43. Eifersuchtsszenen einer Ärztin

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*nota autora; jako, że rozdział z perspektywy Geiser w dużej części, w nawiasach kwadratowych dodam tłumaczenia dialogów

— Du meinst, wir sollten... was tun? [Masz na myśli, że mamy... co zrobić?]

Westchnęła i potarła skroń palcami, dla własnego spokoju ducha nie patrząc nawet na trzech wyraźnie skofundowanych, ale jeszcze nie zdenerwowanych facetów w mundurach przed sobą. Kiedy napomknęła komuś w dowództwie o tym, że zasłyszała rozmowę swoich obiektów badawczych i że dowiedziała się o adresie przynajmniej jednego sympatyzującego z Żydami Polaczka, który ukrywał takowych poza gettem i wyszedł z tego bez większych uszczerbków, nie spodziewała się reakcji w takim szybkim tempie.

Ledwie parę dni po tym w jej gabinecie pojawił się jeden z pracowników biurowych KL Auschwitz wraz z dwoma gestapowcami. Zapytali ją uprzejmie o adres, ona zapisała im go czytelnym pismem na karteczce, dodając jeszcze nazwisko delikwenta, oni podziękowali i gdy już mieli się pożegnać, wtrąciła jeszcze jedną prośbę, która nie była niczym wielkim ani skomplikowanym.

Mimo tego, mężczyźni wyglądali, jakby zaproponowała im ułaskawienie tamtego Polaczka albo zjedzenie własnych czapek.

— Wenn der Abschaum irgendwelche Haustiere hat, bringt sie mir, unversehrt — wyartykułowała, precyzyjnie akcentując słowa klucze. — Katzen oder Hunde. Wenn er Fische hat, lass sie, ebenso Nagetiere, aber Katze oder Hund sollen hierher oder direkt zu mir nach Hause gebracht werden. Sehen Sie, Deutsche, die den Tieren ein besseres Zuhause geben, machen uns noch mehr zu Menschen. Neuigkeiten werden sich verbreiten. Es wird psychologische Auswirkungen haben. Wir sind die Guten, das ist offensichtlich und sollte allgemein bekannt sein. Tieren zu helfen, nachdem die Welt durch die Isolierung der Juden gesäubert wurde, ist das nicht eine gute Sache? Auch der Verlust des tierischen Begleiters kann ein nettes Kompartiment für den Rest der Verdrängung seine — zachichotała, wkładając długopis z powrotem za pasek, niby szykując się powoli do kolejnego obchodu. — Kann ich auf Ihre Hilfe zählen, Herren?

[Jeżeli szumowina ma jakieś zwierzęta domowe, dostarczcie mi je, nieuszkodzone. Koty albo psy. Jeżeli ma rybki, zostawcie, tak samo gryzonie, ale kota czy psa powinniście przetransportować tutaj albo bezpośrednio do mojego domu. Widzą panowie, Niemcy, dając zwierzętom lepszy dom, to właśnie czyni nas bardziej ludzkimi. Wieści się rozniosą. To będzie miało psychologiczny efekt. Jesteśmy tymi dobrymi, to oczywiste i powinno być powszechnie wiadome. Pomaganie zwierzętom po tym, jak oczyściliśmy świat przez izolację Żydów, czy to nie dobra rzecz? A utrata towarzysza może być miłym dodatkiem do reszty represji. Mogę liczyć na pańską pomoc, panowie?]

Biurokrata skinął głową na swoich towarzyszy, a ci stuknęli obcasami oficerek, jak zwykle bywało po przyjęciu meldunku czy czegokolwiek. Chociaż stricte gestapowcom jeszcze nigdy nie rozkazywała.

— Gut, dass wir Leute wie Sie haben, Frau Geiser. Sie werden darüber informiert, wie die Situation ist. Wir gehen besser wieder an die Arbeit, also leb wohl und heil Hitler. [Dobrze, że mamy takich ludzi jak pani, pani Geiser. Będzie pani poinformowana o tym, jak się przedstawia sytuacja. Lepiej będziemy wracać do pracy, tak więc żegnam i heil Hitler.]

— Danke schön. Heil Hitler. [Dziękuję serdecznie. Heil Hitler.]

Parę dni później, kiedy niedługo po odebraniu przez kobietę telefonu z Warszawy ci sami dwaj mężczyźni przywieźli do jej domu zaskakująco wielkiego i miotającego się na wszystkie strony Kota, pomyślała, że być może to nie była najrozsądniejsza decyzja w jej życiu.

Przytomnie przypomniała sobie, że w okolicach mieszkał ktoś, kto zajmował się małą hodowlą psów i jakimś cudem (no, głównie to niemieckimi papierami i częściowo również gotówką) udało jej się delikwenta przekonać do chwilowego zakwaterowania zwierzaka, dopóki nie wymyśli, jak uchronić Bełta i Bismarcka przed niechybnym przedzierzgnięciem się w zwierzynę łowną.

Szczerze mówiąc, wolała swoje koty nie w strzępach, a wybitnie łowne usposobienie nadaktywnego psiaka nie było raczej skore do kompromisu w tej materii. Może Żydek będzie wiedział, jak utrzymać zwierzę w odpowiedniej dyscyplinie. Obecnie jednak, szanse zapytania go o to i uzyskania precyzyjnej odpowiedzi bez problemu były dosyć niskie, głównie przez chwilowo ekstremalne warunki ich bytowania.

Rodion z obtartymi od smyczy dłońmi przysiadł na losowym pieńku niedaleko automobilu Geiser i próbował odpalić papierosa od miernej zapałki, starając się przy tym jak najmniej uszkodzić już i tak poturbowane ręce. Może i miał jutro dostać za tą fatygę dzień wolny od obowiązków prawej ręki szwabskiej doktor i dodatkową paczkę papierosów, ale to chyba nie było do końca tego warte, patrząc na aktualną kondycję jego kończyn, płuc i tak dalej.

Tyle dobrego, że teraz dostał chwilę przerwy przed odprowadzeniem psiaka z powrotem do jego miejsca zakwaterowania, bo Niemka wraz ze swoim obiektem badań i jego pupilem zniknęli gdzieś w gęstwinie. Najwyraźniej parogodzinny spacer był dla futrzaka dziecinną igraszką, a dla jego ewentualnych towarzyszy istnym biegiem przełajowym. Nie zdziwiłby się widząc, jak wyglądają teraz 213769 i jego protektorka.

Przewiązany smyczą w pasie Zygmunt z powrotem próbował nawyknąć do wyjątkowej energii psa i nawigować nim jako tako, byle nie wylądować na twarzy ani twarzą na drzewie, a Lisa rozpaczliwie trzymała się jego ramienia, próbując utrzymywać tempo i nie stanowić większego utrudnienia. Cóż, jeżeli wyobrażała sobie sielankową przechadzkę z miłym, futrzanym dodatkiem, to powinna wziąć po prostu któregoś ze swoich sierściuchów i nosić na rękach po lesie, optymistycznie zakładając że stwór zaśnie i nie spróbuje uciec z ramion swojej właścicielki.

Też w sumie naiwne myślenie, patrząc na to, jakie wredne bywały jej kocury. Przynajmniej odzwierciedlały osobowość samej Geiser.

— Myślałam, że futrzany wariat to tylko taka zwyczajowa nazwa na zwierzątko. Wiesz, tak jak ja nazywam Bełta mordką świńską, albo Bismarcka wielką bestią — zauważyła, starając się brzmieć niefrasobliwie, kiedy Kot na moment zatrzymał się pod jakimś drzewem, najwyraźniej zaabsorbowany siedzącą na nim wiewiórką.

Nie wyszło, bo brała zdecydowanie zbyt głębokie oddechy i kurczowo przylepiała się do Żyda.

— To zwyczajna nazwa na zwierzaka, on po prostu jest wariatem i ma futro, taki już z niego pies. — Wyszczerzył się, korzystając z tego, że pies próbował właśnie (z marnym skutkiem) wskoczyć na drzewo i zjeść gryzonia. — Skąd go wzięłaś? Znaczy, widać że to Kociak, a Kociak był przecież w Warszawie, w moim dawnym...

— Właśnie sobie odpowiedziałeś, Żydku. Z Warszawy go wzięłam.

— No ale jak? Przecież byłaś cały czas tutaj, przychodziłaś do mnie codziennie i w ogóle!

— Uznajmy, że kilku kolegów było mi winnych przysługę za pewną informację. A że wydawało mi się, że lubisz psy, to postanowiłam ci sprawić trochę radości. Chociaż, przyznam, przez te twoje fochy przez moment chciałam z tego zrezygnować. Możesz się tylko cieszyć, że tak ci pobłażam.

Gdyby nie to, że Kot właśnie z powrotem wyrwał do przodu względnie stabilnym truchtem, zapewne podkreśliłaby jakoś swoją dominację i fakt okazania Żydowi niezwykłej łaski, i tak dalej, i tak dalej.

Platstein przewrócił oczami, kiedy udało mu się ściągnąć nieco smycz i doprowadzić do tempa względnie spacerowego. Chwilę przemieszczali się we względnej ciszy, jednak po chwili w blondwłosej głowie zakiełkowała kolejna myśl i bliżej niewyjaśniona luka fabularna zdawkowego wyjaśnienia kobiety.

Co z Ernestem, który teoretycznie owym zwierzakiem się zajmował, zgodnie z relacją Zielińskiego? Kazała go zastrzelić? Aresztować? Przywieźli go tu razem z Kociakiem i teraz mógł się na niego natknąć na korytarzach wokół trzysta piątki albo zobaczyć gdzieś w obozie?

Nie, nie. Nie podobało mu się ta ostatnia opcja. Gorsza byłaby chyba tylko Geiser biorąca jego byłego faceta do siebie, jako nowy obiekt badań tuż obok Zygmunta, czy coś. Wolał tego nie roztrząsać ani tym bardziej nie chciał zobaczyć znajomej, poważnej twarzy po powrocie do obozu.

Pies znowu zaczął szczekać, zauważając coś wybitnie interesującego w pobliskim krzaku i wyrywając do przodu tak, że kobieta musiała wczepić się w jego ramię oburącz. Na szczęście nie ważyła zbyt wiele, więc nie spowalniała tej szalonej gonitwy w jakimś znaczącym stopniu. Co za urocza drobinka.

— Zawsze jest taki narwany? — jęknęła z umęczeniem, ponownie zmuszona do zmiany tempa.

— Zawsze, dlatego to ja zawsze z nim wychodziłem. Kiedyś prawie skoczył na jakiegoś szwaba w mundurze, ale to było jeszcze przed tym całym syfem z wywózkami do obozów, więc nie zaszczyciłbym cię obecnością wcześniej.

— Dobrze dla moich nerwów, paskudny buntowniku. Umiesz skierować nas z powrotem do automobilu? W sensie, panujesz w ogóle nad trasą Kota?

— Oczywiście że panuję! — prychnął, pozując na urażonego, a jego pupil sapnął coś brzmiącego potakująco. — Skąd w ogóle pomysł, że nie panuję nad takim psiakiem?

Psiak podskoczył wesoło, zmieniając tor ruchu o dobre sto dwadzieścia stopni; chyba usłyszał zająca, czy coś takiego. Geiser fuknęła z istną frustracją.

— Bo wlecze nas za sobą jak jakiś zbędny balast i mam wrażenie, że na błocie ślizgalibyśmy się za nim jak na nartach. Poza tym, musimy zaraz wracać do obozu. Teoretycznie mam przepustkę na cały dzień i z Josefem ostatnio załatwiliśmy sobie zupełną swobodę w eksperymentach, ale wciąż, mam coś do załatwienia, potem chcę zrobić obchód przy obiektach tyfusowych i przygotowania do transfuzji krwi.

— Naprawdę musimy, pani Geiser? — zaciągnął, przechylając głowę nieco w jej stronę, acz nie na tyle, żeby podskakująca miedziana czupryna wraz z kobiecą czaszką pod spodem uszkodziła mu żuchwę. — Jest przecież miło, a Rodia pilnuje ci auta, jeżeli chodzi o to.

— Na pewno usłyszy, jak ktoś podejdzie.

— Dobra, może i nie usłyszy, ale zobaczy i w razie co pokona napastnika swoimi sowieckimi trikami. Jak wrócimy do auta, będziesz miała superowego trupa do badania i się ucieszysz, o. Bo lubisz trupy.

— Ty będziesz trupem do badania, jak nie skończysz z tym pyskatym nastawieniem — mruknęła, samemu ciągnąc go za rękę w lewo, zapewne nakierowując go na właściwą trasę prowadzącą prosto do smolistego mercedesa.

Musiało to kosztować ją zaskakującą ilość energii, tym bardziej, że względnie się udało.

— Czyli mnie też lubisz?

— Jeżeli jesteś grzeczny i cichutki, to owszem, 213769.

— A dlaczego w takim razie sama zaczynasz ze mną rozmowy?

— Dla sprawdzenia twojej ugodowości. Naprawdę, jesteś dzisiaj przeraźliwie wyszczekany — zauważyła, nie bez dozy satysfakcji ze swojej mimowolnej gry słownej.

— No wiesz, na zewnątrz przynajmniej mogę z tobą porozmawiać. — Tego brakowało mu w trzysta piątce niemal tak samo, jak przestrzeni do ewentualnego rozprostowania kończyn, wygodnych mebli czy artykułów piśmienniczych; kontakt z drugim człowiekiem był przecież dla ekstrawertyka rzeczą tak samo ważną, jak dla introwertyka możliwość zupełnego odcięcia się od ludzi raz na jakiś czas. — Tu przynajmniej mi odpowiadasz.

— W obozie też mogę odpowiedzieć, tylko że albo po niemiecku, albo losową formą przemocy za brak poszanowania panującej powszechnie dyscypliny niemieckiej. A że nie decydujesz się na używanie języka wyższego w rozmowach ze mną, to cóż. Twój wybór i w pełni ci na to pozwalam.

— No ale to paskudny język! Polski brzmi ładniej, japoński ładniej, francuski też nawet... Au!

Nie wiadomo, czy celowo, czy nie, ale obcas damskiego buta, zaskakująco solidnego, wylądował mu właśnie na palcach u nogi. Potknął się nieskoordynowanie, jednak jakimś cudem uniknął upadku, głównie dlatego, że zaaferowany takim poruszeniem pańcia Kot zatrzymał się i potruchtał w stronę Zygmunta, teraz trzymającego się asekuracyjnie losowej gałęzi.

Skorygował pozycję tak, żeby nie upaść po puszczeniu chwasta, po czym na chwilę przyklęknął przed psem, tarmosząc go za uszy, wesoło zagadując do niego pół–polskim, pół–jidysz i nie dając mu zjeść swoich okularów, nieważne jak bardzo chciał tego pies. Posiadał mięciutkie złote uszy, ale to jeszcze nie dawało mu aż takich przywilejów.

Geiser, która przezornie puściła ramię semity tuż przed zaburzeniem jego równowagi w sensie jak najbardziej fizycznym, splotła ręce na piersi i uniosła prawą brew w manierze czegoś pomiędzy politowaniem a rozczuleniem. Pies był na swój piekielny sposób przerażający i nadal nie zamierzała wystawiać Bełta i Bismarcka na pożarcie tego potężnego stworzenia, ale wyglądało na to, że Żydek był całkiem kontent z jego obecności. No a już na pewno był mniej cięty na nią samą, niż te plus minus dwie godziny temu.

Nie zamierzała od razu rzucać się z motyką na słońce i ryzykować wszystkiego, jednak nie znaczyło to przecież, że zamierzała zostawić 213769 na wieki wieków w obozie samego sobie. Platstein miał najwyraźniej na ten temat inne zdanie i nie zanosiło się na to, żeby je zmienił. Jasne, rozumiała frustrację, nawet za ten miniaturowy wybuch mógł ponieść mniejsze konsekwencje niż teoretycznie powinien (nie zginął przecież, tylko musiał posiedzieć przez chwilę cicho, prawda?). Ale takie dobitne informowanie jej, z kim wolałby teraz przebywać, w mniej czy bardziej wyraźny sposób?

Czy ona właśnie, mniej czy bardziej świadomie, zrobiła się zazdrosna o losową kobietę, o której interakcji z Zygmuntem wiedziała? I to przez coś, co równie dobrze mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności, a nie celowym prztykiem w jej stronę?

Idiotyzm, i po uświadamieniu sobie tego natychmiast potrząsnęła głową w celu otrzeźwienia umysłu, ale miała świadomość, co zaszło. A to w zupełności nie przystawało świadomej swojej dominacji Niemce. 213769 był jej. Nie spojrzałby na inną przedstawicielkę płci pięknej, czy nawet przedstawiciela płci męskiej tak, jak patrzył na nią.

Chociaż, fakt faktem, tamta Francuzka nie wyglądała najgorzej i wydawała się miła. A już na solidne dziewięćdziesiąt procent nie ustawiałaby Platsteina do pionu tak brutalnie i zdecydowanie, jak sama Geiser. Ani nie pozwoliłaby na jego pobyt w obozie koncentracyjnym, nawet przejściowy. Szlag by to.

Czuła, że dla własnego spokoju będzie chyba musiała potwierdzić swoje domysły albo zaznaczyć własną pozycję w jakikolwiek sposób.

— 213769, chodź już. Chyba widzę automobil. — Złapała za kołnierz czarnego płaszcza i w znaczącym geście podciągnęła go w górę. — Rodii papieros stygnie, no wstawaj, maleńki.

Niechętnie się podniósł, w akompaniamencie nieznacznego skomlenia ze strony podle porzuconego psiaka przycupniętego teraz u nóg pana.

Kobieta przekręciła nieco głowę i po sekundzie czy dwóch zastanowienia objęła Żyda ramionami w pasie, korzystając z chwilowo statycznej pozycji, po czym zaczęła, brzmiąc jakby nie do końca wiedziała, co robić:

— Ja wiem, że bardzo lubisz Kotka, ale naprawdę wypadałoby powoli wracać. Będziemy go przecież co jakiś czas odwiedzać, wiesz? Zameldowałam go w niezłym miejscu, dosłownie kilka domów ode mnie, więc o wikt i opierunek dla niego się nie martw. A w obozie możesz mi oddać ,,Mein Kampf'', skoro nie trafił w twój gust.

— To zdecydowanie nie jest mój gust — parsknął, na szczęście zachowując swój rezon i butę. Czyli chyba było już w porządku. — Nie masz może jakichś dobrych, polskich książek?

— Nie. Chodź już, marudo.

Rozsądnie pominęła wzmiankę o jego własnym dziele i odkleiła się od niego, na własne szczęście; moment po tym Kot podniósł się, otrząsnął i względnie dziarsko ruszył do przodu, najwyraźniej też przyuważywszy komunistę przed nimi. Cóż, biedny Rodion. Grunt, że chociaż papierosa dokończył.

Pies z zainteresowaniem obwąchał niedopałek, prawdopodobnie konsumując przy tym sporą jego część, kiedy Zygmunt z bólem serca odplątywał od siebie jego czerwoną smycz, a następnie przekazał ją zrezygnowanemu sowiecie.

— Trzymaj się, Kociątko, pańcio niedługo do ciebie wróci — mruknął, jeszcze raz obdarzając pupila zdrową dawką czułości. — Nie zgub komucha po drodze. Vos far a hunt bistu, yo, avdi a hunt.

— Odprowadź go, gdzie trzeba, podjedziemy tam po ciebie automobilem jak tylko nadrobię naukową notę z kolejnej obserwacji 213769 w środowisku zewnętrznym — instruowała tymczasem swojego protegowanego Geiser, faktycznie wyciągając z kieszeni notes i długopis. — Wierzę że tobie nie trzeba przypominać, że ucieczka będzie surowo karana. Poza tym, doktor Mengele chyba chciał cię dzisiaj wziąć na obchód przy bliźniakach, a to duża rzecz.

Okularnik kiwnął głową, po czym jakimś cudem zdołał nakłonić zwierzę do podjęcia marszu i już po chwili przeszli w trucht. Platstein obserwował, jak dwie sylwetki znikają wśród drzew i krzewów, kiedy ścieżka zakręciła pod dosyć dużym kątem, po czym zwrócił wzrok na szwabkę.

Ta przysiadła na sporej, szerokiej masce swojego pojazdu, niefrasobliwie zakładając nogę na nogę i skrobiąc coś w małym zeszyciku. Słońce przygrzewało względnie przyjemnie przez korony drzew, więc po chwili zmrużyła oczy, zakończyła jakieś słowo długim, przeciągłym szlaczkiem i zamknęła kajecik, z powrotem chowając go do płaszcza.

Dopiero wtedy raczyła zwrócić wzrok na stojącego nieopodal i wpatrzonego w nią nadzwyczaj uważnie Żyda. Ściągnęła usteczka w zastanowieniu, po czym poklepała miejsce obok siebie w znaczącej manierze, dodatkowo skinąwszy głową. To z pewnością stanowiło przyzwolenie na zajęcie miejsca obok niej, więc śmielej zbliżył się do maski mercedesa i lekko na nią wskoczył, wspierając się nieznacznie o osłonę przedniego koła. Czując na twarzy przyjemne ciepło promieni słonecznych, odchylił się do tyłu, podpierając na rozchylonych nieznacznie rękach.

Niestety, wyglądało na to, że właśnie na takie zachowanie Niemka liczyła przez cały czas. Ani się obejrzał, a już zaskakująco sprawna ręka zachwiała jego równowagą, spychając ramię w stronę płaszczyzny maski. Nie spodziewał się i tylko przez zaskoczenie, absolutnie nie przez znikomą siłę maleńkiej szwabki, wylądował w pozycji leżącej, jedynie z nogami poniżej kolan zwisającymi swobodnie z boku automobilu. Towarzyszyło temu głuche tąpnięcie ciała okrytego płaszczem o blachę, jednak nie miał czasu go kontemplować przez kolejne szybkie, acz precyzyjne działanie Geiser.

Nie bacząc, że znajdują się na masce czarnego mercedesa zaparkowanego w losowej leśnej głuszy, przerzuciła jedną nogę przez jego własne, usadawiając się tym samym na jego biodrach i zaciskając na nich uda. Z tego co wiedział, mięśnie nóg miała zdecydowanie bardziej rozwinięte niż mięśnie cherlawych, patyczkowatych rąk, więc tamto miało zdecydowanie więcej sensu niż następujące potem złapanie go za nadgarstki.

Spojrzała na niego przenikliwie, ale po takim czasie razem zdążyła się już zapewne zorientować, że Zygmunta nieznacznie onieśmielały takie gwałtowne ruchy kobiet, więc raczej nie czekała na odpowiedź werbalną. Wbił pytający wzrok błękitnych oczu w bladą twarzyczkę ponad sobą.

Raczej nie zamierzała mu dać reprymendy, bo, szanujmy się, tym razem chyba nie miała nawet powodu. Może tak działał na kobiety jego wdzięk? Jego zdaniem, same plusy, nawet jeżeli pokrywa silnika auta nie stanowiła najwybitniejszego miejsca na coś w stylu zbliżenia. Nie zamierzał narzekać, tak czy siak.

— Nie boisz się — zawyrokowała w końcu, a między jej brwiami pojawiła się cienka pionowa zmarszczka.

— Nie, pani Geiser.

— Źrenice delikatnie rozszerzone, puls w granicach normy, reakcja werbalna zachowana. Oddech w normie, napięcie mięśniowe również. Czujesz się dobrze?

Kiwnął głową, coraz bardziej skofundowany tym, jak wyglądała ta nowa odsłona szwabskich wywiadów lekarskich. Może takie mają procedury po osiągnięciu jakiegoś okresu badania danego Żyda i dlatego wszyscy starają się pozbyć swoich jak najszybciej?

— Tak, pani Geiser.

— Zachowujesz zasady etyki postępowania w naszej obecnej sytuacji, które zasugerowałam na początku moich badań. Dlaczego?

— Zaskoczyłaś mnie. No i podoba ci się chyba, kiedy cię tak nazywam?

Puściła nadgarstki Zygmunta, żeby z najwyższą uwagą złapać jego twarz w obie dłonie. Przez takie pozbawienie się punktów podparcia doprowadziła do tego, że jej tułów, wraz ze wszystkimi jego zarysami i wypukłościami, przylegał ściśle do tułowia mężczyzny. Usta miała centymetry od jego ust. Przymknął oczy.

— Powiedz, czyj jesteś. Powiedz, 213769.

— Twój, całkowicie — wymamrotał, jakby na pół świadomy, ramiona niemal automatycznie owijając wokół wcięcia w jej talii.

— Nikt inny nie ma do ciebie prawa takiego jak ja. Nikt, poza mną, nie może cię tak oznaczać ani traktować, nieważne, kim by nie był. Jesteś moim pięknym chłopcem i jeżeli sądzisz, że to się kiedykolwiek zmieni, znaczy że pomyliłam się, klasyfikując cię jako jednostkę inteligentną. Nie waż się nawet próbować zmienić mojego osądu w tej materii.

Wplotła palce w jego włosy, pociągając za nie na tej specyficznej granicy bólu i zwyczajowego droczenia się, a wargi już prawie fizycznie zetknęła lekko z tymi należącymi do Platsteina, próbującego bezwiednie zainicjować błogi pocałunek.

Jego nieszczęście w tym, że najwyraźniej zamierzała dokończyć swój mały wykład, afirmację, cokolwiek w ten specyficzny sposób, bo kontynuowała tak, że czuł wyraźnie kolejne słowa:

— Jesteś tylko mój, Zygmuncie. Nigdy się ode mnie nie uwolnisz. I jeżeli wiesz i akceptujesz, że tak jest, powtórz cokolwiek.

— Jestem twój, pani Geiser.

Teoretycznie, końcowa litera jej nazwiska powinna być nieznacznie chrypiąca, akcentowana w specyficznie gardłowy sposób, jak to niemieckie r.

Jeżeli były rzeczy, których Geiser nie cierpiała, a przynajmniej zawsze musiała przez nie choćby zmarszczyć nos ze zdegustowaniem i natychmiast skorygować to na własną modłę, to błędy gramatyczne i w wymowie jak najbardziej zaliczały się do tego zbioru. Na przekręcanie własnych personaliów zwykle irytowała się najbardziej, szczególnie gdy przekręcająca osoba już znała poprawną formę.

Jednak kiedy końcowa litera jej nazwiska rozpłynęła się miękko w równie miękkich wargach Platsteina, nieokreślony bliżej impuls nerwowy zdawał się wypychać do przodu cały jej kręgosłup, począwszy od szyi, tak, że do pocałunku w końcu doszło, a skończywszy na odcinkach lędźwiowym i krzyżowym, które najwyraźniej chciały na dobre wbić kości biodrowe kobiety w ich męskie odpowiedniki.

Kiedy usłyszała to zdanie, wypowiedziane tonem rozmytym jak dopiero powstająca akwarela, poczuła się dobrze. Wrażenie było ciepłe, bezpieczne, jakby ktoś owijał ją kocem i wciskał w dłonie herbatę albo ulubione przekąski. Co prawda, nigdy nie można być pewnym co do szczerości rozmówcy, a w szczególności w sytuacji, w której jego status społeczny jest diametralnie różny od twojego, jednak teraz miała specyficzne przeczucie, jakby Żyd mówił faktycznie całą prawdę. Może i faktycznie chciał być jej.

Skubnęła zębami jego dolną wargę, odrywając się od cudownie malinowych ust i bezwiednie zbliżając się do szyi, przez linię szczęki. Już miała po raz kolejny potraktować bladą skórę ze zwyczajowym nastawieniem, pozostawiając po sobie rozkwitające, czerwono–fioletowe ślady, kiedy do głowy wpadło jej uzupełnienie dzisiejszej idei.

Względnie ryzykowne, jeżeli miała dobrze to wykorzystać, aczkolwiek logiczne. Wszystko było do przemyślenia. Jedynie musnęła ustami szyję Zygmunta, wyginaną lekko przez kobiecą dłoń wplątaną w przydługie kosmyki złotych włosów.

— Zaznaczę to adekwatnie po powrocie do obozu, skarbie. Ale najpierw muszę załatwić parę rzeczy i potrzebuję cię do tego w nieskazitelnym stanie, verstanden?

Nie oznaczało to, bynajmniej, że zamierzała zaprzestać swoich działań w ogóle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro