Dzień pierwszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Hej! Startujemy z nowym opowiadaniem. Mam nadzieje, że wam się spodoba!

Słów: 3302

Ciemność. Wszędzie dominująca czerń i mrok oraz nieprzyjemne brzęki i dźwięki. Każdy hałas wyostrzony w niewyobrażalny sposób raniący, jego wrażliwe uszy.
Ma nieumyte od dłuższego czasu włosy, luźno spuszczone, sięgające nieestetycznie jego ramion. Głowa także bardziej zwrócona ku brzydkiej podłodze, by jego wzrok niechcący nie natknął się na jakąś inną obcą twarz.
Ciało ma spięte, nadgarstki uciśnięte w kajdankach, a palce swędziały od niezmiennej pozycji. Tak jak reszta ciała była uwięziona, mogłoby się wydawać, że czyste i świeże są w nim tylko paznokcie, które ze stresu lądowały w jego buzi tam zostawiajac zbędne zanieczyszczenia.

Wracał myślami do dnia w którym go aresztowali, a później gdy skazali. Słone łzy, obietnice i Nick.

Znów jest popchnięty niczym szmaciana laleczka na przód, by ktoś ważniejszy mógł mu się przyjrzeć i dokonać właściwiej analizy. Przechodził to paręnaście razy i się nie rzucał, czując te brudne dotyki i słowa gardzące jego osobą.
Po prostu zaciskał powieki i znikał myślami.

Unosi ramiona w górę gdy mu każą, a intensywny nieokreślony zapach uderza jego nozdrza. To tak pachniał koniec wolności i początek piekła w którym być może na resztę życia się zagnieździł. Wiezienie o zaostrzonym rygorze to nie są przelewki.

Kiedy zrzucał siebie ostatnie ubranie, razem z bielizną, której także nie mógł zatrzymać, poczuł pod stopami lodowatość kafelków. Jego bose stropy ocierały się naprzemiennie o łydkę, by choć na chwile uwolnić się od kłującego jego stopy zimna.
Nagi i upokorzony stał przed paroma strażnikami, którzy bezwstydnie mu się przypatrywali. Chyba nawet to było poniekąd wyprute z emocji ponieważ nikt go nie uprzedził, zanim chwycił niedelikatnie w garść jego włosy, nierównomiernie obcinając kilka centymetrów i mówiąc nieprzyjemnie, że takich długich włosów tutaj się nie nosi.

– Oddajemy wszystkie metalowe przedmioty. – słyszy znudzoną formułkę jednego z mężczyzn który nie owija w bawełnę i wskazuje na jego sutki w których błyszczały kolczyki.
Wciąż był zraniony po tym, jak jego włosy niespodziewanie straciły swą obiętość i zapewne loki nie były już tak kręcone, a twarz przez to nie taka jaka być powinna. Miał nadzieje, że szybko odrosną, bo nigdy nie nosił krótszych niż do ramion.

Jednak jego twarz nadal jest szara i pełna spokoju. Nie daje się wyprowadzić z równowagi. Pomimo znacznego ograniczenia ruchów poprzez metalowe zapięcie próbuje zdjąć swoje ozdoby, które miały być także, jego wyznacznikiem jednak w areszcie już dawno się pogodził, że nie dostanie ich więcej.

Czuje jak drży a po jego ciele przelatuje nieprzyjemny dreszcz.
Jego sutki twardnieją na własny lekki dotyk i chyba przez pragnienie czułości, które przez najbliższe lata nie będzie dla niego dostępne. Tak dawno nie był przytulany. Trzy miesiące były wiecznością, a klarowna wizja piętnastu lat także bez nich, była beznadzieją.

Potem w jego ręce wepchnięte jest intensywnie pomarańczowe przebranie, chyba nieco za duże jak na jego smukłe ciało, szyte za pewne na rozmiar jego wzrostu dla dwa razy szerszego faceta. Bez ociągania wkłada nogi w kraciaste bokserki, a później w kombinezon nie chcąc dłużej być nagi.

Gdy jest zmuszony, by unieść głowę dostrzega w kątach pajęczyny i zapewne grzyb od dużej wilgoci która była wyczuwalna na odległość. To było odrzucające ale nie bardziej niż zmuszenie go by na nagich stopach przeszedł pare metrów podlegając ogólnemu oglądowi.

Jest popychany w drodze przez jakieś korytarze które teraz powinny się stać jego domem ale nie staną. On przysiągł sobie, że nawet jeśli miałby odsiedzieć niesłuszną karę, zrobi to godnie nie przywiązując się i pokazując pokornie, że jest niewinny. Ale zresztą, Nick obiecał, że go wyciągnie. Oczywiście, że to zrobi. Nie pozwoli mu tu być. Znajdzie tego, kto upozorował dowody tak, by wskazywały na niego.

Nogi mu się plączą, ale bynajmniej nie z braku koordynacji. Jeden z strażników go prowadzących chce pokazać swoją wyższość krzycząc przekleństwa i popychając go by się pospieszył.

Nie ogląda się po celach. Słyszy wiwaty oraz cały słownik przekleństw, niektórych nawet nie zna, ale więźniowie mają czas więc są kreatywni.
Czuje te śmierdzące oddechy i obrzydliwe śmiechy, zapach ludzi taki prosty i zwyczajny, a jednocześnie niedobry. Pot i brud zmieszany ze sobą. Mógłby przysiądź, że widzi szczury biegające w rogach i jest mu niedobrze.

Wie, że niektórzy pożerają go wzrokiem. Nie chciałby stać się jakąś więzienną ofiarą. Co prawda, liczy na jakiegoś podstarzałego mentora z podobną historią do niego, jednak w celach o  zaostrzonym rygorze chyba nie może liczyć na kogoś tak dużo starszego od niego i nieszkodliwego. Bał się. Wcześniej tak. Ale gdy już tutaj był to chyba był bardziej zawiedziony, że nie dało się go uniewinnić i przyjmował dany mu los bez względu na to, czy będą na niego tak pluć i bluzgać jak teraz gdy jest popchnięty przez strażnika do krat i wtedy każą mu tak stać, póki nie odpinają mu kajdanek i nie wpychają do środka.

Jego nadgarstki są opuchnięte i bolące.

Kilka zamków się uruchamia, a on stoi jak kukła, bojąc  się zobaczyć to w czym będzie żyć.

Gdy to robi, pierwsza mu się rzuca sylwetka leżąca na dolnym piętrowym łóżku, rozłożona leniwie ale wyglądająca dość pewnie i wypalająca bez żadnej emocji fajkę. Był przekonany, że strażnicy to wiedzieli i nielegalność tej czynności sprawiła, że jego uszy zaczęły palić, a on poczuł się niezaznajomiony z więzienną etykietą i rangą.

Ręce też się pociły, a on wodził wzrokiem po ciele mężczyzny z którego kombinezonu wychodził czarny, brzydki tusz i który wydawał się nim niezbyt zainteresowany. Wydawał się straszy ale nie potrafił stwierdzić ile ma lat, a on ma w głowie mętlik.

– Mamy dla ciebie zabawkę Tomlinson. – rechocze jeden ze strażników, a on czuje, że blednie, jednak dalej stoi w tej samej pozycji, chcąc nie pokazać po sobie za dużo strachu i niepewności.

Tamci prawie od razu odchodzą. Słyszy jeszcze krzyki więźniów z sąsiednich cel i ma nadzieje, że to były ich tylko niekulturalne żarciki. W końcu są w okropnym miejscu.
Gdy jego stopy odrywają się od ziemi by podejść bliżej, wzrok przechodzi po małym, lekko zżółkłym kibelku z którego chyba oboje będą musieć korzystać. Wzdryga się na to, masując palcami dłonie by jakoś uśmierzyć ból od ucisku metalu jednak to nic prawie nie daje.
Po za tym mały stolik i krzesło, a na nim przewieszone na ścianie różne portrety twarzy dziewczyn, które są w większości niedorysowane. Unosi brwi kładąc dłonie na biodrach.

Łóżko. Metalowe, niewygodne wyglądające jakby było projektowane do zakładu pogrzebowego lub jakiegoś średniowiecznego sierocińca. I znów jego spojrzenie ląduje na mężczyźnie który teraz wydaje się groźniejszy gdy nie ma zajętych rąk. Jego wzrok jest wtapiający w podłogę, głęboki jak ocean, albo nie. Można go przyrównać do burzy i sztormu. Do pogody która gwałtownie się zjawia i nas osacza. Osaczał go. Całą swoją osobą wyznaczał swoje granice jako potężny alfa w tym całym bestialskim centrum.

Jego policzki były ostre i zarysowane. Lekki zarost, jego zdaniem już niechlujny, jeszcze bardziej je podkreślał sprawiając wrażenie, że jeśli go dotknie to się porani.
Ciało blade nawet nieźle komponujące się z pomarańczowym strojem który i tak jest w połowie odpięty sprawiając wrażenie jak gdyby byłoby mu gorąco. Ciała nie sposób było ocenić gdy leżał ale widział, że ten raczej jest silny i potężny. Jego twarz na to wskazywała, a on się zaczął zastanawiać za co tu jest. Jakie okropne rzeczy wyprawiał, czy będzie chciał go skrzywdzić, a może pozostanie neutralny po prostu każąc sobie nie wchodzić na głowę.
Nasłuchał się już tyle świńst i tyle złych rzeczy. Wiedział, że będzie tylko gorzej.

Po cichu liczył na ostatnią opcje wypuszczając z ust cichy świst. Dopiero się zorientował, że wstrzymywał oddech, a jego szerokie barki pozostawały cały czas spięte w tej samej pozycji.
Zsunął się po szarej marmurkowej ścianie paznokcie wbijając w swoje uda, a długie nogi przyciągając do brody. Tak źle się czuł. Nieswojo i niebezpiecznie.
Tak bardzo nie chciał tutaj być. Chciał wrócić do domu. Do Nicka.
Harry musisz być silny. Bądź facetem. Mówił głos w jego głowie, a on starał się miarowo oddychać.
Na paznokciach miał resztki czarnego lakieru który zdecydowanie powinien ukryć. Tutaj nie ma przemiłych panów którzy pochwalą jego kontrowersyjny styl. Musiał się z tym liczyć, że żeby nie zostać tutaj kogoś osobistą dziwką musi pokazać męskość. Wziąć się w garść pomimo tego, że był niewinny i tak na prawdę nie zgwałcił tej dziewczyny. Zrobić to dla Nicka, swojego przyszłego męża, który na niego obiecał czekać.

– Dobra suko. Zasady są takie – czuje jak coś szarpie za jego włosy, podnosząc jego głowę do góry. Ból całego go przeszywa, ale adrenalina jest silniejsza i tylko jęczy, a potem jest cicho.
Oczywiście był to jego współwięzień nie będący ani trochę delikatnym i patrzy na niego z nieokreśloną złością. Cała jego postawa mówi, że jest poważny.– Robisz dokładnie to, co ci powiem. Odzywasz się kiedy ci pozwolę. I siedzisz na dupie, a nie kręcisz się po mojej celi. – warczy – Radzę się mnie słuchać, bo nie będzie ci tutaj dobrze.

Jest wystraszony. Jeszcze bardziej kiedy postać go puszcza, a jego głowa uderza niespodziewanie o ścianę. Nawet nie chwyta bolącego miejsca tylko unosi wzrok na mężczyznę który stoi nad nim z ustami zaciśniętymi w cienką linie. Z bliska jego tatuaże nadal są brzydkie, a oddech śmierdzi nikotyną i czymś jeszcze ale tego niezna. Też by zapalił ale wie, że narazie równa się to z cudem. Najwidoczniej już pierwszemu więźniowi nie przypadł do gustu.

Łóżko skrzypi i tamten znów leży, kładąc ręce pod głową i chyba próbując w dalszym ciągu odpoczywać.
Jeszcze słyszy echo w swoich uszach jak ten nazywa go suką. Wie, że ten chce go ustawić i chyba nie powinien się sprzeciwiać. Wie, jak to może wyglądać. Gdy się sprzeciwi, może go tu zadźgać na smierć. Nie miał wątpliwości, że ten posiada jakiś nóż czy cokolwiek czym krzywdzi tych którzy stają na jego drodze.
Odsuwa swoje niesforne loki które opadają mu na oczy. Boi się wstać ale wstaje nie chcąc dłużej tkwić na zimnej podłodze. Pomimo kombinezonu czuje jak jego plecy i tyłek bolą i wręcz palą z zimna.

Pewnie jeszcze kiedyś pożałuje tego, że szybko się otrząsa i bez pozwolenia wstaje i pomimo tego, że ze strachu okropnie zachciało mu się sikać i idzie zamiast załatwić potrzebę, w kierunku piętrowego łóżka.
Szatyn na całe szczęście na niego nie reaguje.
Cicho zbliża się do drabinki unosząc stopy i wspinając się po niej by dostać się do swojego małego kącika.
Jest niewygodnie. Jest zbyt wysoki, a od sufitu jego twarz dzieli niecałe pół metra. Koc który na siebie naciąga jest podobny do tego który miał w areszcie. Wypłowiały i nieładnie pachnący. Przybliża kolana do klatki piersiowej nie chcąc nawet za głośno oddychać, by nie drażnić swojego współlokatora.

Z pół przymrużonych powiek obserwuje szary sufit i ściany. Oczy go pieką ale nie chce płakać. I chyba nawet nie potrafiłby. Jest raczej wypruty z emocji. Czuje się źle ale wypłakał się wystraczającą w areszcie. Zapada w pół sny w których na przemian jest z Nickiem, całujący się na dobranoc, chodzący razem na spacery, trzymający za dłonie i jeżdżący co niedziele do kościoła, a tutaj gdzie jest sam, otoczony bestialskimi mężczyznami którzy wdają się w bójki, gwałcą ofiary czyli słabszych, oraz zimno i brud.

– Podchodzimy powoli do krat i układamy ręce za plecami panowie. Pora na jedzenie.

Ze snu wybudza go pewny, donośny głos. Na początku się wzdryga i nie wie przez chwile gdzie jest. Jeszcze pare sekund temu wydawało mu się, że jest z Nickiem przy stole w dniu dziękczynienia. Był to piękny dzień, dwa miesiące przed aresztowaniem. Słonecznie, ale niezbyt gorąco. Siedzieli obok siebie na krzesłach, trzymając się za dłonie i wymawiając słowa modlitwy. Nie był wierzący, ale rodzina jego chłopaka tak, więc zachowywali tradycje. Stół był duży i okrągły, mieszczący szóstkę osób, wystrojony przez ozdoby które robił dzień wcześniej ze swoją matką i siostrą.
Pachnąca pieczeń, ciasto jagodowe i inne przysmaki. Uśmiechał się sowicie będąc przy swoim chłopaku jak najbardziej szczęśliwy. Byli już narzeczeństwem. Planowali ślub i nawet razem rodzinnie spędzali święta. Było tak idealnie. Grimshaw ścierał chusteczką jego poplamiony przez sos policzek, a on śmiał się uroczo przez to, jak siostra opowiadała mu jakąś historię która się zdarzyła gdy była pierwsze noce w akademiku podczas pierwszego roku na uniwersytecie kilka lat temu. I mimo tego, że ich rodziny nie za bardzo za sobą przepadały tego dnia jego mama i Gemma zawiesiły dla niego topór wojenny i były miłe i kochane.

– Jesteś nudny Payne. – słyszy głos swojego współwięźnia który nie był tak lodowaty i pozbawiony emocji jak wtedy gdy zwracał się do niego. Widzi, jak szatyn zbliża się do krat i odwraca tyłem wykonując rozkaz. Z góry, także wydawał się potężny. Poważny i nie do tknięcia.
Gdy strażnik go skuwał on lekko się rozciągał, czując jak bardzo jest obolały od leżenia skurczony w jednej pozycji. Szatyn z kajdankami na nadgarstkach nie wydawał się ukrócony w swojej sile. Stał wyprostowany zdmuchując niechlujną grzywkę z czoła, a na jego ustach błąkał się ledwo zauważalny szelmowski uśmieszek.

– Zawsze na tyle sobie pozwalasz Tomlinson. – usłyszał głos strażnika który kręcił rozbawiony głową,
W tym samym czasie on powoli zszedł ze swojego łóżka, czując się zaspanym ale nie na tyle by nie być uważnym. Słysząc nazwisko współlokatora wiedział, że te coś znaczy. Chyba nawet o nim słyszał na jednym z wykładów ale nie był pewien. Odkąd dał pierścionek ukochanemu nie był już tak pilny jak kiedyś. Jego czas i myśli były zajęte tylko chłopakiem który studiował z nim na wydziale prawa. Mama i siostra które też ukończyły studia prawnicze nie były zachwycone tym, jak postępował i zamiast się uczyć wyjeżdżał z chłopakiem na wakacje. Jednak one nie rozumiały prawdziwej miłości i tego co on czuł będąc z tym mężczyzną. Anne była rozwódką, a Gemma nigdy nie była w związku dłuższym niż kilka miesięcy chociaż miała już prawie dwadzieścia sześć lat. A może on nigdy nie był zbyt odpowiedzialny.

Także się odwraca, patrząc na swoje stopy i czując się mniejszym niż rzeczywiście jest. Po chwili metal znów otacza jego sine nadgarstki które tak nie lubiły nieprzyjemnego dotyku.

Strażnik nie jest zbyt napastliwy tylko swoiście łagodny. Nie pospiesza ich. Ani nie popycha. Po prostu każe iść na przód stojąc za nimi i trzymając prowizorycznie broń w rękach. Pierwszy idzie Tomlinson znający już drogę, a za nim on. Widzi już, że kilka cel jest pustych, a te nadal pełne krzyczą coś przez siebie lub uderzają w kraty pewnie też chcąc się już wydostać.
Stołówka jest blisko wiec od razu rozumie, dlaczego nie są prowadzeni przez większą liczbę obstawy.
Gdy są na miejscu, strażnik Payne ich z powrotem odkuwa, każąc być grzecznymi.

Jego wzrok pada na strażników którzy są wszędzie. Przy wyjściu jest ich z czterech. Przy małym bufecie dwóch, a tak co paręnaście metrów przewija się jeden pilnując porządku.
Dookoła mężczyźni w rażąco pomarańczowych strojach. Kolana się pod nim uginają ponieważ nie przywykł. Nie pasuje tutaj. Pełno nafaszerowanych sterydami mężczyzn, niektórzy łysi, z tatuażami, starzy, z bliznami i wrogimi zatwardziałym twarzami.
Cieszy się, że jest wysoki i nie ma zbyt sflaczałej formy, bo pewnie wtedy byłby jedną z takich ofiar jaką widzi teraz w rogu. Strażnicy nie zwracają uwagi jak jakiś olbrzymi blondyn stoi nad chudziutkim, rudowłosym i przyszpila go do ściany uderzając parokrotnie w brzuch i twarz.

Zostaje popchnięty przez kogoś bo tarasuje przejście. Tomlinsona już dawno przy nim niema. Nabiera ciężko oddech do płuc ponieważ został całkowicie sam, zdany na siebie w tym upiornym świecie. Przy szatynie mógł czuć krztynę bezpieczeństwa ale teraz go nie było. Idzie pare kroków na przód. Czuje jak jego uda ocierają się przez siebie przez spodnie które nie są zbyt wygodne. Tęsknił za swoimi obcisłymi rurkami zawsze wdzięcznie prezentującymi się na jego nogach.
Staje w kolejce po jedzenie. Za nim stoi jakiś stary facet który chwile później jest wypchnięty z kolejki przez jakiegoś czarnowłosego mulata który wbije w niego znudzone spojrzenie. Idzie na przód podając jakiemuś facetowi co nakłada jedzenie, talerz.
Na plastikowym talerzyku ładuje jakaś trudna do zidentyfikowania żółto brązowa papka, a także trochę warzyw które w dalszym ciągu są obrzydliwe.

– Och. Stary. Jesteś nowy, nie? – słyszy rozbawiony głos i ciężkość czyjejś dłoni na swoim ramieniu. Na początku się przestraszony wzdryga, gotowy do konfrontacji jednak uśmiech na buzi blond włosego faceta o wyczuwalnym, silnym irlandzkim akcencie patrzy na niego ciekawsko, a to odsuwa go od wcześniejszych zamiarów. Nie każdy jest jak szatyn, który pierwsze co robi to chwyta go za włosy i mu grozi.– Muszę poznać współlokatora Tomlinsona. Jestem Niall Horan. Możesz mi mówić Niall.

– Harry. Harry Styles. – mówi niepewnie, a ktoś za nimi warczy by się pospieszyli. Blondyn fuka na pospieszającego ich faceta i prowadzi go do jakiegoś stolika. – Tomlinsona? Kim on właściwie jest, jeśli mógłbym spytać.

– Siadaj. Niezbyt przyjemny facet, powiem szczerze. To Zayn. To Luke, a to Calum. – przedstawia siadając i zabierając się za jedzenie.

On sam siada niepewnie na miejscu, na drewnianej ławce. Czuje, że spojrzenia mężczyzn go dogłębnie przeszywają. Opiera łokieć o stolik próbując nie wypaść zbyt nieśmiało. Garbi się i nie je, ale próbuje nie uciekać spojrzeniem.
Pomieszczenie jest wielkie, okna zakryte grubymi kratami są wysoko przy suficie, dające złudne wrażenie, że nawet drabina by do nich nie dosięgła. Głównym dawcą światła były lampy. Dostrzega, że wysoko nad ich głowami jest też balkon i wiele strażników w maskach z karabinami, chodzący w te i we wte,
Zostaje wprowadzone tutaj coraz więcej więźniów, a oni obserwują.
Tomlinsona nigdzie nie dostrzega.

– Nie jesz kolego? – pyta Calum z plastikowym widelcem w buzi, a on kręci głową w zaprzeczeniu.

– Jestem wegetarianinem. A to nie wyglada zbyt dobrze. – sapie, uśmiechając się krzywo.

– Wszyscy na początku wybrzydzają. – wzrusza ramionami Niall uśmiechając się.

– Za co tu jesteś? – słyszy zimne pytanie wychodzące z ust mulata. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że to ten sam facet który stał za nim w kolejce. Wyglada na niechętnego i niezbyt zachwyconego tym, że zasiada z nimi przy jednym stole. Wyglada groźnie chociaż nie jest zbyt umięśnionej budowy. Zło wrogości dodawała mu nieprzychylna twarz i ogień w jego brązowych tęczówkach.

Jego ciało się spina. Zakłada noga na nogę by dodać sobie pewności siebie.

– Za nic. Jestem niewinny. – wypowiada na wydechu ale to chyba błąd bo Luke razem z Calumem równocześnie wybuchają śmiechem.

– Jak każdy, stary. Za co zostałeś skazany? – mówi z pełnymi ustami Horan i nikogo to nie dziwi.

– Za gwałt. – udaje mu się nabić jakimś cudem na plastik warzywo i wkłada je sobie do ust.
Czuje, że to mrożonka wiec z obrzydzeniem połyka. Zna się na jakościach produktów. Tyle lat na ekologicznych potrawach trochę go uwrażliwiły.

– Przecież Tomlinson go zabije. – mówi Calum otwierając szeroko usta. – Kurwa, współczuje. Radzę Ci, tego nie zdradzać Harry.

– Jest atrakcyjny. Upiecze mu się. – wzrusza ramionami Horan, a Malik prycha.

– On nienawidzi takich typów. Po za tym. Spójrz na jego włosy i twarz. Wyglada tak dziecięco i niewinnie. To raczej nie wpisuje się w jego kanony piękna.

– Myśle, że Tomlinsonowi, może się podobać. Jest ładny ale męski. – nie daje za wygraną Niall.

– Przepraszam. Ale nie chce się nikomu podobać. Jestem zajęty. – mówi brunet niezbyt przyjaźnie ale jest zmęczony. Wie, że nie powinien ale to wszystko go przytłacza. Ci ludzie, to miejsce. Bał się, czuł jak gorąca krew płynie w jego żyłach, a brzuch wywijał fikołka.
Nie mógł znieść myśli, że jest skazany na piętnaście lat. Przecież na procesie powiedział, że jest niewinny. Dlaczego wszyscy mu nie wierzą.

– Spoko, stary.

Zmieniają temat, a on i tak przetwarza te słowa w głowie. Jest mu niedobrze i nie może się skupić. Być może powinien być szczęśliwy, że nie siedzi gdzieś sam narażony na pobicie lub jakieś dręczycielską gadkę. Ale nie cieszył. Chciał się znowu gdzieś zaszyć unikając wzroku wszystkich.

Gdy wprowadzają ich z powrotem do celi decyduje, że nigdzie już nie wyjdzie. Ani na kolacje ani wieczorne mycie o którym opowiadał Horan.
Mija i tak nie zainteresowanego nim lokatora i znów ląduje obrócony do ściany w swoim posłaniu.
Koc ma naciągnięty aż po brodę i dygocze pod nim. Ma nadzieje, na jakieś przyjemne sny. Najlepiej o nim i o Nicku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro