trochę się orientowała w jego reakcjach i prawdopodobnych odpowiedziach na konkretne zaczepki. Jednak z drugiej strony, wyglądało na to, że z całą pewnością wciąż istnieli ludzie znający go lepiej, dłużej i w dodatku niebędący chyba żadną rodziną biologicznie. Ewentualnie dalekie kuzynostwo, ale nawet w to powątpiewała.

Wątpliwości nie ulegało jednak, że znali się długo. Kiedyś nawet jej o nim wspominał, co prawda w gorączce i majaczeniu, więc wyglądało na to, że po prostu wtedy odtwarzał sobie jakieś wspomnienia czy cokolwiek. Ciekawe, czy jawił mu się również ów Ernest, o którym wspomniał im Feliks.

Z całą pewnością nie powinna czuć niechęci do kogoś, kogo nawet nie poznała. To byłby absurd. Czysty absurd.

— Więc teoretycznie ten cały czas miałeś chłopa?

Nie, nie, nie, to się nie działo, ona nie brzmiała jak zazdrosna żonka, której najwyższą ambicją jest podanie mężczyźnie kapci, kiedy ten wróci z pracy i zajęcie się siódemką dzieci, które z radością pozwoliła mu sobie zmajstrować!

Po prostu była tego ciekawa, to nie zazdrość, zazdrosnym można być o coś realnego i obecnego, a nie o definitywną przeszłość danego osobnika. Teraz Zygmunt był jej, a nie żadnego śmiesznego warszawiaczka. Pewnie w ogóle ten Polaczek ma gorszą pracę, nieważne co Zieliński mówił, mniejszy animusz i w ogóle.

I nawet, jeżeli ten ich wspólny znajomy mu o nich wspomni, na sam dźwięk jej nazwiska powinien sobie odpuścić. Może nawet skojarzy to sobie z tym miernym pseudonimem, który widziała kiedyś w gazecie i zupełnie czoło mu stanie z przerażenia. To naturalna potrzeba dominacji i budzenia odpowiedniego szacunku, nic więcej.

— Ernesta? — uzupełniła.

— Nie mówmy o nim — uciął szybko, zaskakująco niemal szybko i złapał ją za dłoń, odruchowo przytulając ją do klatki piersiowej, jak w kinie. — Nie chcę go, zostawmy temat, teraz jesteś tylko ty i jest mi dobrze, pani Geiser, proszę, zostawmy ten temat.

Brzmiał równocześnie stanowczo i niemal błagalnie, osobliwa sprawa.

Ujął jej dłoń w swoje obie i przytrzymał przy sobie jak ulubioną przytulankę, kuląc nieco ramiona i przymykając oczy, na co Geiser poczuła wręcz niecodzienną falę opiekuńczości. Zygmunt był od niej dobre dziesięć centymetrów wyższy, nabrał już sylwetki zdrowszej na tyle, że fizycznie z pewnością był silniejszy, co do wieku nie była pewna, ale wyglądał raczej na jej rówieśnika.

Równocześnie czuła, jakby był delikatnym, porcelanowym księciem, z włosami przetykanymi najczystszym złotem i skórą gładszą od najdoskonalszego jedwabiu. Nic nie robiąc sobie z klasycznych standardów społecznych, chciała go objąć, otoczyć ramionami i schować przed wszystkim, co mogło na niego czyhać. Nigdy wcześniej nie wydał jej się taki kruchy i taki... cenny.

Wcześniej też czuła, że był niezwykły, jasne, po prostu teraz było tak, jakby w pokoju jej umysłu odpowiedzialnym za przechowanie tej informacji ktoś zapalił światło, jasne i niepozostawiające niedomówień. Zygmunt był ważny, nadzwyczaj wartościowy i chciała o niego dbać bardziej, niż dba się o prosty obiekt badań. Był tylko jej.

Jej Zygmunt.

Zorientowała się, że od czasu ostatniej wypowiedzi mężczyzny minął już jakiś czas, a ona nie odpowiedziała; po prostu pozwoliła mu trzymać swoją dłoń, utrzymywała własny, spokojny oddech i wpatrywała w jego profil twarzy, analizując szlachetną linię nosa, różowe usteczka, błyskające złotem pojedyncze włoski zarostu. Pomyślała, że jest naprawdę piękny.

— Dobrze, zostawiamy temat.

Na jej słowa poruszył się lekko, poprawiając uchwyt na jej ręce i po momencie namysłu złożył delikatny pocałunek na samym środku dłoni Niemki. Zanim jednak zdążył przejść z wargami na knykcie lub palce, co było całkiem prawdopodobne, kobieta wysunęła się z niezbyt mocnego już uścisku, żeby delikatnie pogłaskać policzek semity.

Zamruczał cicho, czując jak następnie drobne palce wplatają się także luźno między kosmyki włosów, po czym cofają się po to, żeby poprawić pozycję oprawek jego okularów i zostawiają jego twarz już na dobre.

— W domu muszę dokończyć pracę, a tobie wymyślę jakieś zajęcie. I przyjdę to sprawdzić. Zrobisz co ci każę i będziesz mógł się pobawić w odkrywcę, jak dzisiaj rano, możesz nawet w podobnym stroju co przy okazji robienia mi kawy. — Mrugnęła do niego, z zadowoleniem rejestrując, że zawstydził się tak, jak zwykle. — Tylko tym razem faktycznie się tym zajmij. Mogę na to liczyć?

Wychodziło na to, że mogła. A odpalając mercedesa z powrotem zastanawiała się, czysto teoretycznie, czy donos na pewnego podejrzanego typa z Warszawy, wysoko postawionego i zapewne spiskującego przeciwko Rzeszy, z zastrzeżeniem żeby jego psa bezpiecznie zarekwirowano i dostarczono samej Frau Geiser, byłby opłacalny. Bo wykonalny to na pewno, znając życie to gestapo już dziwniejsze rozkazy miało za sobą.

Bądź co bądź, taka wizja była przyjemna; najwyraźniej Żydek tęsknił za zwierzakiem z wzajemnością i w sumie nie było to niczym dziwnym, więc taki manewr mógłby go całkiem nieźle uszczęśliwić. Nie to, żeby myślała o tym tak zupełnie serio. Gdzie niby miałby trzymać psa, będąc więźniem obozu koncentracyjnego?

Wyjątkowo i wybiórczo postanowiła nie myśleć o prostym i przyjemnym rozwiązaniu. Mogłaby się jeszcze na nie nastawić, i co wtedy?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro